ρłαтєк ∂яυgι
Siedziałem już we wnętrzu samochodu, zerkając z okna na płatki śniegu, opadające wdzięcznie na ziemię. Słyszałem szum wiatru tańczącego wśród drzew. Obserwowałem mgiełkę wydobywającą się z moich ust, a na dłoniach czułem mroźne igiełki. Czekałem na Eddie'go, aż wleje płyn do chłodnicy. Stukałem palcami o podramiennik, czekając z niecierpliwością.
Emocje mi znacznie opadły po dziesięciu minutach, ale i tak byłem podekscytowany i jednocześnie przerażony. Nie wiedziałem, jak Charlie zareaguje na mój widok. Mogłem się tylko domyślać.
W końcu Eddie wsiadł na miejsce kierowcy. Włożył kluczyki do stacyjki i odpalił silnik. Potem, kiedy włączył GPS, spojrzał na mnie.
- Jesteś gotowy? - spytał.
Pokiwałem tylko głową.
Eddie nie czekał już ani chwili dłużej. Samochód natychmiast ruszył i wtoczył się na drogę.
- Bądź ostrożny, Eddie - mruknąłem, zerkając na niego. - Nie chcę się stresować.
- W porządku, Allen - odparł, poprawiając przednie lusterko.
I tak już byliśmy w drodze do wyznaczonego miejsca.
Niezbyt często jeździłem samochodem. I też niezbyt lubię nimi jeździć. Od wypadku, który miał miejsce w dziewięćdziesiątym ósmym roku, miałem "lekką" traumę i jeżdżenie autem mnie przerażało. A co dopiero kierowanie nim. Nic więc dziwnego, że byłem strasznie zestresowany. Na dodatek myśl o spotkaniu z Charlie jeszcze bardziej sprzyjała mojemu zdenerwowaniu. Szlag.
- Nie stresuj się - mruknął Eddie. - Jestem ostrożny.
- Kiedyś też myślałem, że jestem ostrożny - mruknąłem. - A potem wylądowałem w szpitalu.
- Nie powinieneś do tego wracać, to źle na ciebie wpływa. - Eddie zerknął na mnie. - Nie zastanawiałeś się może nad jakąś terapią czy coś w tym stylu?
Wzruszyłem tylko ramionami.
- No nie wiem. Mam z tym co prawda złe wspomnienia, ale... Bardziej boję się prowadzić auta. Na razie nie jest mi to potrzebne, bo nie mam samochodu. I pewnie nie będę go miał. Poza tym terapia też kosztuje.
- Caroline by ci pomogła.
- Ale ona nie jest specjalistką od fobii. Niewiele mi pomoże.
- Racja... - mruknął. Na szczęście szybko zmienił temat. - Jak się czujesz przed rozmową?
- Słabo - odparłem, krzyżując ręce na piersi. - Ja... Ech, po prostu nie widziałem Charlie od tylu lat i w końcu mogę ją zobaczyć. Ale się boję, że mnie nie rozpozna, że będzie trzymała urazę za to, co jej zrobiłem. Że coś nie wyjdzie. To nie jest dla mnie łatwe.
- Wiem. - Eddie zmarszczył brwi. - Wyobraź sobie, że to twoja... no wiesz, pierwsza randka.
Podniosłem brew.
- Że co?
- Pomyśl o tym w ten sposób: randki są równie stresujące jak twoje spotkanie z Charlie. Myślisz, że jak miałem z Audrey? - Po tych słowach roześmiał się. - Stary, uwierz mi, że znam to uczucie jak nic.
- Serio?
- Noo, tak. Przed moją pierwszą randką... Boże, to była masakra. Myśl, że coś może pójść nie tak spędzała mi sen z powiek, naprawdę. Ale jak już doszło co do czego, to wszystko zeszło z górki. Były co prawda małe potknięcia, ale łatwo było je naprawić. A teraz jest wręcz sielanka. Więc nie martw się, Allen. Myślę, że będzie podobnie w twoim przypadku.
- Dzięki, Eddie.
- Spoko.
Eddie miał rację, co było nowością, gdyż zazwyczaj nigdy się z nim nie zgadzałem. W każdym razie poczułem się o wiele lepiej.
Eddie był dosyć specyficzną osobą. Z jednej strony zdawał się być istną duszą towarzystwa, zabawny i wesoły, a z drugiej potrafił być naprawdę niedostępny dla innych. Czasami bywał za bardzo poważny, oschły i nie zawsze dało się z nim dogadać. Ale mimo wszystko pomógł mi, kiedy sobie nie radziłem, kiedy byłem sam. Chyba był i nadal jest jedyną osobą, z którą mogę porozmawiać na różne tematy. Byliśmy niemal kumplami, więc przyzwyczaiłem się po latach do jego czasami niezbyt przyjemnego charakteru. Mogę podsumować Eddie'go w taki sposób: skryty rudzielec, który potrafi chociaż raz ukazać odrobiny empatii.
- Może włączymy coś na rozluźnienie atmosfery? - spytał Eddie. - Co powiesz na Nirvanę?
Kąciki moich ust natychmiast się uniosły.
- Za bardzo mnie znasz, Eddie - powiedziałem.
- Po prostu wiem, jak poprawić ci humor - odparł, uśmiechając się szeroko.
Włożył płytę do odtwarzacza, a potem włączył Come As You Are. To znacznie mnie rozluźniło. Wsłuchiwałem się w melodię, zerkając przez okno i obserwując mijające nas oszronione drzewa, ośnieżone pagórki i znaki drogowe. A także ciemność tego wieczoru, która była rozpraszana przez światło reflektorów auta Eddie'go. To nie była zwykła czerń. To była czerń przetkana bielą śniegu. Dawno tak pięknego wieczoru nie widziałem.
Spojrzałem na Eddie'go. On był skupiony na drodze, co jakiś czas zerkając na GPS. Gdy ten zauważył, że ma obserwatora, zerknął na mnie i uśmiechnął się delikatnie, lecz w jego spojrzeniu można było dostrzec smutek i współczucie.
Eddie od dawna chciał dla mnie dobrze. Chciał, abym był szczęśliwy i żeby moje życie się zmieniło. Zapewne doszedł do tego wniosku, bo rzadko kiedy wychodziłem z domu, spędzałem długie popołudnie w łóżku, nie robiąc absolutnie nic, ciągle czytałem książki, mało co jadłem i większość wolnego czasu, który mógłbym zająć czymś interesującym, poświęcałem na rozmyślanie o miłości, życiu, śmierci i o takich różnych pierdołach. Nic więc dziwnego, że się o mnie martwił. Okazywał to w dość specyficzny sposób, ale nie miałem mu tego za złe.
Od kiedy on i Caroline pomogli mi się wybrnąć z osobistych problemów, miałem u nich spory dług wdzięczności. Nie wiedziałem jednak jak go spłacić. Tego nie dało się ot tak zapłacić pieniędzmi. I teraz czułem, że ten dług wobec Eddie'go jeszcze bardziej się pogłębia, przez to, że mi pomógł po raz kolejny.
Cholera. To mnie zaczęło naprawdę przerastać.
Skrzyżowałem ręce na piersiach. Spojrzałem spode łba na Eddie'go i odezwałem się:
- Eddie?
- Hmm?
- Jak poznałeś Audrey?
Eddie zerknął na mnie z podniesioną brwią.
- Przecież ci opowiadałem, jak się poznaliśmy.
- Wiem, ale... Chodzi mi o to, jak ją zaakceptowałeś, jej wady, zalety i w ogóle...
Eddie uśmiechnął się.
- To nie było trudne. Jeśli się kogoś prawdziwe kocha, jest się w stanie zaakceptować nawet najgorsze wady. O to właśnie chodzi w prawdziwej miłości. Żeby dostrzegać w sobie wzajemnie nie tylko atuty, ale też słabości, wady i akceptować je lub eliminować. Wspólnymi siłami. Ja kocham Audrey taką, jaka ona jest i tak samo jest na odwrót. Nie ma w tym nic złego, Allen, uwierz mi.
- Eddie, a co jak Charlie nie zaakceptuje mnie takiego, jaki jestem? Przecież jak ona się dowie, co zrobiłem w przeszłości, to się zniechęci.
Eddie westchnął ciężko.
- Allen, to jest już przeszłość, nie musisz już do tego wracać. Rozumiem, że miałeś traumatyczne przeżycia, depresję i ledwie wiązałeś koniec z końcem, ale to już masz za sobą.
Zamilkł na chwilę. Kiedy zauważył, że nie zabieram głosu, kontynuował:
- Zauważyłem, że nie ma chwili, żebyś nie wspominał o twoich przeżyciach z przeszłości. Dlaczego choć raz nie spojrzysz optymistycznie na świat?
- Nie mogę pogrzebać czegoś, co wciąż żyje - mruknąłem.
- Ale to nie znaczy, że przy każdej możliwej okazji możesz wspominać o tym, jak zjebane było twoje życie. Przypomnieć ci, do czego nawoływał Horacy w swoich pieśniach?
- Eddie, błagam cię, nie...
- Chwytaj dzień! Spraw, aby twoje życie było bardziej kolorowe, jasne! Nie oglądaj się za siebie! Czerp z życia jak najwięcej! Czy to takie trudne?
- Dla mnie jest.
Eddie westchnął. Zaparkował przy pobliskiej stacji benzynowej. Zgasił silnik, po czym obrócił się w fotelu i spojrzał na mnie uważnie.
- Allen, ja znam cię nie od dziś, tylko od bitych ośmiu lat. Nie przerywaj mi, proszę, tylko mnie wysłuchaj. Choć jeden raz - dodał, kiedy zauważył, że otwieram usta w ramach protestu. - Znam cię i wiem, że często ukrywasz swoją naturę pod maską. Opowiadałeś mi wiele razy, jak to było, kiedy byłeś młody i wywnioskowałem, że byłeś wtedy zupełnie innym człowiekiem. Ja czasami mam wrażenie, że nie rozmawiam z prawdziwym Allenem, tylko jego podróbką. Otwórz się bardziej na ludzi, na świat, dobrze? O nic wielkiego cię nie proszę.
Po tych słowach rozpiął pasy i wysiadł z samochodu, aby go zatankować.
Ja natomiast wpatrywałem się w jeden punkt. Coś się we mnie zapadło. Westchnąłem ciężko i pochyliłem się w fotelu. Pasy wbijały się w mój brzuch, ale ja o to nie dbałem. Akurat to nie było dla mnie w tym momencie najważniejsze.
Znowu Eddie miał rację. Kurwa, czasami się zastanawiam, dlaczego on niemal zawsze ma słuszność. Albo on jest tak inteligentny, albo ja jestem na tyle głupi, że nie zauważam ważnych rzeczy. W każdym razie czułem, że coś jest nadal ze mną nie tak. Że pomimo terapii coś nie zadziałało tak jak trzeba.
Po kilku minutach Eddie wrócił z powrotem. Schował portfel do kurtki, zapiął pasy i odpalił silnik auta.
- Ile jeszcze drogi zostało? - spytałem cicho.
- Jeszcze pięć kilometrów. Jeszcze niedaleko.
Nie odpowiedziałem, tylko pokiwałem głową.
Ponownie ruszyliśmy w drogę. Im bardziej się zbliżaliśmy do wyznaczonego miejsca, tym bardziej się stresowałem. Z przejęcia nawet zapomniałem przez chwilę, jak się nazywam. Czułem po prostu... pustkę w głowie. Próbowałem się uspokoić, ale nic to nie pomagało. Myśl, że już za moment spotkam się z Charlie, rozsadzała mój umysł jak bomba.
- Eddie - wymamrotałem. - Boję się.
- Nie masz czego - mruknął Eddie. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Minęliśmy las i zaczęły się pojawiać góry. Zauważyłem, że śnieg przestał padać, a wiatr tak ostro wiać - nie było słychać jego wycia. W końcu dotarliśmy do punktu widokowego koło Sanktuarium Świętej Teresy. Eddie zaparkował. Westchnął ciężko i spojrzał na mnie.
- Jesteśmy na miejscu - oznajmił.
Pokiwałem tylko głową. Miałem strasznie ściśnięty język, nie byłem w stanie cokolwiek powiedzieć.
- Ja... - wydusiłem. - Eddie... Dziękuję.
- Nie musisz, Allen. Jeśli to ma sprawić, że poczujesz się szczęśliwy, to będę się czuł zaszczycony.
Uśmiechnąłem się tylko. Eddie odwzajemnił tym samym.
- Powodzenia.
- Dzięki - odparłem, odpinając pasy i chwytając za klamkę. - To dla mnie sporo znaczy...
- Allen, nie czas już na gadanie. Idź się spotkać z Charlie.
Pokiwałem głową, po czym wysiadłem z auta. Odszedłem kawałek od wozu, mijając sanktuarium. Przystanąłem na moment i obserwowałem, jak Eddie odjeżdża. Kiedy już go straciłem z oczu, westchnąłem ciężko i poszedłem w stronę punktu widokowego otoczonego barierką.
Wkrótce zacząłem żałować, że nie wziąłem ze sobą żadnych rękawiczek. Na Alasce bywają srogie mrozy, dlatego już czułem, jak chłód pożera moje dłonie. Wsadziłem je więc do kieszeni kurtki i brnąłem dalej przez śnieg.
W końcu dotarłem do punktu widokowego. Oparłem się łokciem o barierkę pokrytą śniegiem. Wpatrywałem się w gwieździste niebo rozciągające się nad górami i jeziorem. Ten krajobraz wyglądał zupełnie jakby wyciągnięto go żywcem z pięknego obrazu. Gwiazdy przypominały liczne iskrzące się oczy patrzące na mnie z góry. A wśród nich przewodniczka - piękna Polaris. Perłowy blask księżyca odbijał się w jeziorze, sprawiając, że tafla wody wyglądała jakby tańczyło w niej tysiące srebrnych rybek.
Niespodziewanie usłyszałem za sobą skrzypienie śniegu pod stopami. Odwróciłem się, aby odnaleźć źródło dźwięku. Kiedy go znalazłem, zamarłem. Nie byłem w stanie wydusić żadnego innego słowa prócz jednego.
- Charlie... - szepnąłem.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro