𝟏| 𝐃𝐰𝐢𝐞 𝐝𝐮𝐬𝐳𝐞
Podniesiony głos profesora odbijał się od ścian, tworząc nieprzyjemny dla uszu pogłos, a po chwili można było usłyszeć również głuchy huk. Lewczuk nienawidził, kiedy jego uczniom coś nie wychodziło, zwłaszcza że notorycznie popełniali te same błędy. Jego największym zainteresowaniem było mszczenie się na swoich podopiecznych, więc gdy już skończył wyklinać studentów, wyrwał Natalii skrzypce i rzucił je na drugi koniec sali. Uszkodził instrument i pojawiły się na nim zauważalne pęknięcia, a dwie struny nawet pękły. Część osób rozwarła szeroko oczy ze zdziwienia, a dziewczyna z przyjaciółmi od razu pobiegła po zniszczony instrument. Tylko Kornel zastygł w bezruchu, ze spokojem wymalowanym na twarzy. Profesor Lewczuk uczył go dłużej niż innych, miał z nim zajęcia już w szkole średniej i wiedział, jak wysokie ma wymagania oraz stosunek wobec tych, którym szło gorzej. Kornel nie musiał się bać; był najlepszy, brał udział w konkursach międzynarodowych, a jego nazwisko wisiało na liście najlepszych młodych skrzypków w Europie.
Kornel Ambroziak nie był zarozumiałym artystą, wręcz przeciwnie, od dzieciństwa wpajano mu perfekcjonizm, choć jego zdaniem ideały nie istniały. Mimo pochodzenia z dość zamożnej rodziny nie wychowywał się w zbędnych luksusach – niemal cały czas poświęcał grze na skrzypcach, poznawaniu języków obcych i czytaniu literatury klasycznej, zdarzało się, nieodpowiedniej dla wtedy kilkunastoletniego chłopca. Mimo tak wielkiego nacisku ze strony rodziny i presji, jaką na nim wywierali, dalej był popędzany i porównywany do innych. Jego rodzice, jak i on sam, przez jakiś czas tłumaczyli to miłością do jedynego syna i obowiązków, jakie miał jako jedynak, ale po dłuższym czasie takie podejście nie było do przyjęcia dla Kornela.
Gdy profesor Lewczuk ochłonął z emocji, nakazał Kornelowi poprawnie zagrać najtrudniejszą część melodii, której mieli się nauczyć do perfekcji na występ w Filharmonii Narodowej, który był zaplanowany na następne tygodnie.
Chłopak wziął czarne, matowe skrzypce – nie miały żadnych elementów w innych kolorach, nawet struny były pomalowane na ten kolor. Bez słowa zaczął wykonywać polecenie, jego gra była czysta, płynna, a innych wręcz oczarowała. Potrafił powtórzyć każdą nutę idealnie, jak w oryginale. Lecz on tego nienawidził. Nie rozumiał, dlaczego mają kopiować coś, co już było – przecież i tak zawsze będzie się liczyła muzyka, którą stworzył ktoś inny, a nie muzyk, który ją zagra. Ambroziak eksperymentował z utworami, które miał grać, lubił podwyższyć lub obniżyć jakiś dźwięk, zapętlić coś albo przyspieszyć czy zwolnić. Nie chciał odwzorowywać oryginału, a dołożyć coś od siebie.
Mając już w głowie ostatnie ruchy, pozwolił sobie odpłynąć myślami. Jeszcze rankiem wpadła mu do głowy przeróbka końcówki, którą rychło nieświadomie zagrał. Nawet nie zauważył, jak zmiana wdarła się w ostatnie nuty. Rzadko kiedy Kornelowi zdarzało się zmodyfikować melodię na zajęciach. Zwykle od razu profesor powiadamiał o tym fakcie rodzinę, żeby narobić chłopakowi problemów. Wtedy matka tego samego dnia dzwoniła, żeby stwierdzić, że znowu bardzo się na nim zawiodła. Profesor aż poczerwieniał na twarzy. Chłopak zastygł w połowie ruchu, czekając na skarcenie.
– Ambroziak, co ty wyprawiasz!? – Profesor wyglądał na jeszcze bardziej rozzłoszczonego; na jego czole pojawiły się kropelki potu i cienkie żyłki. – Wiem, że zagranie tego nie jest dla ciebie wielkim wysiłkiem i może być już nudne przy tylu powtórkach, ale ogarnij się chłopie, jesteś tylko zwykłym skrzypkiem, nie kompozytorem! – Ostra reprymenda nie zrobiłaby wrażenia na Kornelu, gdyby Lewczuk nie wspomniał, o tworzeniu własnych utworów. Chłopak odłożył skrzypce do prawej dłoni i odetchnął głęboko, zaciskając przy tym pięści, żeby się uspokoić.
Dawniej, gdy zaczynał studia w Polsce, uczyła tu stara kobieta, która przez swoją chorobę ostatni rok spędziła jedynie na nauczaniu ulubieńców. Kornel był jednym z nich. Pani Antonina jako jedyna popierała, aby został kimś więcej niż kopiującym oryginały muzykiem. Brakowało mu jej, ale zdrowie było ważniejsze. Obiecał, że odwiedzi ją po zakończeniu semestru na dłużej, kiedy będzie miał czas na skupienie się i utworzenie wspólnie czegoś nowego. Tymczasem widział się z nią bardzo rzadko, a przynajmniej mniej niż powinien. Musiał męczyć się z tymi pustymi ludźmi, ale nie chciał dawać sobą pomiatać.
– Przepraszam, ale uważam, że nie powinniśmy kopiować oryginału co do każdej nuty. Zmieńmy cokolwiek, wyjdźmy z czymś nowym. – Podniósł głos, chcąc się bronić, ale mina nauczyciela tylko utwierdzała go w przekonaniu, że tylko pogarsza jego sytuację.
– Ale mnie nie obchodzi, co ty uważasz. Na tej uczelni masz się słuchać mnie, to mi będziesz zawdzięczał przyszłą karierę i nic tego nie zmieni. – Ton pełen wyższości powodował u Kornela niekontrolowany łomot serca. Zaciskał palce na instrumencie coraz mocniej, aż jedna ze strun pękła – wtedy się opamiętał.
– Ja Panu nic nie zawdzięczam, jedynie zmarnowane lata życia i nigdy nic więcej...
– Jeszcze jedno słowo i pomówię z dyrektorem. Jeżeli tylko zechcę, będziesz skończony w tej szkole. – Przerwał mu następnymi groźbami, które dla chłopaka i tak nic nie znaczyły, nawet lepiej by było, jakby go wylali.
Już się nie odezwał, tylko wziął z podłogi miękki, czarny futerał i jak najszybciej opuścił salę, trzaskając głośno drzwiami. Kiedy już nie widział wychudzonej twarzy Lewczuka, mógł wreszcie odetchnąć. Głęboko oddychając, zsunął się po ścianie korytarza i chwilę potem wyjął z kieszeni czarnych dżinsów słuchawki. Nie włączał żadnej muzyki – miał już jej wystarczająco dość. Wolał po prostu posiedzieć w ciszy, ze słuchawkami redukującymi hałas, i uspokoić myśli. Kornel miał wielkie problemy z agresją i panowaniem nad złością, a bez odpowiednich leków ciężko mu było normalnie funkcjonować, tak jak dzisiaj.
***
Kropelki potu spływały po czole, a ubrania lepiły do ciała. Biegł zwinnie, omijając rywalów, i nie tracił przy tym piłki z rąk. Dziewczyny na trybunach, z rozwartymi z wrażenia ustami, wgapiały się w niego, jakby chciały wzrokiem wypalić dziurę. Brunet mógł pochwalić się wysokim wzrostem, idealnie wyrzeźbionymi mięśniami i wyraźnymi kościami policzkowymi, które płeć przeciwna, choć zapewne nie tylko, w nim uwielbiała. Był kobieciarzem, jak niemal każdy sportowiec. Pierwsze robił, drugie myślał, chyba że miało chodzić o koszykówkę. Wtedy każdy ruch i strategia musiały być z góry przemyślane, co do każdej sekundy.
Gabriel znowu otrzymał piłkę, a widząc prostą drogę do zwycięstwa, przyspieszył, przygotowując do wsadu. Usłyszał za sobą karcący krzyk kapitana i rozproszony zwolnił, przez co przeciwnik przejął piłkę zaraz pod koszem. Po sali rozniosły się jęki oburzenia. Brunet, pełen złości, zacisnął pięści, po czym spojrzał na kapitana zabójczym spojrzeniem. Nienawidził, jak niewiele starszy od niego mężczyzna psuł jego zagrywkę, a potem sam zgarniał pochwały. Szyderczy uśmiech kapitana swojej drużyny – Nataniela zasługiwał na jak najszybsze starcie, jednak póki co mężczyzna był jeszcze poza jego zasięgiem.
To nie tak, że jego drużyna nie była zgrana. Na treningach widziano podziały – jedni trzymają się razem, inni ćwiczyli samotnie, ale są też większe grupki, za to w czasie meczu zapomina się o tych, z którymi się trzyma. Tutaj rządził kapitan, i nawet jeżeli Gabriel w prywatnym życiu się z nim nie przyjaźnił, to podczas meczu należało się go słuchać. Drużyna była jak najbardziej zgrana; potrafiła przeprowadzić skomplikowane zagrywki i szybko nadgonić punkty, ale zdarzały się momenty, w których kapitan stwierdzał, że należy się jednego pozbyć, bo najzwyczajniej przeszkadzał mu w skupianiu uwagi widzów na sobie. Zwykle trafiał na Gabriela, z którym nie darzyli się sympatią, a przykuwał na sobie wzrok innych. Wtedy tylko DeArmondowi zależało na wygranej, kapitan odpuszczał i dawał taki sam sygnał drużynie, a wracał do poważnej gry, jak Gabriel już mu nie przeszkadzał. Jak na złość Natanielowi, trener nigdy nie kazał zmienić zawodników, chyba że zdarzył się jakiś wypadek, więc panowała ciągła rywalizacja wewnątrz drużyny.
Zostały ostatnie cztery minuty meczu, a wynik wskazywał na remis. Gabriel nienawidził, jak sam się starał, a reszta drużyny na rozkaz ukochanego kapitana nie robiła nic, bądź pomagała tylko Natowi. Sam dawał sobie radę, ale jednak koszykówka, to był sport zespołowy, w którym powinni się wspierać chociaż na boisku, a nie ulegać rozkazom jednego debila, którego w każdej chwili można zmienić. Tak, zmienić, to zdecydowanie dobry pomysł.
Po zakończeniu meczu wszyscy poszli do szatni, w której chwilę potem pojawił się trener, starając się przekrzyczeć rozemocjonowaną drużynę:
– Dobra chłopaki, mam ważne ogłoszenie!
– Cisza! Nie widzicie, że trener przyszedł? – Nataniel podniósł głos, chcąc znowu podlizać się mężczyźnie, chociaż nie wiedział, że to i tak nic nie da, a nawet tworzy w jego oczach negatywną osobę.
– Teraz wszyscy słuchają. – Pan Kasztalski zamknął teczkę i spojrzał na drużynę przenikliwym wzrokiem, który aż przyprawiał o ciarki.
Trener był bardzo pozytywną osobą, często żartował albo rzucał dwuznacznymi tekstami. Wszyscy tu go uwielbiali.
– Najpewniej część z was już wie, że jestem poważnie chory – przerwał, rozglądając się po zdezorientowanych minach, ale już po chwili kontynuował weselej: – ale nie macie się czym przejmować, operacja ma polepszyć sytuację. Jednak na czas mojej nieobecności otrzymacie innego trenera w zastępstwie.
Na twarzy Nata było można dostrzec chytry uśmiech. Pewnie już myślał, jak się podlizać i zdobyć sympatię nowego trenera. Chłopak, pomimo mocno przeciętnych umiejętności koszykarskich, potrafił manipulować ludźmi i przekonywać ich do swojej wyjątkowości. W końcu, podczas gdy Gabriel nabawił się kontuzji kolana, podebrał mu stołek kapitana i negatywnie nastawił do niego wszystkich, a trener nie miał nic do powiedzenia, dopóki Gabe nie otrzymał wniosku o nieskazitelnej formie i całkowitej odnowy ciała po kontuzji, żeby na nowo przejąć stery w drużynie.
– To nie koniec informacji. Nastąpią spore zmiany. – Trener uśmiechnął się, spoglądając na Gabriela.
Nataniel przeszył wzrokiem DeArmonda. Nienawidził go od zawsze, bo jako jedyny nie podporządkował mu się i nie dawał zmanipulować.
– Ale trenerze, wszystko nam idzie śpiewająco, pod moją pieczą drużyna pięknie się rozwija i ponosimy prawie same zwycięstwa. – Nat zabrał głos, chełpiąc się zasługami. Kipiała od niego wyższość i zniewaga względem innych.
– Dobrze powiedziane – prawie... Może nie wiesz, ale zanim dołączyłeś, wszyscy dogadywali się lepiej, drużyna była jak jedna wielka rodzina i przykro mi to przyznać, ale to ty jesteś tym zgniłym jabłkiem, które zakaziło wszystkie inne. – Nieczęsto pan Kasztalski wybuchał. A już zwłaszcza w takiej nieprzyjemnej sytuacji, jaka miała miejsce wtedy.
Osoby z drużyny otworzyły szeroko oczy, nie mogąc uwierzyć, że trener skarcił kapitana. Nataniel zacisnął pięści, a usta ułożył w prostą linię. Twarz cała poczerwieniała. Jedynie Gabriel świetnie się bawił. Podzielał zdanie trenera, sam doświadczył zniszczeń spowodowanych przez nowego kapitana. Rok temu do drużyny dołączył nowy chłopak - właśnie Nataniel, wszyscy od razu zaczęli się do niego lepić. Może była to zasługa jego urody, bo zdolności na pewno nie. Już na pierwszych treningach zgarnął grupkę przyjaciół, którzy chętnie pomagali mu grać, tak, żeby chociaż wyglądało, jakby coś konkretnego robił.
W końcu nastał pierwszy mecz, gdzie w pierwszym składzie wystawiono i Nata, i Gabe'a. Chłopacy już wtedy się nie lubili, a agresywna gra i brak współpracy między nimi tylko to potwierdzały. Był to ważny mecz z mocnymi przeciwnikami i pełnymi trybunami fanów. W ostatnich minutach Nataniel zaczął spychać Gabriela jak najbliżej linii bocznej, a kapitan drużyny przeciwnej postanowił odebrać mu piłkę. Nataniel udał, jakby przestał nadążać i spowolnił, tymczasem wszędzie dookoła zgromadzili się przeciwnicy, a kapitan drużyny przeciwnej biegł na Gabriela. Zanim ten zdążył pomyśleć o przeprowadzeniu jakiejś akcji, już leżał na parkiecie. Skończył w szpitalu z poważnymi obrażeniami głowy i urazem kolana, jednak nie był on spowodowany jedynie tą jedną grą. Gabriel od dawna się przeciążał, a po wydarzeniach, przez które wyprowadził się z USA, nie potrafił się skupić na grze, co kończyło się małymi kontuzjami. W końcu można było się spodziewać większej. Przez kilka dni chłopak był utrzymany w śpiączce farmakologicznej, ale wyjątkowo szybko doszedł do siebie i po kosztownej rehabilitacji mógł wrócić do gry.
– Ostatnia informacja na dzisiaj – trener Kasztalski teatralnie odwrócił się, idąc do drzwi – macie szansę na wybranie nowego kapitana, ja i tak mam już faworyta. – Odwrócił się puszczając do Gabriela oczko i wyszedł, zamykając szybko za sobą drzwi.
Gdyby spojrzenie Nata mogło zabijać, to na pewno Gabriel leżałby już martwy. Drużyna powróciła do swoich zajęć, udając, że nic się nie wydarzyło. Jedynie kilku ciekawskich co chwila spoglądało na pojedynkujących się na wzrok chłopaków. Gabriel, jak tylko zauważył, że Nataniel postawił pierwszy krok w jego stronę, zaczął się wycofywać. Zdążył wziąć tylko torbę i zniknął za drzwiami.
***
Deszcz miał jeden plus, bo gdy w nim się szło, trudno było dostrzec płacz na twarzach. Kornel właśnie dlatego go uwielbiał. Zawsze jak tylko coś się stało, niebo zachodziło chmurami, a, wychodząc na zewnątrz, mógł ukryć łzy wśród lecących z nieba kropel kwaśnej wody. Teraz nie było inaczej. Złość przerodziła się w bezsilność. Nienawidził się za to. Całym sobą chciał wykrzyczeć to, co czuł, ale zawsze kończyło się tak samo – samotnymi łzami spływającymi po zaczerwienionych policzkach. Ilekroć coś zrobił źle, zastanawiał się, po co w ogóle żył. Nie liczyło się to, co robił dobrze, a to, co źle. Perfekcyjni ludzie dookoła, mający wymagania rodem z kosmosu, przytłaczali go. W głowie kotłowały się myśli – czemu by tak po prostu nie zniknąć? Zawsze jak umysł podsuwał mu tę myśl, brał pigułki bądź grał na skrzypcach... jednak w jakim celu, jeżeli i tak złe samopoczucie wróci i znów będzie czuł się beznadziejnie?
Nie umiał nic poukładać sobie w głowie. Czuł, jakby mózg miał mu za chwilę wybuchnąć z przeciążenia, a mimo dziesięciu, może piętnastu stopni na dworze, wydawało mu się, że było zdecydowanie powyżej dwudziestu. W klatce piersiowej czuł tępy ból, jakby coś chciało się z niego wydostać, a nie mogło. Stanął, zacisnął powieki i podniósł głowę, żeby na gorącą twarz mogły skapywać zimne krople.
Kornel miał problemy psychiczne, ale artysta nie mógł ukazywać swoich słabości. Tabletki musiały załatwić sprawę, bo nikogo nie obchodziły jego uczucia. Musiał tłamsić je w sobie latami, chociaż momentami nie wytrzymywał, już nawet zaczął myśleć o samobójstwie. Wiedział, że prędzej czy później odejdzie z tego świata, a jak podkusi los, to może uda się wcześniej. Nie miał nikogo, na kim mogłoby mu zależeć. Rodzina myślała jedynie o szanowanym nazwisku i karierze syna. Kornela nieraz kusiło, żeby na złość im wszystkim zabić się. Żeby nie mieli już na kim się wyżywać i od kogo wymagać. Może po śmierci dostałby drugie życie, które mógłby ułożyć po swojemu? Nie, zdecydowanie nie, wolałby spokój – samego siebie pośród ciemności, gdzie nikt już nigdy by od niego niczego nie wymagał. To aż niewyobrażalne, jak nacisk rodziny mógł zniszczyć człowieka.
Deszcz był coraz bardziej intensywny i utrudniał Kornelowi widoczność. Był cały przemoczony i dopiero nagły spadek odczuwalnej przez niego temperatury pozwolił wyswobodzić go z letargu. Zamaszystym ruchem głowy strzepnął z włosów nadmiar wody, otarł łzy wymieszane z deszczem i założył na głowę, i tak już przemoczony, ciemnoszary kaptur od bawełnianej bluzy. Znowu przywdział obojętną minę, a uczucia schował głęboko, gdzieś z tyłu głowy, kierując się do własnego mieszkania, żeby zaszyć się tam do wieczora.
Kornel musiał jakoś odreagować. Spacer w deszczu nic nie pomógł, jedynie chwilowo stłamsił negatywne emocje. Tego dnia miał ostatnią wizytę kontrolną u psychiatry. Podobno wyzdrowiał, jednak w rzeczywistości udawał, żeby tylko przestali go faszerować lekami. Mieszkał sam, co według lekarza nie było odpowiedzialne; w końcu jakby coś mu się stało, to nikt nie mógłby mu pomóc. Lubił to, bo nikt nie wiedział o jego problemach, i tak było dobrze.
Właściwie jego problemy psychiczne zaczęły się już w dzieciństwie. W wieku czternastu lat zdiagnozowano u niego depresję, a gdyby nie bogatsza rodzina, pewnie siedziałby w psychiatryku. Twierdzili, że wyleczyli go z tego dwa lata później, ale według Ambroziaka choroby psychicznej nie dało się całkowicie pozbyć. Zawsze będą jakieś nawroty i nie będzie się nigdy normalnym.
Po dwudziestym roku życia, kiedy zamknięto go w specjalnej placówce kształcącej, zaczął przyjmować nowe lęki, ponieważ stwierdzono u niego stany maniakalne, których dopiero niedawno pozbył się dzięki lekom. Ataków paniki czy agresji nie dało się wyeliminować, ale teraz już potrafił jakoś z tym żyć.
Ambroziak usiadł w sypialni, pod ścianą na podłodze, i włożył głowę między kolana. Chciał tworzyć muzykę, być znanym w młodszych kręgach i żyć. Chodzić na imprezy, pracować lub studiować, ale nie muzykę klasyczną. Nie była ona dla niego przekleństwem, bo całkiem lubi grać nawet klasykę, ale granie dla rywalizacji bez osiągnięć twórczych nie należało do jego życiowych celów, w przeciwieństwie do rodzicieli. Chciał, żeby było jak wtedy, we wakacje kilka lat temu, jeżeli tylko wszystkiego by nie zepsuł...
Dawniej miał przyjaciela, z którym ukończył szkołę średnią. Linn był Niemcem i uwielbiał grać na gitarze, ale także rozszerzał matematykę i fizykę w państwówce. Chłopacy w ukryciu spotykali się nad rzeką, po lekcjach, na skateparku, czasem nawet udało się wymknąć do klubu. Był to najlepszy rok w życiu Kornela – Linn wkręcił go w pracę i kilka razy był DJ-em w jednym ze sporych klubów warszawskich. Miał pierwsze dziewczyny, próbował pierwszych dragów i brał udział w ustawkach. Wszystko było tak, jak chciał, dopóki w grę nie weszły uczucia.
Chłopacy byli na dragach, jednak on wszystko pamiętał. Po używkach często robili coś głupiego, ale pewne wydarzenie przerosło ich oczekiwania. Mimo że byli tylko przyjaciółmi, odurzeni alkoholem oddali się namiętnym pocałunkom. Dla nich wtedy nie było różnicy – robić to z dziwką, koleżanką czy ze sobą. Kornel wtedy nie wiedział, że Linn mógł coś do niego czuć. Traktował to jako niewinne zabawy, za które rano obaj płacili kacem.
Pamiętał, jak ktoś oderwał ich od siebie, wyrywając z namiętnego uścisku, po czym, wraz z grupą napastników, wyzwał od pedałów. Największy rzucił się na Kornela, okładając pięściami, a ten w szoku nawet się nie bronił. Linn zawsze stawał w jego obronie, tak jak i tej nocy. Skrzypek po narkotykach nigdy nie zachowywał się racjonalnie, jednak jeśli miałby kogoś słuchać, to właśnie Linna. Chłopak kazał mu uciekać, samemu biorąc na siebie atakujących. Pamiętał jeszcze tylko, że po kilku minutach do środka wparowała policja. Aresztowano wielu imprezowiczów, w tym i Kornela. Następnego dnia, gdy wytrzeźwiał, sprowadzono jego rodziców. Nigdy nie widział ich tak wściekłych jak wtedy. Cała wina spadła na Linna, jednak wtedy dowiedzieli się, że chłopak trafił do szpitala. Kornel tłumaczył, że ten go bronił, jednak rodzice nie słuchali. Wysłali go na studia do Szwajcarii, skąd nie mógł się skontaktować z przyjacielem. Dostał jedynie informacje, że nie przeżył kolejnego tygodnia, z powodu utraty zbyt wielkiej ilości krwi.
Przypominając sobie najgorszą noc w jego życiu, znowu zalał się łzami. Będąc z Linnem, czuł się mocniejszy psychicznie, nie płakał o byle co, mógł się nazwać silną, trudną do złamania osobą, nie to co teraz. Stracił wszystkich, na których mu zależało, może nie kochał Linna, tak jak on jego, ale był wtedy dla niego jedyną ważną osobą w jego życiu. Nienawidził się za to, że wtedy uciekł.
Kornel spanikował, drżącymi dłońmi otworzył szafkę nocną, wyciągając z niej mały, metalowy przedmiot. Nie miał siły myśleć nad konsekwencjami, ściągnął dżinsowe spodnie i przyłożył żyletkę do skóry na udzie. Nie robił tego dla atencji, w końcu nikt oprócz psychiatry nawet nie znał jego małego sekretu, ani nie żeby się zabić, na to miał lepsze sposoby, które miał okazję kilka razy bez skutku wypróbować. Robił to jedynie dla bólu, Linna wtedy bolało bardziej, a on go zostawił.
Łzy mieszały się z krwią, powodując większe pieczenie ran, co jedynie zadowalało Kornela. Skrzywił się lekko, robiąc sobie większą krzywdę, kiedy po mieszkaniu rozległ się dźwięk dzwonka. Momentalnie wrócił do siebie, czując większy ból. Nie wiedział, kto mógł teraz czegoś od niego chcieć. Pobiegł szybko do łazienki, owijając szczelnie papierem udo. Nie miał czasu na zakładanie bandażu, więc jedynie zarzucił na siebie dresy, na tyle, żeby nie było widać jego stanu. Wytarł oczy i pomaszerował w stronę drzwi.
Otworzył je i, widząc po drugiej stronie kuriera z InPostu, odetchnął. Odebrał paczkę i zatrzasnął drzwi za sobą, zsuwając się po nich. Był zmęczony, a czekała go jeszcze wizyta u psychiatry. Przynajmniej odreagował. Już nie rozumiał, dlaczego znowu to zrobił, jednak pomogło. Tyle wystarczyło, co najwyżej pomęczy się z lekami pół roku dłużej.
× × × × × × × × × × × × ×
I lecimy z pierwszym rozdziałem! Dzisiaj napisałam w końcu ten nieszczęsny egzamin z japońskiego, a dokładnie jlpt poziom n5. Powiem, że nie poszło mi najgorzej, ale przez część z słuchania mogę zaprzepaścić cały egzamin, więc humoru najlepszego nie mam. Właśnie wracam z Warszawy i mogę zacząć wakacje, a co za tym idzie publikacje Rozgrywki. Tymczasem wracam na Wattpada również z wykonywaniem grafik, jednak nadrobienie wszystkiego też trochę zajmie, więc jeszcze nie obiecuję otwartych kolejek.
Dziękuję również wszystkim, którzy pomagają mi ulepszyć to opowiadanie, bądź w jakiś sposób je redagują i poprawiają, stokrotne dzięki!
Dajcie znać, co sądzicie,
~Orla O'Hara
spectrum_of_devil
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro