Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

01.

Enjoy ♡︎.

ఌ︎

𝐎𝐃𝐄𝐓𝐂𝐇𝐍𝐄𝐋𝐀 𝐆𝐋𝐄𝐁𝐎𝐊𝐎, wiedząc, że ten dzień będzie cięższy od poprzednich. Mocna woń procentów wtoczyła się brutalnie do jej nozdrzy, atakując przy tym gardło. Sama już nie wiedziała, czy owy silny zapach przeszkadzał jej, czy było wręcz przeciwnie.

Czekała ją wieczorna zmiana w barze Rousseau's, w którym pracowała od niespełna tygodnia, a jednak zdążyła pokochać francuską dzielnicę, która tętniła życiem i wabiła wielu turystów jeszcze za dnia.

Wychodząc z szatni, skierowała się w stronę długiej, ciemnej lady. Zanim stanęła za nią z zamiarem rozpoczęcia pracy, przejechała po niej palcami, rozkoszując się chwilą spokoju.

Zerknęła za siebie, aby sprawdzić stan alkoholu. Wszystko się zgadzało i niczego nie brakowało, więc zabrała się do pracy.

Obsłużyła trzy koleżanki, śmiejące się z czegoś na temat studiów. Nie skupiła się na nich zbytnio i kiwnęła głową na pożegnanie Camille, która tego dnia skończyła już pracę, a na jej miejsce wskoczył Bastian.

Z każdym kolejnym obsłużonym klientem czas zdawał się płynąć szybciej, a lokal wreszcie zapełnił się. Nieco głośna muzyka nie przeszkadzała jej, za to koiła zszargane nerwy i sprawiała, że praca była przyjemniejsza.

— Skarbie, podaj mi dwa Jimy z lodem! — usłyszała obok siebie nieco zbyt głośne złożenie zamówienia.

W sytuacjach takich jak ta starała się działać  szybko. Bowiem mężczyzna i jego koleżka byli już nieźle wstawieni, jednak wcześniej siedzieli w jednej z loży. To nie wróżyło nic dobrego. Jeżeli przyszli tu specjalnie dla niej, oznaczało to, iż znudziło im się rozmawianie między sobą.

Postawiła szklanki na blacie i polała im tego czego chcieli, a następnie dodała do tego kostki lodu.

Gdy miała zamiar zabrać butelkę, jeden z nich złapał ją nagle za radgarstek. Spojrzała na lekko siwiejącego blondyna z niemym ostrzeżeniem. Naruszył jej prywatność, a na to nie pozwalała nikomu.

— Zostaw, skarbie, przyda nam się jeszcze trochę — wybełkotał z obrzydliwym uśmiechem, nie zważając na jej zaciśniętą szczękę.

— Oczywiście — odparła, unosząc sztucznie kącik ust.

Gdy jej kończyna wreszcie była wolna złapała faceta za zewnętrzną część dłoni, skupiając się na kciuku, a później wykręciła ją na zewnątrz, nie zważając na jego głuchy jęk i skrzywioną twarz.

— Dotknij mnie raz jeszcze bez mojej wiedzy lub zgody, a przysięgam, że już nigdy nie będziesz w stanie walić konia — wysyczała, schylając się do jego poziomu.

Blondyn pokiwał gorliwie głową, a jego kolega zaśmiał się głośno, patrząc na nią z rozbawieniem.

— Stary, mówiłem ci — żachnął do starszego mężczyzny, unosząc szklankę i wypijając z niej łyk Jima. — Sunshine się nie dotyka.

Wymusiła uśmiech i szybko podeszła do poprzedniej trójki dziewczyn, które sączyły przyjemnie swoje kolejne drinki.

Właśnie tego się obawiała, odkąd tylko ci dwaj podeszli do baru. Była to jedyna rzecz jakiej nienawidziła w tej pracy. Podrywacze. Nie docierało do nich słowo: Nie. Na całe szczęście w tej branży była już od roku, więc doskonale wiedziała jak sobie radzić z takimi oślizgłymi typkami. Stanowczo i od razu.

Zamówień przybywało, a Bastian gdzieś się ulotnił z jakąś kobietą, więc była zdana na siebie.

Będąc w trakcie robienia kolejnych drinków do jej uszu doszła nieprzyjemna rozmowa pomiędzy trzeba koleżankami, siedzącymi w tym samym miejscu od kiedy tylko przyszły do Rousseau's:

— Matka kazała mi iść na patologię, ogarniasz to?! Powiedziała, że to najlepsze co mogę zrobić ze swoim życiem! Praca przy trupach! Czy ja wyglądam na Frankensteina?

— Moi rodzice jakoś nieszczególnie przejmują się moja przyszłością. Póki mam zamiar ukończyć medycynę, mogę robić co chcę.

— A co z tobą, Josie? Co chcesz studiować?

Susanne zdawała sobie sprawę, że jedna z nich na pewno nie była pelnoletnia, jednak w barze takim jak ten nikt o to nie dbał, więc nie zdziwiła się zbytnio. Skupiła się na wycieraniu blatu z niechcianych kropel bursztynowego napoju.

— Myślałam o aktorstwie albo musicalu — wymamrotała brunetka, nie podnosząc wzroku z nad drinka. Gołym okiem było widać, że wstydziła się swoich marzeń.

Dziewczyny spojrzały na siebie, a następnie na nią i nagle roześmiały się głośno.

Susanne postanowiła poprzenosić puste butelki do koszyka, przysłuchując się niechętnie rozmowie, zdawać by się mogło, przyjaciółek.

— Oszalałaś?! — wykrzyknęła jednak z nich, nie potrafiąc opanować rechotu. — I co dalej zrobisz? Chcesz skończyć pracując w zatęchłym barze, jak ten, nie mieć kolejnych perspektyw i okrągłe zero na koncie?

Sunshine coś o tym wie, no nie, Sunshine?

Jedna z nich zwróciła się do barmanki, która poczuła jakby nagle coś ciężkiego opadło na jej klatkę piersiową.

Odwróciła się w ich kierunku i zabrała puste szklanki po drinkach, a na ich miejsce postawiła kolejne, jednak wypełnione chyba już piątą kolejką.

To była kolejna rzecz, której nienawidziła w swojej pracy. Swoją trzeźwością była zdana na niestrzeźwość wszystkich wokół. Cóż... No może z wyjątkiem innych pracowników Rousseau's.

— Udaje ci się w ogóle uzbierać na czynsz? — dodała brunetka, jakby z obawą, iż jej koleżanki mogą mieć faktycznie rację, co do jej przyszłości. W jej wypowiedzi nie było jednak jadu, a zwykły strach przed nieznanym.

— Daj spokój, jakie marna barmanka może mieć szanse na kupno choćby nowej bluzki, a co dopiero na spłacanie czynszu — prychnęła rudowłosa, patrząc krzywo na Susanne.

Wzięła głęboki oddech i przewróciła oczami, maskując tym samym ucisk w sercu, po czym odparła, opierając się przedramionami o blat:

— Nie jest to szczyt moich marzeń... — jakbym w ogóle je miała — ale lubię tę pracę. W zupełności wystarcza mi na czynsz i na co tylko chcę. Nie jest tak źle jak mylicie, ale dziękuję za troskę.

Susanne mówiła to wszystko z łagodnym, lecz zmęczonym, uśmiechem na twarzy. Mama nauczyła ją tego triku. Najlepiej zniszczyć kogoś serdecznym uśmiechem.

— A teraz wybaczcie, ale muszę wracać do pracy — dodała, podchodząc do jednej z wielu półek z trunkami.

Nalała Tequili do ponad piętnastu kieliszków, po czym postawiła szoty na tacy i pozwoliła zabrać zamówienie kelnerce.

— Wybacz, Sunshine, to się więcej nie powtórzy — usłyszała przy uchu i wcale nie musiała unosić wzroku, by wiedzieć, iż był to Bastian.

Najwyraźniej jego schadzka przedłużyła się bardziej niż zwykle. I jeszcze to całe Sunshine. Ni to podobne do jej imienia — które w dalszym ciągu wszyscy przekręcali — ni to przyjemna dla ucha ksywka. Bowiem nijak imała się ona do niej samej.

Nie była żadnym promykiem słońca, nie tryskała energią i szczęściem, choć kąciki jej ust niemal machinalnie unosiły się w górę.

Gdy się nad tym dłużej zastanowiła, zdała sobie sprawę, że tak naprawdę mogli robić to ironicznie — nazywać ją w ten poniżający sposób dla fanu. Wprawdzie nie dbała o to, co kto o niej pomyśli czy jak się do niej zwróci, jednak jej nozdrza drżały za każdym razem, kiedy słyszała swój przydomek.

— Spoko — rzuciła jedynie, nie wiedząc co mogłaby jeszcze powiedzieć.

Bastian był dobrym pracownikiem, lecz bardzo często zdarzało mu się znikać, gdy akurat zamówienia piętrzyły się nieubłaganie, a ogarnięcie ich samemu graniczyło z przysłowiowym cudem.

ꨄ︎

Przed jej oczami mignęła postać, która właśnie spoczęła z ciężkim westchnięciem na stoliku barowym. Ubrana była nazbyt elegancko, nawet jak na Rousseau's.

Czarny, idealnie skrojony garnitur, tego samego koloru krawat i biała koszula.

Nieznany jej mężczyzna był całkiem przystojny, choć nie to przykuło jej uwagę. Mimo iż nie patrzył na nią, najbardziej urzekły ją jego oczy. Ciemne jak noc i głębokie, skrywające w sobie tak wiele, że nie sposób było odgadnąć, ile tajemnic mogłyby ukrywać.

Po raz pierwszy poczuła jakby zobaczyła w nich własną, zszarganą i tajemniczą duszę. Zupełnie tak jakby jego oczy były dosłownie odzwierciedleniem jej duszy. Było to przerażające i ekscytujące jednocześnie.

Między jego brwiami pojawiła się mała zmarszczka, wyglądał na nieco zdenerwowanego i dopiero po chwili spostrzegła w jego dłoni telefon.

Oparła się o blat przed nim i odezwała się z westchnięciem:

— Niech zgadnę... Kłopoty z rodziną albo dziewczyną.

Uniósł wzrok z nad ekranu, po czym schował komórkę do wewnętrznej kieszeni marynarki, a zrobił to z taką dostojnością, iż Susanne mimowolnie zamrugała oczami. Nie dane mu było jeszcze się odezwać, a już emanował tym czymś.

— Na to najlepszy jest burbon, uwierz mi — dodała blondynka, kiwając głową, a później cofnęła się i chwyciła sprawnie butelkę wspomnianego trunku.

Polała mu i przesunęła szklankę w jego kierunku, czekając na jakąkolwiek reakcję z jego strony. Jej pokrzepiający uśmiech zmalał nieco, gdy w dalszym ciągu nie odezwał się ani słowem, a jedynie patrzył w jej oczy jakby starał się dowiedzieć kim jest i jakim cudem odgadła jego myśli — bo chyba to właśnie uczyniła.

Wreszcie dłoń nieznajomego drgnęła, dzięki czemu mógł napić się rozgrzewającego alkoholu i tym samym nie spuszczać wzroku z dziewczyny. Pod naporem jego przeszywającego wzroku, zaczęła przegryzać wewnętrzną stronę dolnej wargi.

Brunet odstawił szklankę na blat, więc zapytała z powątpiewaniem:

— Pomogło choć trochę ci się rozluźnić?

— Często zdarzają się takie sytuacje?

Głęboki baryton rozbrzmiał wokół jej uszu i dopiero po chwili te słowa zaczęły łączyć się w jej głowie w spójne zdanie.

Zmarszczyła zaskoczona brwi, nie mając zielonego pojęcia, o co mu chodziło. Dopiero gdy zerknął na trzy koleżanki, śmiejące się głośno — zrozumiała.

Kolejno przegryzła wewnętrzną część wargi, a nawet uśmiechnęła się oszczędnie, obserwując je uważnie:

— Jeśli dzięki temu poczują, że gorzej trafić nie mogą, to mnie to pasuje. Znajdą w sobie tyle determinacji, żeby ukończyć studia i nie przejmować się tym, co kto pomyśli.

Ponownie skupiła całą uwagę na nieznajomym i wzruszyła z rozbawieniem ramionami. Tym razem w jego oczach dostrzegła namiastkę głębokiego szacunku oraz zaskoczenia.

— Jak długo żyje, jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś zareagował tak spokojnie w sytuacji, w której jawnie by go poniżano — wyznał, uchylając nieco szklankę i pociągając z niej łyk alkoholu. — To doprawdy niebywałe. — Dodał, a kącik jego ust zdawał mimowolnie unieść się ku górze.

Uniosła brew, zaintrygowana.

— Niebywałe jest to, że uważasz się za starego, kiedy tak naprawdę do twoich uszu doszła rozmowa między mną a nimi, panie Gumowe Ucho — zażartowała, parskając śmiechem i kręcąc głową z niedowierzaniem.

Uważał się za starego? Też coś! Mógł mieć nie więcej niż dwadzieścia pięć lat, choć przyznała, że zachowywał się jakby pochodził z lat dwudziestych, gdzie mężczyźni traktowali kobiety z należytym szacunkiem. I jeszcze ta jego elokwencja. Nie wiedziała, czy ją bawi, czy może ostrzega przed jego czarującym urokiem.

— Wybacz mi moją obcesowość, jednak nigdy wcześniej panienki tu nie widziałem. Do tej pory barem zajmowała się panna O'Connell.

Susanne przerwała na moment czynność, jaką było przygotowywanie Mojito, po czym przełknęła ciężko i spojrzała na niego spod uniesionych brwi.

— Trudno się nie zgodzić, panie Gentelmanie — mruknęła, a następnie, coraz bardziej zaintrygowana i przestraszona sposobem bycia mężczyzny, dokończyła drinka i odebrała pieniądze od starszej kobiety. — Jestem tu nowa, wszyscy mówią mi Sunshine. A Cami miała dziś na pierwszą zmianę.

Sunshine? — powtórzył, unosząc brew w konsternacji, choć wyraźnie przyszło mu to z trudem. Najwyraźniej jeszcze nigdy nie powiedział tak do nowo poznanej, młodej kobiety.

— No wiesz, jak w tej piosence od Laid Back... — zmrużyła oczy, starając się przypomnieć sobie jej melodię. — Give me, give me, give me just a little smile. We got a message for you. Sunshine, sunshine reggae.

Brunet uniósł brwi, gdy tylko zaczęła podśpiewywać utwór. Zaśmiał się krótko, ponieważ udzielił mu się jej nastrój, a jej głos wydawał mu się niezwykle interesujący.

— Wybacz, niestety jej nie znam.

Susanne zamrugała oczami i złapała się teatralnie za serce.

— Jak to: nie znam? — zapytała z niedowierzaniem.

— Na swoją obronę mogę rzec jedynie, że jesteśmy w jazzowym barze, a nie reggae. — skwitował, jakby miało to poprawić jego sytuację.

— Masakra — wtrąciła, lecz uśmiech znów rozświetlił jej twarz. — Nie wierzę, że nie znasz tego przeboju sprzed kilku lat! — Żachnęła, zaczynając wycierać szklankę ściereczką. — Wiesz, że w tych czasach trzeba być wszechstronnym, prawda? — Zapytała retorycznie, robiąc zabawny tik brwiami.

Brunet kolejny raz uśmiechnął się, tym razem szerzej i uniósł szklankę.

— Racja, a więc toast za wszechstronność, panno... — skrzywił się nieco, jakby to słowo sprawiało mu dyskomfort. — Sunshine. — Dodał cierpko i powoli, a następnie napił się do końca, przez co była zmuszona polać mu ponownie.

Całe szczęście, że burbon nalewa się nawet nie do połowy szklanki.

— Wyluzuj, mnie też nie podoba się to przezwisko — odparła z uśmieszkiem, wyrzucając karteczki z dokonanymi zamówieniami do kosza pod ladą. — Ale, co ja mogę? — Westchnęła niemal cierpiętniczo, jednak na jej twarzy wciąż znajdował się uśmiech. Nieco przygaszony, ale wciąż był to uśmiech.

— Jak więc panience na imię, jeżeli oczywiście mógłbym zapytać? — wyparował, opierając łokieć o barek. Palcami zaczął pocierać dolną wargę. Wyglądał jakby naprawdę go to ciekawiło.

Blondynka pochyliła się w jego stronę i także wsparła się na połyskującym blacie.

Zdawać by się mogło, że go przysłowiowo obczjała. Sunęła wzrokiem po jego garniturze, postawie i twarzy, zastanawiając się, o co, do cholery, chodziło w tej całej szopce.

Roześmiała się ponownie, nie doszukując się żadnego fałszu i odpowiedziała:

— Okej, naprawdę zaczynam się zastanawiać, czy przypadkiem nie masz w kieszeni wehikułu czasu i czy nie przeniosłeś się tu z lat dwudziestych — Zakpiła, jednak wyciągnęła dłoń w jego stronę i dodała: — Jestem Susanne Dupre. Niestety wiele osób przekręca to francuskie imię i mówi mi Susanna. Niby taka drobnostka, a jednak kłuje mnie w uszy.

Swe nazwisko wymówiła jak najbardziej zangielszczając je, nie chcąc by brunet-gentleman połamał sobie na nim język. To, co się jednak później stało, sprawiło że mimowolnie jej usta rozchyliły się w szoku.

— Elijah Mikaelson, panno Dupre — odparł, ujmując delikatnie jej dłoń w swoją większą, cieplejszą i silniejszą.

Nie panowała nad swoimi ruchami i zdążyła jedynie zamrugać z zaskoczeniem oczami, kiedy uniósł wyżej jej drobną dłoń do swoich ust i jedynie musnął ją wargami, patrząc jej przy tym w oczy.

Potrząsnęła głową, próbując wyrzucić z siebie wszystko, co się przed sekundą wydarzyło. Ściągnęła groźnie brwi i zabrała szybko rękę z dala od tego człowieka.

Tym razem to Elijah wydawał się być zaskoczony jej nagłą zmaną usposobienia, czego nie omieszkał odwrozorać na twarzy.

— Czy wszystko dobrze, panno Dupre? — zapytał spokojnie, jednak w jego oczach dostrzegła tą wyuczoną nutkę zaniepokojenia.

Nachyliła się nagle nad nim, czym jeszcze bardziej go oszołomiła. Z cichym odgłosem poruszenia ustawiła otwarte dłonie na blacie, a jej nozdrza rozszerzały się raz za razem. Spojrzała na niego ponuro i z kompletną obojętnością, która zbiła go z tropu. Nic już nie rozumiał, lecz blondynka zamierzała za moment wszystko mu wyjaśnić.

— Posłuchaj no, panie Czarujące Oczka — zaczęła, a jej oddech owinął mężczyznę niczym biały puch trawę w zimowe dni. — Nie wiem kim jesteś, ani dlaczego to robisz, ale możesz już przestać. Przejrzałam cię.

— Proszę mi wybaczyć, jednak nie mam pojęcia, o co panience...

— Oh, błagam — przerwała mu brutalnie, wykrzywiając usta w grymasie. — Jesteś przystojny, szarmancki i czarujący. Władasz wielką elokwencją, a przy tym nie jesteś jakimś bucem. W ciągu kilku sekund udało ci się polepszyć mój humor, niezły z ciebie gentleman, a do tego znasz francuski lub chociaż jego namiastkę! — Zasyczała, a następnie odsunęła się od niego, jakby dostrzegła przed sobą robaka. — Mam uwierzyć, że jesteś prawdziwy, Aktorzyno?

— Czyżby mój sposób bycia był dla ciebie niekomfortowy i wyidealizowany? — zauważył trafnie, nagle wszystko rozumiejąc. Cóż... poniekąd.

— Oczywiście. W tym mieście nie ma dobrych ludzi. Właściwie nigdzie takich nie ma, więc albo faktycznie jesteś prawdziwy, a po nocach porywasz i zabijasz dzieci z psychopatyczną potrzebą albo tylko udajesz, żeby zaciągnąć mnie do łóżka.

— Doprawdy dosadne spostrzeżenia, jednakże zapewniam, że nie mam wobec ciebie złych zamiarów, panno Dupre, ponadto pragnę przypomnieć, że to ty zagaiłaś naszą rozmowę.

Susanne zdębiała, potrafiąc jedynie patrzeć na niego z oszołomieniem.

— Niemniej jednak miło było mi panienkę poznać. Niestety muszę już iść — posłał w jej stronę ostatni półuśmiech, po czym wstał i wyciągnął z portfela zdecydowanie za dużo banknotów, potem postawił je na ladzie, następnie zakrywając je swoją pustą już szklanką. — Dobranoc, panno Dupre.

I tyle go widziała. Zniknął gdzieś wśród tłumu, pozostawiając po sobie pustkę i wyrzuty sumienia.

Miał rację — oceniła go przez pryzmat innych mężczyzn, uznając, że nie mógłby znaleźć się ani jeden porządny w Nowym Orleanie. Bowiem kto zechciałby przespać się z kimś takim jak ona?

Kurwa, o czym ja myślę. To nawet lepiej.

Sunshine! Bierz się do roboty, bo odliczą ci to stanie jak słup soli z pensji!

Krzyk Bastiana wyrwał ją z letargu, a wieczorna zmiana stała się nagle cięższa do odpracowania, niż jakikolwiek inny dzień pracy w całym jej życiu.

Paskudny dzień stał się na chwilę lepszy, by później musiała go doszczętnie zniszczyć jak wszystko inne wokół siebie. I znów odczuła tą niemoc oraz smutek, przez własne zachowanie, choć doskonale zdawała sobie sprawę z tego, iż nie powinna zaprzyjaźniać się z nikim.

Nigdy.

ఌ︎

Mam nadzieję, że się spodobał;)

𝐌.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro