Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟎𝟖.



𝐂𝐙𝐘𝐌Ż𝐄 𝐁𝐘Ł𝐀 𝐌𝐈Ł𝐎ŚĆ? Wygórowanymi standardami nastolatków, którzy będąc łakomi otaczającego je świata i pożerając przy okazji wszelkie umysły, niby to doskonale znały pojęcie ów enigmatycznego uczucia? Upajające, niewinne, niczym te pocałunki skradzione w mroku nocy. A może podejrzeniami wobec tego, co powinno się w niej czuć? Czyżby kryła się podstępnie, tchórzliwe w słowach przysięgi: „i aż śmierć nas nie rozłączy?". Tylko, że była w stanie dzielić jeszcze solidniejszą ścianą dwie połówki już nigdy nie mającego się scalić serca. Może więc jej wzór tkwił banalnie zapisany w gwiazdach, stanowił receptę, którą przez ten cały czas mieliśmy nad głowami ale nie posiadaliśmy czasu czy chęci aby w końcu spojrzeć w górę.

My, ludzie - wiecznie zaganiani. My, dzieci - naiwnie myślące, że prześcigną wiatr. Że prześcigną sam poczciwy czas.

Co gdyby natomiast mieszkała w unikatowym blasku oczu obdarzanej ową miłostką osoby? Przenosząc na jeszcze inną płaszczyznę - mogła zwyczajnie zawisnąć w tych kilku sentencjach, napisanych odręcznie przez ukochaną personę, podczas kiedy sam papier narkotyzował by wciąż jeszcze jej unikalnym zapachem. Puszką pandory z wiecznie otwartym wiekiem. Zbiorem każdego słowa, które pozostało niewypowiedziane i zaległo w powietrzu, zamieniając je w kamień. Orzeźwiającym, wiosennym deszczem, zmywającym bezkres wątpliwości. Pieśnią, niegdyś śpiewaną do utraty tchu i zdarcia gardła wprost do nieba, o zapomnianych słowach. Tą, po której pozostała zaledwie nucona pod nosem non stop melodia.

W ten sposób miłość mogła być zarazem wszystkim i niczym. Jak ostatni tchórz kryć się w każdej materii. Była skrajna i szalona posuwając się nawet do krycia się za kościstymi ramionami samej śmierci. Jeszcze bardziej niespełna rozsądkowych zmysłów - pozostając, kiedy i kostucha odchodziła. Wtenczas przybierała lico koszmaru, okropnej, niegodziwej klątwy.

Pozostawiając cię klęczącego, z zaschniętą na kruchych polikach nieskończonością łez. Pijanego zapachem skóry drugiego człowieka. A potem nadszedł wschód słońca. Ale miłość nie przeminęła. Czy mogła powrócić, przezwyciężając, stawiając czoło samej śmierci?

Haitani Ran zapytany odpowiedziałby różnie w zależności od czasu, w którym usłyszałby owe pytanie. Gdyby miało to miejsce przed spotkaniem (Imię) (Nazwisko) - z całą swoją wiedzą i powagą zgromadzoną przez te wszystkie lata spędzone w na tym szarym padole gdzie umierały marzenia - odparłby prosto, wręcz przybijająco. Nie, nie było takiej możliwości.

Jednak jeśli podobne pytanie padło by już po nie tak długim czasie od spotkania tej bezczelnej dziewczyny, odpowiedź okazałaby się równie prosta. Tak, wiem to z doświadczenia.

(Imię) mogła być absolutnie niemożliwa, nieznośna i bezczelna do jakiego stopnia by tylko sobie tam chciała. A Haitani Ran i tak w pewnym czasie uległby z kretesem mocy nie z tego świata jaką nad nim miała. Każdej cząstce, która tak dobitnie przypominała mu słodki smak pierwszego zakochania. Pierwszej miłości, do której przywykł i traktował jak swoiste przyzwyczajenie.

— Podzieliłbyś się fajką, co? — wypaliła znienacka (kolor)włosa dziewczyna, idąca krok w krok przy wyższym od siebie, pogrążonym głęboko w osobistych rozmyślaniach Haitanim.

[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐃𝐚𝐯𝐢𝐝 𝐆𝐮𝐞𝐭𝐭𝐚, 𝐂𝐞𝐝𝐫𝐢𝐜 𝐆𝐞𝐫𝐯𝐚𝐢𝐬, 𝐂𝐡𝐫𝐢𝐬 𝐖𝐢𝐥𝐥𝐢𝐬 - 𝐖𝐨𝐮𝐥𝐝 𝐈 𝐋𝐢𝐞 𝐭𝐨 𝐘𝐨𝐮]

Na jej melodyjny głos potrząsnął głową, uwalniając się od szczelnych sideł potrzasku przeszłości, do którego wpadał już wcześniej niezliczoną ilość razy. Fiołkowe tęczówki osiadły na zmęczonej twarzy (Imię). Ran dopiero po przypomnieniu z jej strony zdał sobie sprawę z trzymanego pomiędzy wargami, tlącego się astenicznie papierosa. Wykańczanie go przychodziło mu niemal automatycznie. Uniósł kąciki warg ku górze nawiązując do aluzji jego towarzyszki. Jednocześnie zdecydował się na małą sztuczkę wobec niej. Rzecz jasna - nie w złych intencjach.

— Wybacz, to ostatnia — odburknął niewyraźnie, nawet nie trudząc się o wyjęcie z ust papierosa. (Nazwisko) zmarszczyła na mężczyznę gniewnie brwi, odwracając lico ku ścieżce przed nimi i prychając pod nosem.

— Spadaj. Nawet nie mogę zejść na ciemną stronę mocy kiedy akurat mam na to ochotę, kaprys i humor — temu ostatniemu stanowczo zaprzeczała każda komórka jej ciała. Nie było tutaj mowy o żadnym humorze, tym bardziej dobrym. Chociażby dostatecznym. Kac morderca pozostawał bardziej zawzięty niż każda inna miara ów cechy.

— Ochotę, hmm? Jak mógłbym ci odmówić sprowadzenia na złą drogę, skarbie? — zaśmiał się, tym razem już chwytając w prawą dłoń używkę. W fiolecie jego oczu niebezpiecznie zabłysnęło rozbawienie przemieszane ze szczyptą niebezpieczeństwa. — Zobaczymy co da się z tym zrobić — to mówiąc, bezceremonialnie złapał ją drugą, wolną dłonią za łokieć zbaczając całkowicie ze wcześniej obranego kursu donikąd konkretnie.

— Haitani, co ty... — konsternacja przejęła władanie na wyrazem jej twarzy. Przerwała wypowiedź, gdy mężczyzna zatrzymał się i jakby nigdy nic oparł o jakąś brudną ścianę budynku, ustawiając ciągniętą jeszcze chwilę temu (Nazwisko) dokładnie naprzeciw siebie. Zwyczajnie nie było jej dane wyrzucić z siebie nic więcej, ponieważ umieścił swój chłodny, szczupły palec wskazujący na jej wargach. Wyraźnie czuła przez cienką skórę jego paliczki.

— Nic już nie mów, (Pseudonim). Po prostu rozchyl usta — w mgnieniu oka jego ton z frywolnego i nic nieznaczącego ironicznego bełkotu przybrał postać nakazującego, nieznaczącego sprzeciwu żądania. (Kolor)włosa przekręcając automatycznie oczami wykonała jego polecenie. Co innego jej pozostało? Gorzej już i tak być nie mogło. Natomiast nie znaczyło to, że zamierzała go absolutnie usłuchać. Już chciała coś z siebie wyrzucić, aczkolwiek przerwała patrząc na sprawne poczynania Haitani'ego.

Ran osobiście głęboko i w pośpiechu zaciągnął się używką, po czym zgiął się, przełamując różnicę wzrostu między nim a skołowaną dziewczyną, następnie łapiąc ją za podbródek i przyciągając jeszcze bardziej do siebie. W końcu wykonał swój ostateczny ruch wydmuchując prosto w jej rozchylone wargi całą, toksyczną zawartość swych płuc. Z satysfakcją spod na wpół przymkniętych powiek obserwował jej reakcję - moment, w którym rozchyliła własne oczy w szoku zachłystując się wciągniętym dymem i czerwieniejąc znacznie na bladej twarzy. Omal nie roześmiał się w głos podziwiając szkarłat, którym się soczyście się pokryła. Uważał, że był ogromnie uroczy, jak i całość jej zawstydzona postawy, którą tak beznadziejnie usiłowała ukryć.

— Oi, czyżby ktoś tutaj się zawstydził? Trochę się nie paliło, co, (Pseudonim)?

— ...Zdajesz sobie sprawę, jak bardzo gówniarskie to było? — zmieniła błyskawicznie temat, jakby za wszelką cenę nie chcąc przyznać się do własnej relacji, którą było widać gołym okiem. Fiolotowowłosy nie wytrzymał, wydobywając z siebie rechot utrzymany w niskiej manierze.

— Ale za to jakie efektowne. A teraz chodź — zakomunikował, ponownie łapiąc ją za rękę i zaczynajac ciągnąć w tylko sobie znane miejsce.

— Niby gdzie? — zapytała, wzdychając ciężko. Tamtego dnia zdecydowanie nie miała najmniejszej dawki siły na stawianie oporu. Nawet jeżeli zamierzał ją bestialsko zaciągnąć w pułapkę i zamordować, bez dyskusji by się temu poddała. Nawet jeśli szlajanie się z nim po podejrzanych lokacjach nie do końca wchodziło w jej zakres obowiązków.

— Nie zepsuję ci niespodzianki — w odpowiedzi uzyskała jedynie niejednoznaczną wypowiedź i jeszcze bardziej niezrozumiały dla niej uśmiech, z którego to, jak zdążyła się już przekonać, starszy Haitani nieskromnie słynął.


(Imię) podskoczyła w miejscu gdy poczuła na swoich ramionach jakiś nieznany, nieznaczny ciężar. Później zorientowała się, że fioletowooki bez słowa uprzedzenia zarzucił na jej ramiona swoją niebieskawą marynarkę, która z pewnością kosztowała krocie sądząc po strukturze materiału. Jego charakterystyczna woda kolońska dopadła jej nos, nie dopuszczając do siebie żadnego innego zapachu pochodzącego z supermarketu, w którym obecnie się znajdowali. A konkretniej - w alejce z lodówkami.

— No co? Zaczęłaś cała się trząść, a ja jestem podręcznikowym przykładem dżentelmena.

— Oczywiście. A ja kocham Sanzu — zironizowała pod nosem, ponownie tego dnia przewracając (kolor) tęczówkami. Nie spodziewała się żadnej rekacji z jego strony, czy odpowiedzi. Dlatego niemal wpadła na jego obszerne plecy, kiedy nagle zatrzymał się w miejscu.

— Uważaj na to co mówisz bo jeszcze stanę się zazdrosny. A nie chcesz doświadczyć mojej zazdrości, kochanie — gdyby tylko Ran nie stał do niej tyłem, byłaby świadkiem ponurego, śmiertelnego wręcz wyrazu, który po tamtej sentencji z jej strony przybrało jego lico. Taka prosta, nic nieznacząca wypowiedź wystarczyła, aby faktycznie odczuł nieopisanie spotęgowany napływ skręcającej go od środka zazdrości. Mówił całkiem poważnie - (kolor)włosa z całą pewnością nie chciała jej doświadczyć.

— Co my tak właściwie robimy o tak późnej porze w spożywczaku?

— Mówiłem przecież, że skończyły mi się fajki — odparł, obracając się na pięcie i zmierzając w stronę sklepowej półki, na której wcześniej zatrzymało się jego spojrzenie.

— Nie mogłeś pójść po nie sam? — dopytywała oskarżycielsko, wręcz marudząc (Imię), równocześnie drepcząc kilka kroków za nim.

— Nie, jeżeli tylko mogę sprytnie nakłonić cię do towarzyszenia mi. I uchronić przed Haruchiyo. Albo raczej jego przed tobą — rzucił jej od niechcenia przez ramię, wzdychając przeciągle. Zbyt zajęty poszukiwaniami, nawet nie zaszczycił jej odwróceniem głowy. (Imię) zwęziła powieki.

— Właśnie! Sama sobie świetnie poradziłam — żąchnęła się, robiąc nadąsaną imię i wyrzucając ręce w powietrze tylko po to, by później skrzyżować je na klatce piersiowej w akompaniamencie przepełnionym irytacją spojrzenia, wymierzonym bezpośrednio w nachyloną nad jakimś regałem postacią mężczyzny. Jego palce nieustannie przebierały między produktami, które się na niej znajdowały. — Ran, ty po prostu nic nie mówiąc mnie tutaj zaciągnąłeś. To podchodzi pod porwanie.

— Nie dramatyzuj, skarbie — zarzucił jej obojętnie, nadal nie zmieniając swojej pozycji.

— Ja wcale nie...! Wiesz co? Pieprz się — dziewczyna zaczęła go sztyletować wzrokiem. Miała ochotę kopnąć lub spoliczkować mężczyznę, który bawił się w najlepsze grając na jej nadszarpniętych tamtego dnia nerwach. Miała już tego dość.

— Z chęcią. Jeśli tylko będę miał do tego odpowiednie towarzystwo — tym razem Ran uczynił odmianę od wcześniejszego zachowania, obracając swoją głowę w stronę (Nazwisko). Posłał jej złośliwy, niby to zalotny uśmiech, na który zmarszczyła brzydko brwi. W życiu nie dałaby się złapać na podobny wyraz, zmieniając pogardę w uwielbienie. — A z tego co widzę, dzisiejszego wieczora już sobie takowe zapewniałem — mrugnął do niej, pospiesznie chwytając odpowiedni przedmiot z regału i znowu zaciskając chudą dłoń na ramieniu (kolor)włosej, która posłała mu w odpowiedzi pytające spojrzenie. — (Pseudonim), biegnij — dodał śmiertelnie poważnym tonem, przyspieszając kroku, który zamienił się błyskawicznie w pełnoprawny bieg. Przez cały czas ciągnął za sobą skonfundowaną (Imię), która w chwili znacznego przyspieszenia prawe upadła na twarz.

[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐑𝐢𝐡𝐚𝐧𝐧𝐚, 𝐂𝐚𝐥𝐯𝐢𝐧 𝐇𝐚𝐫𝐫𝐢𝐬 - 𝐖𝐞 𝐅𝐨𝐮𝐧𝐝 𝐋𝐨𝐯𝐞]

— Co ty znowu odpierdalasz, Haitani? — zadała pytanie w podejrzanie spokojnym, nawet niebezpiecznym tonie.

— Stwierdziłaś wcześniej, że tamto zachowanie było szczeniackie — obrócił do niej na chwilę głowę, będąc w nieustannym biegu. Jego długie nogi pokonywały w znacznie krótszym czasie wyraźnie większy dystans, niż te dziewczyny, które przy nim przypominały żałosne próby dreptania gdzieś z tyłu. Jej sytuacji nie poprawiał fakt, że kac morderca, niczym najwierniejszy druh od serca, nadal bezlitośnie tkwił u jej boku dając tego objawy. — Z wielką przyjemnością udowadniam ci, że potrafię zrobić coś jeszcze bardziej nieodpowiedzialnego.

— Kradnąc paczkę fajek w małym spożywczaku i... — (Imię) obróciła natychmiast głowę do tyłu, słysząc dolatując do jej uszu od tylu ciężkie, mozolne kroki, wykonywane w pośpiechu. — uciekając przed ochroniarzem?! Przecież mógłbyś wykupić równie dobrze cały ten sklepik! Cholera! — przeklinała go siarczyście, łapiąc mocniej za jego marynarkę, wciąż tkwiącą na jej ramionach i przyspieszając, całkiem jakby faktycznie biegła ile sił w nogach i powietrza w płucach, walcząc o przetrwanie. Jakby od ów biegu zależało całe jej przyszłe życie. Nie była już w stanie wyklinać go na głos, a więc czyniła to skrycie w umyśle. Adrenalina rozprzestrzeniała się przyjemnie w krwiobiegu (kolor)włosej, sprawiając cuda.

Wyobrażacie sobie glinę, która właśnie pod zgubnym wpływem wprawionego kryminalisty dokonała swojego pierwszego rabunku, po czym wiała ile sił w nogach przed podstarzałym ochroniarzem?

Ran, nie będąc w stanie się opanować, parsknął donośnym śmiechem. Zachowywał się jak jakiś wariat - biegł, wybuchając co jakiś czas dźwiękiem nadmiernej wesołości.

— Dla ciebie? Jasne, czemu nie. Zawłaszcza, jeżeli dostałbym coś w zamian. Ale co byłoby w tym takiego ekscytującego?

— Nie o to mi... — zaczęła (kolor)oka ciężko przy tym sapiąc, jednak szybko zaprzestała dalszego składania słów, czując na swoim chłodnym, zarumienionym policzku szybko składany pocałunek. Gdy się odsunął, błyskawicznie przyłożyła w tamtym miejscu swoją wolną dłoń. Ran, któremu najwyraźniej pojęcie strefy osobistej było obce, uśmiechnął się leniwie na widok czerwieni, która ponownie zaczęła napływać na jej twarz. Był niezaprzeczalnie dumny ze swojej najnowszej kreacji - reakcji, które był w stanie tak przerażająco łatwo z niej wydobyć. A co, gdyby tak posunął się dalej? Nie ośmielił się nawet po cichu o tym marzyć.

Znacznie bardziej preferował rzeczywiste widoki.

— Co tam mówiłaś? Mam pokazać ci coś jeszcze bardziej szczeniackiego? — pytał, nagle wyhamowując i uprzednio dostrzegając coś w oddali, zmieniając kierunek ich wariackiego pościgu. Przez niespodziewane zwolnienie, (kolor)włosa niemal skończyła wpadając na jego ramię. W takich momentach często przekonywała się, że morderczy trening, jaki przechodziła dostając się do jednostki policyjnej, nareszcie na coś się jej zdawał.

— Zatrzymajcie się, łobuzy! — głęboki, huczliwy głos ochroniarza przy kości dotarł do nich gdzieś od tyłu. Oboje omal nie zanieśli się napadem śmiechu, orientując się, że mężczyzna naprawdę bierze ich za jakąś rozwydrzoną, buntowniczą parę nastolatków w stanie głębokiego rozchwiania hormonalnego. Jednakże czy tym właśnie nie pragnęli się wówczas stać?

Zanim (Nazwisko) zdążyła się dwa razy obejrzeć, Haitani w jednym, zwinnym ruchu uniósł ją w górę za talię, tym samym najdelikatniej jak tylko w tamtej chwili potrafił, wciskając dziewczynę do metalowego, sklepowego wózka. Póki jeszcze mieli przewagę nad depczącym im po piętach ochroniarzem, fiołkowooki usadowił się za „sterem" wózka, łapiąc za jego metalową rączkę i rozpędzając coraz bardziej, jednocześnie oddalając się od sklepowego rewiru. Początkowo (Imię) przez cały ten czas nie potrafiła wydać z siebie żadnego sensownego słowa, na okrągło piszcząc, lub usiłując dopaść pięściami Rana. Ten tylko jeszcze bardziej wpadał w rozbawienie, pchając przed siebie jej prowizoryczny pojazd oraz wykonując uniki przed jej atakami.

Najpierw żelazny koszyk toczył się ciężko i wolno, przez co (kolor)oka dotkliwe odczuła każdy uliczny wybój, przez który miał okazję przejechać. Aczkolwiek już po krótkiej chwili starania fioletowowłosego mężczyzny odniosły skutek, a wózek gnał szybciej i szybciej. W końcu osiągnął taką prędkość, że Ran nie musiał w dalszym ciągu go popędzać, podskakując i uwieszając się na chłodnym tworzywie. Pozwolił sobie na to, gdyż akurat zjeżdżali z górki.

Żadne z nich bynajmniej nie martwiło się już o zgubiony, albo też nie, pościg, w zawrotnym tempie zjeżdżając z górki durnym wózkiem sklepowym. (Imię) wydawała tym razem pełne entuzjazmu krzyki, podczas gdy z jej oczu leciały małe łezki wywołane przez silny wiatr, który jednoczenie rozwiewał w każdym kierunku jej (kolor) włosy. Ran zaś patrzył na ów niezwykle zjawisko jak zahipnotyzowany. Pieczołowicie utrwalał w pamięci każdy szczegół tej iście magicznej chwili, chcąc już na zawsze zapisać ją w schemacie swojego umysłu. Wówczas pierwszy raz od bardzo dawna poczuł się naprawdę wolny i szczęśliwy. I nie potrzebował do tego żadnych używek, okrucieństwa, a nawet adrenaliny, która zamieszkiwała jego serce podczas lat pustki. Czuł się spełniony i kompletny, trwając w tej całej otoczce czarów codzienności tuż przy niej.

Dziewczynie, która tak bardzo przypominała mu Hoshiko.

Mógłby zapłacić każdą cenę, przeciągając na okrągło moment, który właśnie miał miejsce. Moment, który lada moment miał przeobrazić się zaledwie w drogie jego sercu wspomnienie.

Czasem teraźniejszość bywa bezcenna.

bezcenna, a taka krótkotrwała🤔

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro