𝟎𝟐'✁
𝐁𝐄𝐙 𝐎𝐆Ó𝐋𝐍𝐄𝐆𝐎 𝐙𝐃𝐙𝐈𝐖𝐈𝐄𝐍𝐈𝐀 nie uszedł następujący fakt, jakoby po porywistej, wietrznej oraz dżdżystej letniej burzy następnego dnia na niebiosach nastało panowanie absolutem słońca.
Grzało przyjemnie niepozornie, nawet subtelnie z początku stanowiąc osłodę życia, następnie zaś niszcząc je bezceremonialnie wpływem śmiercionośnych promyków, podskakujących li to wesoło na każdej dostępnej powierzchni od świtania do późnego wieczoru. Francja dusiła się w ten parnej pogodzie, na którą to nikt z mieszczan gotowy bynajmniej nie był.
Ba, nie wspominając gdzieżby tu o jednej, wyjątkowo wyczulonej i wtykającej właśnie z pełnią premedytacją nos w sprawy Kuby Rozpruwacza 2.0 detektyw, którego to ów zmyślny pseudonim razem z Bajim udało jej się wybłagać na piękne oczęta u dowództwa.
Sprawdziła raptem trzech z wyśmienitych w swym wyszukanym fachu krawców, u których iloc śzapasu nieskończoności kolorowych materiałów wynosiła podobnie co niemożność zapisania się na wizytę w salonie. Przynajmniej przez najbliższy rok. Aczkolwiek żaden z nich nie był n i m. (Imię) prosto kierowała się w swoich obserwacjach na spostrzegawczości, na wyciąganiu wniosków na podstawie podglądania ich przy pracy i kluczowej części - swoim niefrasobliwym instynkcie o nieznanej pochodnej. Żadne z poznanej dotąd trójki nie pachniała jej n i m. Żadne z nich nie miało tego wyobrażalnego przez nią, złowieszczego acz piekielnie genialnego i utalentowanego błysku w oku. Tej arogancji i awangardy w technice podczas pracy. Śmiesznie wyuczonych manier i przesadnie reprezentowanego dżentelmeństwa, które służąc za kwintesencję uszczypliwe ironii, przyciągnęłoby do niego naiwne, próżne muchy niczym świeży lep.
Była zatem zdesperowana. I kiedy nie zastała ostatniego, czwartego kandydata na swojej liście we własnym lokalu, do którego się udała, praktycznie popadła w niemałą furię, okraszoną w nerwowe drganie górnej powieki w rytm jej serca.
(Nazwisko) zakasała rękawy, udając się za domniemanym w swoim mniemaniu nieznajomym degeneratemi, który już na wstępie jej podpadł. Nie miała nawet możliwości oceniania go brzydko, grubiańsko wręcz niczym książkę po okładce, gdyż nawet nie ujrzała jej okładki na oczy.
Wtenczas wręcz marzyła o tym, ażeby faktycznie okazał się jej drogim kryminalistą.
I nie wystarczyło do tego wiele, bo raptem trzy kroki dalej, sytuując się dokładnie frontem do niewielkiej lecz zewnętrznie wyglądającej przytulnie, elegancko wręcz kawiarenki z masą parasoli na zewnątrz, ustawionymi pod nimi krzesełkami na nierównym bruku i wystawionym menu dnia na charakterystycznej tablicy kredowej, (Imię) stanęła jak wryta.
Co prawda, widziała już jak wyglądał na martwym, jednolitym kawałku papieru, jaki stanowiła jego fotografia w odpowiednich aktach, aczkolwiek wymiar przestrzenny przynosił zupełnie odbiegające od czystej niewzruszoności człowieka niezmąconego niczym tafla wodna w letni dzień doznania.
Ponieważ to musiał być o n. Wszystko w niej krzyczało o tym głośno i wyraźnie, odpalając na raz wszelkie czerwone lampki ostrzegawcze na lewo i prawo. Zmysły i intuicja wariowały, bo to był o n. Bez wątpienia.
Nie prezentował się w dużej mierze wybitnie odbiegające od kanonu przeciętności. Ot co, mężczyzna w szarej, rozpiętej od góry koszuli z kanciastymi okularami na czubku nosa w czarnej oprawie, które to na okrągło mu się z niego zsuwały. Ciekawe odstępstwo od normy i zarazem przedmiotem, który zdradzał kim co nieco o jego zawodzie była staromodna miara krawiecka, przerzucona swobodnie przez jego długą szyję niczym szykowny szal w chłodniejszą pogodę. Z tej odlegości (Nazwisko) zdołała jeszcze wypatrzeć pewien wyróżnik, który ewentualnie stanowiły dwukolorowe liliowo-czarne włosy. Czynnikiem wyróżniającym, który jednak już na pierwszy rzut oka dostrzegalnym się tak łatwo nie stawał, było zachowanie Mitsuyi Takashi'ego. Zdawało jej się bowiem, iż każda jego cząstka ocieka jakimś nadprzyrodzonym narcyzmem, przerysowanym ego, pewnością swej jakże niepospolitej osoby.
Musiał w końcu czuć się w ten, a nie inny sposób - bowiem w oczach organów ścigania zasłużył sobie w końcu na tytuł niedoścignionego. Wyjątkowego, nieosiągalnego, poza granicami prawa i ludzkiego ograniczonego umysłu.
Gdy człowiek uświadomi sobie, że w pewnym momencie staje ponad prawem, w końcu nabiera on wielkości i wymiaru osobnej, odosobnionej od przeciętnego pospołu jednostki.
W taki oto sposób pod pozorami przykładnego obywatela arogancko siorbał sobie włoską kawę, podawaną nawet tu - we Francji w tradycyjnej, miniaturowej i ażurowej filiżance, która myląco przywodziła na myśl naparstek. Sam napój z kolei - skondensowany zamiennik pospolitej kawy. Nawet jeżeli wszyscy inni goście, którzy otaczali go zewsząd, popijali leniwie kawę typowo francuską, on musiał pozostać od nich odmienny na dodatek dostosowując się do włoskiego harmonogramu dnia z odpowiednikami w spożywanych rodzajach kawy oraz krzyżując nogi pod niewielkim stolikiem, na którym dodatkowo coś co chwilę intensywnie kreślił, uśmiechając się pod nosem. Z owym wyrazem prezentował się z kolei w oczach każdego niemalże anielsko, niewinnie.
Lecz czyż sam Lucyfer z początku nie nosił się pod zdobnym licem anioła?
Detektyw (Nazwisko), rzecz jasna, nie kupiła tego steku fałszu, dzielnie stawiając kroki przed siebie ku drapieżnikowi. Ciekawska owca sama zmierzała wprost w paszczę wegetującego chwilowo wilka. Cóż za ironia - tak beznadziejna, iż już poniekąd przepiękna, a pięknem tym zapierająca dech w piersi.
Maleńkie, gliniane ludziki poruszały się wokół nich frywolnym hurtem szumiąc niczym ławica okrążająca potulnie dwa rekiny. Jak mogli tak perliście zaśmiewać się tuż pod nosem Mefistofelesa? Nieświadomość była zniewalająca, złudnie zaślepiając.
Wyboisty bruk czuła pod podeszwami butów jakoś tak jeszcze intensywniej, mając nieodłączne wrażenie, że lada kamyczek przeważy, sprowadzając ją do pozycji leżącej w siniakach. Mimo to szła dalej. Dlaczego? Nie bała się, lub bała się do tego stopnia, iż owego uczucia już nawet nie odczuwała. Czuła przeciwnie i nieadekwatnie do wszelkich instynktów przetrwania nadmierną ekscytację. Stając naprzeciwko niego, już prawie wygrała. Bowiem smak boskiej wiktorii już owinął się ciasno wokół jej otępiałych zmysłów.
— Pan Takashi Mitsuya? — zapytała, moment wcześniej odchrząkując i nadając swojej barwie głosu trochę więcej z formalności, nieco mniej z ludzkiego zdenerwowania.
Sam adresat jednak znów wykazał się czymś zgoła odmiennym od normy. Nadobny fircyk, ten miłośnik i kochanek wszystkiego co włoskie, w wadze milisekund rozciągnął swoje wargi stopniowo w iście lisim uśmiechu, odstawiając kubek-naparstek na talerzyku na szklanym blacie przed sobą. W pierwszej kolejności nie apojrzał na na. iNajpierw zuchwale przejrzał się w wierzchniej, gładkiej i perfekcyjnie wypolerowanej stronie swych lakierowanych butów, jakby sprawdzając czy też na podobne spotkanie jest odpowiednio uszykowane.
Z drugiej strony (Imię) przyłapała się na wyraźnych problemach ze swobodnym oddychaniem, wręcz na moment czując się jak pod wodą, kiedy tak stopniowo unosił na nią wypłowiało-fioletowe, bystre tęczówki. A kiedy to się dokonało, kiedy czara obłędu przelała się, agonia zaś waliła już głośno w jej drzwi, (Nazwisko) przysięgłaby, iż w tych właśnie winnych ślepcach coś błysnęło, równie pospiesznie zamierając. Przełykając gulę w gardle, wyciągnęła przed siebie dłoń, bez słów podając mu ją.
Takashi nie przejął się wykonanym przez dziewczynę gestem, nadal uparcie, natarczywie nie opuszczając obrębem wzroku jej twarzy, od kiedy tylko jego wzrok akurat na nią padł. Był nadzwyczaj spokojnym człowiekiem i (kolor)włosa na pierwszy rzut oka nazwałabym go pogodnym pacyfistą. Znała równocześnie prawdę, nie dając zamyślić sobie oczu wzorowym zachowaniem. Czyżby dekoncentrował ją celowo, zabawiając się ponownie kosztem innego człowieka? Czyżby czekał?
— Witam. Nazywam się (Imię) (Nazwisko)... — zawiesiła się na moment w przedstawianiu, nie będąc w gruncie rzeczy pewną, co należało powiedzieć. Z jednej strony nie otrzymała zgody na powołanie się na paryski wywiad śledczy, nawet pomimo wcześniej zajmowanej tam kilkuletniej pozycji.
— (Imię). Jeszcze coś. W rozmowach z które z nimi przeprowadzisz nie możesz powołać się na na nasz wydział. Pozostaje ci korzystać z detektywistycznego kierunku, który wybrałaś zamiast policyjnego.
— To chyba jakieś żarty! Przecież robię to też w waszym interesie. Czyli co, mam uciąć sobie z nim kilka nic nieznaczących, przyjacielskich pogawędek? Jak ze starym znajomym?
— Czemu nie? Sama w końcu na to nalegasz. Głowa w głowę. To przecież tylko drugi człowiek, nie ma się więc czego bać, pani detektyw.
W świetle legalnego prawa pozostawała jej tym samym detektywistyka, której się uczepiła. Czy to wystarczyło, aby zmusić go do gadania? Czy mogła w tak radykalnym przypadku, gdy była zdesperowana, kierować się czystością osobistego sumienia? Dlaczego nawet nie wydawał się zainteresowany tym, kim była z zawodu, lecz patrzył na nią w pełnej napięcia, naprężonej fascynacji?
To przecież tylko drugi człowiek.
— ...prywatny detektyw. Chciałabym zadać panu kilka pytań.
Tym razem zerknął niby to ukradkiem na nadal wyciągniętą dłoń przelotnie, poszerzając wyraz zadowolenia pod nosem. Wytarł teatralnie usta w jedwabną ściereczkę z inicjałami lokalu oraz wyszukaną, czerwoną obwódką na rogach, którymi szczyciły się zabójczo drogie francuskie knajpki. Następnie złapał z nią kontakt wzrokowy, trochę podnosząc się z zajmowanego siedzenia, chwytając ów wysuniętą od jakiegoś już czasu dłoń, ażeby w ostateczności ucałować ją łudząco czule. Przesuwał się przy tym bezszelestnie, niczym cień. W jego ruchach obecna była niezwykła płynność i gracja widoczna nawet w tak banalnych czynnościach. Emanowały z niego pewność siebie i wrażenie opanowania mechanizmów tego świata, zabarwione lekką ironią.
Wydawał się produktem idealnym, również tak też opakowanym i wprost przygotowanym na wystawienie wobec ludzkich oczu, które niezmiernie cieszył.
Wtedy przemówił do niej po raz pierwszy.
— Czy zdaje sobie pani jak ważny w życiu człowieka jest dotyk? Pozornie nieistotny, podczas gdy możemy wyciągnąć przy pierwszym już tyle wartościowych informacji na temat drugiej osoby... Być może dlatego tylu z nas w czasach obecnych go unika. Boimy się braku prywatności. Skrywamy mroczne tajemnice, które ujawniamy tylko martwym powiernikom — rzekł głośno i wyraźnie, z jakimś nietypowym obcokrajowym akcentem.
Tym razem zrobił znaczącą, dramatyczną pauzę, żeby tylko ubarwić czymś więcej następnie padające słowa, czego (Imię) była boleśnie świadoma. Tego, że bawił się jej emocjonalnością nawet w takich banałach. Wyprostował się na zajmowanym siedzisku, na które powrócił również bezdźwięcznie, a (kolor)włosa przez moment nie mogła odeprzeć od siebie wrażenia, że wypalał w jej skórze dziury tym swoim fioletowawym spojrzeniem spod warstwy szkła okularów, które zdążył sobie poprawić na nosie.
— Ale nie pani. Niezmiernie miło mi poznać. Jak mniemam, poznała już pani moje mienie, a więc zbędne powtórki na nic tu nam się zdadzą — stwierdził zuchwale, wyraźnie z siebie dumny. Zupełnie tak jakby wiedział doskonale, że od jakiegoś czasu był pod lupą.
— Gdzie znajdował się pan w poprzedni piątek między godziną piętnastą a dwudziestą? — ciągnęła hardo przesłuchanie (Imię), starając się przydybać go prosto na jakiejś, chociażby drobnej nieścisłości w zeznaniach. Starała się zignorować go co do słowa w tym, co przed chwilą powiedział. Starała się ogłuchnąć na piętrzący się strach, zakłócający to nieformalne przesłuchanie.
— Zaczynamy bezpośrednio, bo nie lubi pani niekonkretnego przeciągania? Jest pani niecierpliwa? A może czymś panią uraziłem? Czy obawia się mnie pani? Bardzo bym tego nie chciał — dopytywał retorycznie, wymijająco unikając odpowiedzi na jej pytanie i w zamian sam sobie udzielając adekwatnej.
Jednak bardziej niż zdenerwowanie, (Imię) czuła się przez jego działania zaniepokojona, co skrzętnie usiłowała ukryć. Tymczasem Mitsuya sięgnął szczupłą, filingranową dłonią o wyjątkowo wydłużonych palcach do miniaturowej, porcelanowej repliki filiżanki, ażeby owijajac ten wskazujący wokół jej ucha, przechylić śmiertelnie gorzką zawartość do swoich ust, uprzednio unosząc naczynie. Kolejno spojrzał znowu w kierunku zaniepokojonej detektyw, która nawet nie zasiadła w wyjątkowo wygodnym krześle naprzeciwko niemu, zaopatrzanemu w krwistoczerwone, pikowane obicie, w które obecnie uparcie wbijała (kolor oczu) spojrzenie.
— W swoim zakładzie, rzecz jasna.
— Jest ktoś, kto może to potwierdzić?
— Moja sekretarka by mogła. Jednak obawiam się, że widziała mnie wyłącznie przelotnie, ponieważ akurat tego dnia wybierała się na dłuższej daty urlop.
(Nazwisko) nie rozumiała wydźwięku, z jakim mężczyzna przed nią pozostawił ostatnie słowo swojej wypowiedzi. Dla niej brzmiało to tak, jakby nagle stał się przesadnie rozbawiony. Przecież w wyrazie „urlop" nie było ni krzty czegoś zgoła śmiesznego, prawda?
— Czy znał pan niejaką Agnes Sorel? — wyjawiła mu celowo mienie ostatniej ofiary, skanując trzy razy wyraźniej oblicze fioletowowłosego, w naiwnej nadziei, że doczeka się jakiejś nagłej reakcji. Gwałtownego przepływu skrajnych emocji. Takashi Mitsuya pozostał jednak niewzruszony, niczym lustro wodne we wspaniały, słoneczny dzień.
Dlaczego wszystko podpowiadało jej tak beznadziejnie, iż był winny, mimo, że jego zachowanie nie pozostawiało w tym kierunku cienia wątpliwości?
— Przykro mi, ale pierwsze słyszę. Swoją drogą doprawdy przykro, bo to naprawdę przepiękne mienie. W jednym z języków oznacza czystość, pani Sorel musiała mieć zatem... doprawdy alabastrowo czystą skórę.
Aż wreszcie coś drgnęło. Jedna z kart mignęła jej w powietrzu, leciutko odsłaniając zawartość swojej wewnętrznej strony. To było t o.
— Czy w swoim zakładzie... dysponujesz kolorowymi niciami? — brnęła dalej nieporadnie, tym razem z mieszanki skrajnych uczuć łapiąc się prawą dłonią o zagłówek tego przeklętego krzesła.
Nagle zrobiło jej się niedobrze. Patrzyła na niego, winnego tylu okrutnych zabójstw człowieka, mistrza zbrodni doskonałej o niewykrywalnej rozszerzonymi oczami, błagając, by ukazał jej więcej i mogli to zakończyć.
Aczkolwiek Mitsuya grał lepiej, niż ponownie ktokolwiek mógłby się spodziewać. Biegał szybciej, niż ktokolwiek byłby go w stanie doścignąć, a co dopiero pochwycić. Okręcił sobie wokół palca całą francuską policję, która absolutnie nie zdawała sobie sprawę, że sprawca całej tej krawieckiej maskarady spoczywa spokojnie pod ich nosami, popijając wolno czarną niczym sama śmierć, włoską kawę.
W takim razie - dlaczego ujawnił się akurat jej? Dlaczego pozostawił jej poszlakę perfekcyjną, jakby doskonale wiedząc, że (Nazwisko) (Imię) wróci do niego po więcej? Tak szlachetnie się nad nią znęcając.
Więcej, więcej, więcej.
— Oczywiście. Cóż to za pytanie? — westchnął ciężko, niespodziewanie wpadając w pogodny rechot. Jak na zawołanie, odkleił spojrzenie od postaci (kolor)włosej kobiety, ponownie wracając do kreślenia czegoś niemal nerwowo po kartce papieru w swoim notesie o czarnej oprawie. (Imię) z górnej perspektywy wścibsko, bez skrępowania zerknęła do ów szkicownika. Początkowo zakotwiczyła (kolor) tęczówki na starej, zaschniętej plamie po odciśnięciu zapewne spodu kubka z kawą. Odkrywając coś jeszcze, znacząco zbladła. — Tylko, że czerwony ostatnimi czasu był tak rozchwytywany, że aż go zabrakło. Daje pani wiarę?
Przełknęła nerwowo ślinę, mając resztki nadziei, że i tego nie usłyszał
— Faktycznie nie do wiary.
(Imię) przymknęła na moment powieki, pod którymi zdążyły się uformować niewielkie łezki, które to powstały pod wpływem kwaśnej żółci, podchodzącej do jej gardła. Na papierowej kartce o zagiętymi prawym rogu i odcisku pozostawionym po kubku znajdował się nie byle jaki rysunek, ponieważ de facto nieoczywisty, makabryczny dowód jego ostatniej zbrodni. Szkic przedstawiał postać o kobiecych kształtach, posiadającą czerwone nici, które zostały wszyte w jej skórę, dokładnie tam, gdzie również miała je rzeczywista ofiara. Na rysunku ciągnęły się one w górę, zakańczając na coraz cieńszej kresce, zupełnie jakby ofiara miała być na czymś podwieszona. (Nazwisko) skupiła uwagę na upozorowaniu pozy kobiety na balerinę, równocześnie odkrywając, że w ten właśnie sposób odnaleziono ją w wąskiej, paryskiej uliczce.
— Teoria koloru to swoją drogą przedziwny dział wiedzy. Dajmy właśnie na to taki czerwony - jedną z barw podstawowych. Nie myślimy o tym na co dzień, a jednak mamy go w sobie ogrom i w dodatku w aż takim nasyceniu! Czerwony jest taki namiętny. Mi osobiście przywodzi na myśl miłość, czerwone wino i... to niedorzeczne, ale zdradzę to tylko pani — tutaj konspiracyjnie przyciszył głos, nie odwracając jednak wzroku od szkicu. — Uważam, że byłby w stanie nawet kogoś wręcz ożywić...
Takashi Mitsuya zaśmiał się gardłowo na feralną niedorzeczność swych dwuznacznych słów, tym samym chwytając w dwa palce kawałek papieru ze szkicownika, aby w następnej kolejności spojrzeć jej prosto w oczy i gwałtownie go zgnieść w pięści, wsadzając do kieszeni swoich spodni.
Jedyny dowód w ten sposób przepadł na oczach bezradnej (Imię).
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro