Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟎𝟕.


𝐌𝐈𝐌𝐎 𝐖𝐒𝐙𝐄𝐋𝐊𝐈𝐂𝐇 𝐍𝐈𝐄Ś𝐂𝐈𝐒Ł𝐎Ś𝐂𝐈 i nie kończącego się wyśmiewania ze strony swojego starszego brata - Rindo Haitani wcale nie był głupi.

Co najmniej sprawnie i bezproblemowo posługiwał się tajemną sztuką dedukcji. Sęk tkwił z kolei w tym, że niekoniecznie przykładał się do sumiennych obserwacji, na których to mógłby ową siłę dedukcji rzeczywiście oprzeć. Czasem zwyczajnie nie chcemy dostrzegać tych przykrych widoków, od których oddech zamiera nam nieprzyjemnie w płucach, a oczy płacą za nie morskimi falami. Może właśnie z tego powodu początkowo nie rzucił mu się w fiołkowe tęczówki fakt, iż (Pseudonim) zdecydowanie kogoś mu przypominała. Taka myśl krążyła nieustannie we wnętrzu jego czaszki, niczym za obfitą, przeraźliwie gęstą mgłą.

Jego lekkie przemyślenia doczekały się punktu kulminacyjnego, kiedy to Ran pewnego dnia stwierdził, że po raz któryś już z kolei musi odwiedzić Hoshiko. Oczywiście Rindo jak najbardziej rozumiał, albo przynajmniej próbował, jego przywiązanie do pierwszej w życiu miłości, która według niego miała być również i tą ostatnią. Jedyną na całe istnienie. Nieustającą, gorącą i namiętną do szpiku kości po wsze czasy, kiedy to zdradliwy czas przestawał stanowić wyznacznik ludzkiego życia, ewoluując w fikcję. Zastępowała go wyłącznie najczystsza miłość, dotleniająca ludzki organizm lepiej od tlenu. Trzymająca go na tym szarym padole silniej, pewniej od samej, równie zdradliwej co czas grawitacji.

Rindo był niemalże pewien, że to samo przekonanie ciągle, niczym najgorsza mara, tańczyło w umyśle jego starszego brata, gdy składali skremowane ciało jego pierwszej ukochanej do zimnego grobu. Że nigdy się z niej nie wyleczył. Nigdy nie zaakceptował odejścia. Kochał ją nawet zza grobu i ton brudnej ziemi, pod którymi pozornie spoczywała.

Ale czy faktycznie zaznała spokoju?

Rindo tego nie wiedział. Po cichu liczył jednak, że nie. Bo jeżeli by zaznała, gdzie, do diaska, istniała na tym przebrzydłym świecie sprawiedliwość? Dlaczego przeklęta Hoshiko mogła spocząć, podczas gdy jego krewnym nieustannie miotały gwałtowne spazmy bólu, podczas których miotał się w agonii z gorącym życzeniem zguby na suchych wargach.

Ran nigdy nie płakał, lecz dla swojej Hoshiko był w stanie wylać bezdenne oceany słonej cieczy. Utworzyć własną zatokę dla nich obojga. Osobiste niebo. Ich posąg - coś co w przeciwieństwie do kruchego, ulotnego ludzkiego ciała przetrwałoby znacznie dłużej. Ich małą nieskończoność.

Młodszy Haitani nie miał serca przekazać bratu, że martwi, w przeciwieństwie do roślin, nie wymagali regularnego podlewania. Hoshiko wobec tego przybrała postać okrutnej róży, regularnie i skrupulatnie zalewanej przez starszego z Haitanich. Aż do brzydkiego przegnicia.

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐖𝐡𝐢𝐭𝐞 𝐓𝐨𝐰𝐧 - 𝐘𝐨𝐮𝐫 𝐖𝐨𝐦𝐚𝐧]

Haitani Rindo w końcu połączył wątki, kiedy jego brat, zamiast rzeczywiście jak się tego spodziewał, odwiedzić cmentarz, na którym pochował swoje serce, zniknął gdzieś zupełnie indziej, a ostatecznie przyprowadził do posiadłości Bontenu przeklętą (Pseudonim) (Fałszywe nazwisko). I właśnie wtedy Rindo zrozumiał.

Bo dla Rana to dokładnie ta (kolor)włosa, uciążliwa dziewczyna stała się nową Hoshiko. Uosobieniem jego prawdziwej, pierwszej miłości.

Dla młodszego Haitaniego z początku wydawało się to niedorzeczne. Jednak kiedy zagłębił się w ów dochodzeniu nieco głębiej, zaczął bez trudu łączyć zdobyte poszlaki i na pierwszy rzut oka niedostrzegalne wątki. Był znacznie lepszy niż te ślepe postaci z jego ulubionych, kiczowatych telenowel.

— Ej, (Fałszywe nazwisko). Nie, żeby mnie to w jakikolwiek sposób obchodziło, ale powinnaś uważać na mojego brata. I środowisko, w jakie się właśnie wplątałaś — ostrzegł ją paląc własnej roboty skręta i czekając oparty o białą ścianę aż dziewczyna opuści biuro Mikey'ego.

Zdecydowanie nigdy by się do tego nie przyznał. Sam zresztą nie wiedział co popychało go w stronę przejęcia się jej bezpieczeństwem. Z reguły nie przejmował się ludźmi, ponieważ według niego przyprawiało to wyłącznie o ból głowy i dodatkową, zbędną masę kłopotów. Angażowanie w chłodnej kalkulacji przynosiło więcej minusów aniżeli plusów.

A jednak stał tam wówczas z uwagą przyglądając się, jak ten dodatkowy problem na jego koncie obraca powoli głowę w jego stronę. I to bynajmniej nie z wielkim uśmiechem na twarzy.

— O rany, czemu wszyscy nagle ostrzegają mnie przed tym ćwokiem?! Zmówiliście się, czy jak?

Młodszy z braci Haitanich nie do końca rozumiał z jakiego powodu postanowiła wyładować swoją frustrację akurat na nim. Niespecjalnie miał siłę, a tym bardziej ochotę aby się z nią wykłócać więc mimowolnie puścił ten niezbyt przyjemny komentarz mimo uszu, drapiąc się od niechcenia po szyi. Przekręcił tylko fioletowymi tęczówkami, rzucając niedbale skręta na posadzkę, po czym przydeptując go świeżo wypolerowanym butem. Musiał przyznać, że krew dość mocno wnikała we wszelkiego rodzaju tworzywa.

— Słuchaj, kurwa. Mówię tylko, że powinnaś uważać. Zrobisz sobie co chcesz

Mimo, że mężczyzna ruszył ociężale w jej kierunku, (Imię), jak na to na nią przystało, pozostawała dzielnie niewzruszona. Jednakże po tych słowach wypowiedzianych przez Haitani'ego, rzeczywiście zaczęła go nieco uważniej słuchać. Kolejne stawiane przez niego kroki niosły się miarowym stukotem niskich obcasów po porażająco pustym korytarzu, wybijając swojego rodzaju, regularny rytm. Symfonię irytacji, która doszczętnie przejęła panowanie nad jego obliczem. Fiołki teraz wbijały w nią spojrzenie ze znacznie bliższej odległości. (Nazwisko) zamilkła.

— On nie bierze cię za osobę, którą naprawdę jesteś — powaga w głosie Rindo za grosz do niego nie pasowała. Dziewczyna potrafiła wyłapać ów zaskakujący fakt, nawet pomimo rozkojarzenia. Gdzie podziała się monotonia i przemożne znudzenie? — Zresztą nie powinnaś mieszać się do interesów Bontenu. To ostatecznie straszne gówno, (Pseudonim). Nawet twoja bogata rodzinka nie byłaby w stanie cię z tego wyplątać bez uszczerbku.

— O czym ty mówisz, Haitani? Moja rodzina nie żyje od lat. Jestem siero- — ale zanim zdążyła zorientować się, jaką informację właśnie mu wyjawiła, było już za późno. Brwi mężczyzny zmarszczyły się w znacznym niezrozumieniu. Przechylił głowę na bok, a jego fioletowe kosmyki zsunęły się bardziej na ramię, odziane w miętową marynarkę.

(Kolor)włosa obserwowała ich trajektorię z zawrotnie bijącym mięśniem, który boleśnie obijał się od środka o jej żebra. Czyżby to był jej koniec? Przegrała? Przykrywka została spalona?

— Nie tak nam wczoraj powiedziałaś? Że twoja rodzina prowadziła zakład jubilerski? — pytanie fioletwookiego ledwo do niej dotarło, nawet mimo, że stał dosłownie kilka kroków przed nią. Szum własnej krwi w uszach znacząco utrudniał jej wsłuchiwanie się w dźwięki z najbliższego otoczenia.

— A! A-A tak! Racja! Właśnie. Tak, zakład... — według (kolor)włosej próba ratunku własnej skóry, którą właśnie podjęła, wydawała się skrajnie żałosna. Dziewczyna miała wrażenie, że tylko się pogrąża, a lada moment i tak skończy z kulką w głowie i pośmiertnym odznaczeniem za wspaniałą służbę w szeregach policji federalnej. Chociaż nie. Przecież nawet sobie jeszcze na nie nie zasłużyła! — Dobra, pozwól, że już sobie pójdę. Przebywanie w twoim pobliżu grozi śmiercią z zagazowania. Umyłbyś się wreszcie, co, śmierdzielu? Walisz zielskiem na odległość — uświadomiła go z błyskawicznie przybranym, sztucznym uśmiechem, przy użyciu obu dłoni symulując maszynę, którą jedną z nich nakręcała, zaś z drugiej po chwili wystrzelił środkowy palec. Rindo prychnął na jej nieopisaną zuchwałość i infantylność zarazem.

Ruszyła przed siebie szybkim krokiem, nie mogąc pozbyć się wrażenia, iż zwyczajnie uciekała. Tylko przed czym? Niechybną śmiercią? Odpowiedzialnością za głupotę?

Energicznie przebierając nogami zamyśliła się na tyle, że prawie nie zauważyła momentu, w którym na kogoś wpadła, odbijając się od twardego torsu i omal nie ładując na podłodze. I to przez kogoś, kto bezczelnie zagrodził jej drogę. Łapiąc w końcu równowagę, (Imię) przeniosła swoje (kolor) spojrzenie śmiercionośnych tęczówek na sprawcę tego wręcz niedopuszczalnego czynu.

Sanzu Haruchiyo rozciągnął swoje wargi z zabliźnionymi, diamentowymi kącikami w chaotycznym, niepokojącym uśmiechu. Na tle mroźnego błękitu w zestawieniu z nieprawdopodobnej długości, jasnymi rzęsami pobłyskiwała złowrogo esencja szaleństwa.

Nadal niewzruszona (Nazwisko) westchnęła przeciągłe okazując swoje zmęczenie i niecierpliwość wywołaną zaistniałą sytuacją. Chciała ulotnić się z nieprzyjemnego miejsca jak najszybciej było to tylko możliwe - a nie wszczynać kolejne zamieszanie.

Tymczasem Sanzu przyglądał się jej z nagłym zdziwieniem. W najśmielszych snach nie spodziewał się takiej reakcji. Zwłaszcza, gdy zachodził kogoś z zaskoczenia. Mimowolnie się skrzywił, oczekując tak dobre znanego, wyrafinowani strachu, w którym gustował i którym delektował się niczym najbardziej wprawiony smakosz. Jeżeli nie było dane mu czuć, gdyż od jakiegoś czasu przypalał się na wewnętrznym gniciu wszelkiej domeny, którą można było zwać co najmniej ludzką, przynajmniej mógł wywoływać te skrajne emocje na twarzach jeszcze bardziej pożeranych od środka ludzi. (Imię) nie sprostała jego jakże prostym oczekiwaniom. Przez nią Haruchiyo przybrał maskę sceptyka własnej sztuki.

— Czego chcesz? — westchnęła cierpiętniczo, a jej ton głosu zdawał się co najmniej nieprzyjemny. Szorstki i nieprzejednany całkiem, jak wyraz twarzy (kolor)włosej.

Każdy element (Nazwisko) ukazywał to, jak bardzo chciał ulotnić się z tamtego miejsca zamiast stać bezczynnie albo, o zgrozo, mieć do czynienia z różowowłosym mężczyzną, który ze złośliwym uśmiechem i niebezpieczeństwie w niepozornie błękitnych oczach stał mniej-więcej trzy kroki przed nią.

I pomyśleć, że jeszcze jakiś czas temu to jego osobę uznała za idealny cel do swojej misji zamiast Haitani'ego.

— Oj, no nie bądź taka poważna! (Pseudonim), prawda? Trochę się tutaj ostatnimi czasy o tobie słyszy, więc... postanowiłem wreszcie osobiście poznać naszą wschodzącą gwiazdę... — Sanzu przerwał chwilowo ciągniecie swojej wypowiedzi, tutaj przesuwając wzrokiem po całej sylwetce zniesmaczonej dziewczyny, która w odpowiedzi uniosła jedną ze swoich brwi. — i nie zawiodłem się.

— Nie mam czasu na twoje gierki. I nie zamierzam stać się twoją chwilową rozrywką. Przecież o to chodzi, zgadza się? — tym razem to ona ruszyła z miejsca, zbliżając się do niego małymi kroczkami, które zawierały w sobie coś niebezpiecznego. Zapowiedź okrucieństwa. — Nudzi ci się, prawda? Dlatego to robisz? — zadawała ciągiem pytania retoryczne, po krótce nie licząc na żadną odpowiedź. Kim jednak byłby Sanzu Haruchiyo, by jej nie odpowiedzieć?

— Pudło. Po prostu jestem znudzonym socjopatą. Szokujące, no nie? Żartuje — jego ton głosu, będąc dość poważnym i ożywiając się odrobinę jedynie w ostatniej sentencji, bynajmniej nie wskazywał na żartobliwy wydźwięk wypowiedzi. — Ależ ty spostrzegawcza! I taaaka straszna! Nie dość, że ładna, to jeszcze bystra i niebezpieczna. Co za niespotykane połączenie. Jeszcze chwila i chyba mi zaimponujesz — gdy stała już dosłownie na wyciągnięcie jego chciwej ręki, zdecydował się nachylić ku niej, rozciągając bliznowate usta w uśmiechu, niemal dorównującym temu, należącemu do kota z Cheshire.

Zacięta, złowieszcza mina (kolor)okiej nie ulatniała się z lica dziewczyny nawet na moment. Imponowała mu nawet jeżeli w głębi serca chciał jej ją zedrzeć. Całkowicie i nieodwracalnie zrujnować.

— Bardzo możliwe, droga (Pseudonim).

— Sanzu, racja? — niebieskooki spodziewał się, że ucieknie. Może tylko odchyli się do tyłu ze znacznym zniesmaczeniem jego odważnymi czynami. Ale nic bardziej mylnego. (Kolor)włosa wyłącznie przechyliła swój ciężar ciała do przodu, znajdując się dokładnie cale od jego twarzy.

W tym zamęcie zmieszania nie wykryła nawet, iż nie przedstawił się jej, a (Nazwisko) mimo wszystko znała jego mienie.

Przytaknął, będąc odrobinę zdezorientowanym. Już nie urażony brakiem sycących jego barwną wyobraźnię emocji. Bardziej skonsternowany.

— Sanzu, w takim razie mam nadzieję, że zdechniesz ze znudzenia. Minuta po minucie. Sekunda po sekundzie. Będziesz czuł każdą jednostkę czasu twojego bezbarwnego życia, przesypujące się przez palce niczym mikroskopijny piasek. Aż umrzesz zupełnie zapomniany. Przez nikogo nie kochany — gorący, miętowy oddech dziewczyny owiewał jego oszołomione jej słowami lico. Źrenice mężczyzny uległy znacznemu zwężeniu. Gniew zaczął burzyć wnętrze, przelewając się w krwiobiegu. Dosłownie go zatkało. Mógł odczuwać nieuchronną, gigantyczną dawkę wewnętrznego wzburzenia, natomiast zewnętrzna powłoka wyrażała ledwie skołowanie. — A teraz zechciej się proszę łaskawie odsunąć.

— Coś ty powiedziała, szmato? Powtórz to — szept, który wydobył się spomiędzy jego warg dla wielu mógłby okazać się sam w sobie zabójczy. Wszędzie wokół rozsiewał truciznę, która go przesycała. Nawet jeżeli mężczyzna sam w sobie nie wykonał jeszcze żadnego gwałtownego, brutalnego ruchu, jego głos stanowił zapowiedź nieustającej wojny. Wystrzał pierwszej kuli na placu boju.

— No to klops — (Imię), również nadal tkwiąc zastygnięta we wcześniejszej pozycji, przekręciła po raz setny tamtego dnia swoimi (kolor) tęczówkami.

Doskonale zdawała sobie sprawę kogo i jak wybitnie niebezpiecznego miała przed sobą, jednak z jakiegoś nadprzyrodzonego powodu nie czuła już strachu. Może wyczerpała rezerwy ów emocji, jeszcze parę chwil wcześniej popełniając koszmarną pomyłkę, którą równie dobrze mogła na miejscu przypłacić życiem. Aczkolwiek nadal trwała. Możliwie dlatego czuła się w tym momencie taka wypalona. Adrenalina na dziś się skończyła.

— Czy z wami trzeba zawsze przechodzić do rękoczynów? Rany!

Błękitne tęczówki z jakiegoś powodu miały ogromną trudność w prześledzeniu postępujących ruchach (kolor)włosej dziewczyny. Być może było to uwarunkowane ich nadzwyczajną prędkością i zwinnością. W każdym razie - nawet nie zauważył konkretnie, kiedy nachyliła się nad nim jeszcze bardziej, tak, że ich nosy niemal się stykały. Jednocześnie jedna z jej drobnych dłoni powiodła prosto do tylnej kieszeni jego garniturowych spodni. Nawet gdyby w porę wyłapał jej ruch, pewnie sam pozwoliłby się ich dopuścić. Gdyby tylko w następnej kolejności nie wyciągnęła z ubrania jego własnej broni, którą, uprzednio odsuwając się na znaczny dystans, wycelowała bezpośrednio w Haruchiyo.

Wtedy naprawdę poczuł jak zagotowała się w nim złość wymieszana z niedowierzaniem. Widząc to, (Imię) uśmiechnęła się pod nosem. Dokładnie tym samym, złośliwym uśmiechem, który początkowo zaserwował jej Sanzu.

Haruchiyo oczywiście ani trochę nie czuł się zalękniony o swoje życie. Zdecydowanie bardziej dopisywało mu zdenerwowanie na wieść, że (kolor)oka ukradła i śmiała wycelować do niego z jego własnej broni. Może nawet gdyby nie ten fakt, jej zachowanie jawiły by się mu jako poniekąd podniecające?

— Nadal jest ci tak do śmiechu, Sanzu? Już wystarczająco się wykazałam jako wasza nowa atrakcja? A może muszę cię jednak zastrzelić by ci coś dobitnie udowodnić? — zasypywała go bezceremonialnie lawiną pytań, nie ruszając nawet o krok. Mężczyźnie nie umknęło, że przez ten cały czas trzymała palec wskazujący na spuście jego broni. Chyba od dawna nie czuł się aż tak upokorzony. Przełknął jednak dumę, przechodząc do szybkiego działania.

— Nie zrobisz tego — zarzucił jej rozbawionym tonem. Uśmiechnął się przy tym szeroko, ujawniając swoje zęby. Z radością obserwował, jak formowała usta w literę „o" i przechylając głowę na bok. Natomiast jej dłoń nie poczyniła żadnych postępów. Była nieugięta.

— Oh? Niby czemu nie?

— Bo się boisz. Brakuje ci odwagi by stać się morderczynią. Widziałem już wielu takich ludzi, (Pseudonim). Z przerostem treści nad ostateczną formą. Lepiej odłóż już tą broń bo jeszcze coś sobie- — Haruchiyo nie zdążył dokończyć zdania, zostając zagłuszony przez niosący się echem po budynku, ogłuszający dźwięk wystrzału.

Sanzu czym prędzej spojrzał w dół, gdzie wcześniej dziewczyna celowała. Uniósł tym samym obie brwi w niezrozumieniu, nie dostrzegając nigdzie na swoim tułowiu miejsca postrzału. Żadnej plamki krwi. Nic.

Następnie przeniósł wzrok na swoją napastniczkę, zauważając, że trzymała pistolet wycelowany prosto w sufit. Zaś na jej ustach widniał tryumfalny uśmiech, który jedynie pogłębił wcześniejszą wściekłość różowowłosego. Nie mógł dopuścić do siebie myśli, że (kolor)oka jawnie sobie z niego kpiła. Na dodatek - naiwnie nabrał się na jej tanią sztuczkę. Ledwie amatorszczyznę.

— Nie ciesz się tak, Haru. Następna już wyląduje prosto w twojej głowie, kochanie. Albo jajach. Kto wie, może nawet dam ci wybór? Zależy od humoru — wzburzony, śledził ruch jej warg, podczas gdy sama sprawczyni zamieszania złożyła ze sobą wskazujący i środkowy palec wolnej dłoni, celując nimi w jego głowę, a następnie zjeżdżając na krocze. W dalszej kolejności odchyliła je do tyłu, symulując wystrzał w akompaniamencie sztucznego dźwięku wystrzału, który wydobyła ze swoich ust. Wystarczyły mu sekundy, aby odwdzięczył się dziewczynie za ten cały teatrzyk.

— Co się tutaj dzieje? — bezwyrazowy głos Mikey'ego zdawał się nawet donośniejszy od hałasu wystrzału. Opierał się niby to od niechcenia o barierkę schodów, trzymając w dłoni jakiś smakołyk i patrząc bezpośrednio na dwójkę ulokowaną obok wyjścia.

— Nic nowego. Sanzu próbował molestować naszego nowego pracownika, szefie — każdy ze zgromadzonych zdziwił się, gdy to Rindo, podpierający jedną z bardziej zacienionych ścian i paląc kolejnego skręta udzielił mu odpowiedzi. Zanim ktokolwiek przeszedł do dalszego wypytywania, zdążył zaciągnąć się używką raz jeszcze.

— Spierdalaj, Rindo. Ty zdradliwa- — Sanzu nie zajęło długo, by przekierować swoją znaczną złość na osobę fioletowowłosego.

W tym samym czasie drzwi wejściowe uległy rozwarciu, wpuszczając do wnętrza chłodne, orzeźwiające, nocne powietrze. W progu stanął sam Haitani Ran z połowicznie wypalonym papierosem w prawej dłoni.

Co tu się odpierdala?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro