𝟎𝟎𝟔.
(𝐈𝐌𝐈Ę) 𝐍𝐈𝐄 𝐌𝐈𝐀Ł𝐀 wielu pomysłów co do tego, gdzie tym razem zechciał ją porwać Haitani Ran. Podczas jazdy zwyczajnie siedziała cicho wciśnięta w fotelu obok niego, obrażona, przeglądając swoje nienaganne paznokcie. Skrycie drażnił ją fakt, że nawet cisza, która zapadła między nimi nie była niezręczna. Chciała żeby była niezręczna, jednak jak na złość harmonia między nimi pozostawała na tyle spójna, że byle zamiary rozkapryszonej panny nie okazały się wystarczające aby ją zmącić.
(Kolor)oka mgliście pamiętała zdarzenia z poprzedniego wieczoru. Szczególnie wspominała fragment o kiczowato podrobionym krysztale w pierścionku. Tym samym - nie spodziewała się, że Ran już kolejnego dnia będzie chciał wszcząć małe dochodzenie na ten temat i wyciągnąć od sprawcy odpowiednie konsekwencje. No więc, tak oto byli w zaśmierdłym, staroświeckim barze, w którym przebywali jeszcze nieliczni, nie zniechęceni potwornym zaduchem, panującym w tej lokacji. I byli też oni - Bonnie i Clyde po, przynajmniej jednym, ciężkim wylewie.
— Wataru! Mój ty stary druhu! Jak tam u ciebie ze zdrowiem? Ręka się goi? Albo oko? — zagadał do właściciela ów uroczej speluny, przymykając oczy w ospałym uśmiechu i zarzucając przerażonemu mężczyźnie rękę na chory bark. Oczywiście, słowem nie skomentował syku, który wydobył z siebie niższy mężczyzna, który wydobywał z siebie właśnie przymuszony, zbolały uśmiech. (Imię) poprawiła się na zajmowanym krześle i w milczeniu skrzywiła, nie komentując jednak wyraźnie celowych akcji Haitani'ego. — Hmm? No śmielej! Nie dosłyszałem cię.
— Dobrze... — jegomość praktycznie wypłakał z siebie to słowo, patrząc zdruzgotany w brudną podłogę.
— Bardzo mnie to cieszy. Wiesz, przyjacielu, obawiam się, że wisisz mi sporą sumę. Inaczej coś okropnie nieszczęśliwego mogłoby spotkać przypadkiem twoją drugą rękę — jak na zawołanie, Ran poklepał energicznie zdrową kończynę mężczyzny. — Albo drugą połówkę. Powiedz mi, kochasz ty czadem swoją żonę? — dodał po chwili wesoło, przy okazji cicho pogwizdując. Bawił się w najlepsze, będąc praktycznie w euforii. Nareszcie w swoim żywiole. Tym bardziej, że (kolor)oka dziewczyna była tego świadkiem. Czuł się zupełnie tak, jakby miał cichą potrzebę jej zaimponować. Nie przebierał więc w środkach.
— Błagam nie! Zaraz! O co chodzi?! Czy-Czy zrobiłem coś nie tak?
— Jasne, że nie, drogi Wataru. No może poza wciśnięciem mi kitu o tym, że na pierścionku, który łaskawie zabrałem twojej wspaniałej żonie, znajduje się najprawdziwszy Kryształ Swarowskiego co... nie do końca okazuje się prawdą. Zechcesz to nam wyjaśnić? Mam nadzieję, że i w tej kwestii okażesz się niemniej pomocny, wynagradzając swój wcześniejszy, nieświadomy błąd, prawda? — fioletowo włosy rozłożył obie ręce w powietrzu, niby to reprezentując sobą gest niepewności.
— Ja-Ja nie wiem o czym mówisz! Przysięgam! Jest prawdziwy! — domniemany oszust zaczął się trząść pod spojrzeniem fiołkowych tęczówek, które ociężale śledziły jego reakcje. Niczym rozbawiony drapieżnik. (Nazwisko) była w stanie bez trudu dostrzec lśniącą warstewkę potu, która zdążyła zebrać się na jego czole. Zacisnęła zęby, gryząc się w język. Musiała dać mu działać bez żadnej ingerencji. Przynajmniej narazie.
— Oczywiście, Wataru. Nigdy w ciebie nie wątpiłem. Ale ta urokliwa niewiasta twierdzi co innego — tutaj wskazał dłonią prosto na (kolor)włosą. — Nic więc dziwnego, że pragnę poddać to drobnej weryfikacji.
— Nie wiem co ma na myśli ta dziwka, ale kryształ jest prawdziwy. Na- — nawet nie mógł dokończyć obraźliwej sentencji, gdy Ran zacisnął błyskawicznie swoje chude palce na jego szczęce, zostawiając na niej zapewne dotkliwe zasiniaczenia, podciągając bez widocznego trudu całość jego tułowia w górę. Jakikolwiek uśmiech zniknął z jego twarzy, a wyostrzony wzrok śledził każdy oddech jego ofiary. Każdy, póki jeszcze pozwalał mu je brać.
— Jak ją nazwałeś? — jego głos wypełniał niespotykany jad, a dłoń widocznie mocniej zaciskała się na skórze mężczyzny. — Zechcesz powtórzyć to słowo, Wataru? Ale tym razem głośniej i baaaardzo wolno.
— Ran! — (Imię) nie potrafiła powstrzymać się od koniecznej według niej interwencji. Nigdy nie uchodzila za typ osoby, która stała w miejscu, zamiast przejść od razu do działania, zwłaszcza, że leżało to przecież w jej branży. Niecierpliwość pozbawiła jej możliwości mimicznego odwzorowywania postawy posągu. — Daj mi z nim pogadać. Ty idź się napić, czy coś. Nie wiem, zabaw się. Ja to załatwię.
[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐆-𝐄𝐚𝐳𝐲, 𝐇𝐚𝐥𝐬𝐞𝐲 - 𝐇𝐢𝐦 & 𝐈]
Starszy Haitani spojrzał na nią krytycznie. I to był jego błąd. W każdym jej wcieleniu, nadal nie potrafił odmówić tym (kolor), pełnym przepięknej determinacji tęczówkom. Dostrzegał szczerą pasję, którą, jako osoba nie mająca żadnego konkretnego celu bytu, nawet poniekąd zaczął podziwiać. Musiał jednocześnie zachować chociaż szczątkowe pozory pozostania przy swoim.
— Co będę z tego miał?
— Moją nieskończoną, dozgonną wdzięczności? I wspaniałe przedstawienie?
— Masz pięć minut, skarbie. Nie mniej, nie więcej — obwieścił w ostateczności, powolnie się oddalając. Nie odszedł jednak zbyt daleko. Czuła jego fiołkowe spojrzenie, uparcie przywierające do jej postury, którą obserwował uważniej, niż było to wskazane nawet w stanie chwilowego bezruchu.
Tym samym zdała sobie sprawę, że przyszedł najwyższy czas na odstawienie odpowiedniego przedstawienia. Dziewczyna skrzyżowała przed sobą dłonie, jedną kładąc na wierzchu drugiej i wystawiając raptownie z donośnym chrzęstem do przodu. Następnie łypnęła nieprzyjemnym, chłodnym spojrzeniem na parszywego właściciela równie nieprzyjemnego lokalu.
— Tylko spróbuj ty- — nie pozwoliła mu dokończyć, w mgnieniu oka znajdując się tuż przy nim. Jeszcze szybciej go unieszkodliwiła, w kilku ruchach odcinając obie ręce w tył i przypiekając sprawnie do lśniącej powierzchni ciemnego baru, która teraz odbijała na sobie jego zapewne cuchnący oddech. Mozolnie wplątała jedną ze swoich dłoni w jego włosy, odchylając za nie głowę na równi z górnymi kończynami.
Odetchnęła zmęczona, przewracając (kolor) tęczówkami. Czuła się, jakby musiała doprowadzić do porządku rozkapryszonego przedszkolaka, który zwyczajnie miał w swoim słowniku nieco większy zasób nieodpowiednich przekleństw. Albo jednego z tych bardziej żwawych żółtodziobów na treningach sprawnościowych, co swoją drogą czyniła z brzydką przyjemnością.
— Ten facet zabije cię bez żadnego zbędnego mrugnięcia okiem. Rozumiesz, palancie? Dlatego spróbujmy jakoś rozwiązać to, w co się kompletnie bezmyślnie wpakowałeś po mojemu. W miarę pokojowo.
— Przepraszam... — wystękał, nawet nie usiłując się jej wyrywać. Mało brakowało, a rozczuliłaby się ów poddaństwem.
— Co? — upewniła się do przed momentem zasłyszanego słowa. Mimo, że przemawiała monotonnym tonem, była prawdziwe zaskoczona tym, co powiedział. Że było go w ogóle na to stać. Zaskoczona i zawiedziona zarazem. — Chyba sobie żartujesz! „Przepraszam" już nic ci tutaj nie da! Przepraszać to sobie możesz klientów za burdel w swoim lokalu, a nie okłamywanie cholernie niebezpiecznego gangu! — zakomunikowała w szepto-krzyku, mając szczerą nadzieję, że Haitani jej nie usłyszał. Na każdym kroku musiała mieć do czynienia ze skończonymi idiotami?
— Nie chcę umierać! Tym bardziej moja żona! — zapłakał żałośnie.
— Trzeba było myśleć o tym wcześniej — zrzuciła mu bez chociażby cienia współczucia w głosie i stalową powagą na obliczu. — No dobrze, jaki masz wóz? — na to pytanie, jego kwilenie pod nosem obiegło niesłychanie szybko końca. — Cholera, odpowiadaj! — dodała, dociskając go jednocześnie do płaskiej powierzchni.
— Porsche... — wypłakał przeraźliwej, niż kiedy mówił o śmierci swojej własnej żony. Jeżeli (Imię) wcześniej się nim nie brzydziła, wówczas jej zniesmaczenie mężczyzną osiągnęło apogeum. Wtenczas wiedziała, że równało się to z końcem zabawy, a początkiem obrzydzonego uwijania się z podobnym delikwentem. Stało się to wyłącznie przykrym obowiązkiem.
— Ah? Jednak mamy jakieś pieniądze, co? Dawaj kluczyki. Już. — rozkazywała mu groźnie, tracąc całą cierpliwość. Miała już dość tego odrażającego faceta.
Każda kolejna sekunda poświęcona znajdowaniu się w jego otoczeniu coraz bardziej, niechybnie zbliżała ją do pogłębiana osobistego marazmu, który już był niczym otwarta rana. Ten mężczyzna wyłącznie ją rozdrapywał, sprawiając, że zakażenie mogło wdać się do środka lada moment. (Imię) niechętnie uwolniła go od swojego uścisku, z wyciągniętą dłonią czekając niecierpliwe na kluczyki do auta.
— Do kogo teraz należy ten samochód? — dopytała złośliwe, czując ich satysfakcjonujący ciężar w dłoni.
— Do Rana Haitani'ego! — oświadczył pobłażliwe podniesionym co najmniej o oktawę głosem. Tymczasem sam Ran uniósł brew na dolatując do niego jego własne mienie, wylatujące z ust ciemnowłosego dłużnika.
(Nazwisko) zareagowała szybciej, niż zdołał do nich podejść. Jej kolano z mocą wylądowało prosto na środku brzucha jegomościa, który kuląc się, opadł na posadzkę. Owy manewr był tym bardziej skuteczny, ponieważ wykonany z zaskoczenia, co równało się z brakiem wcześniejszego rozluźnienia mięśni w odpowiednim miejscu przez cel ataku.
— Błąd. Jestem łaskawa, więc dostaniesz jeszcze jedną szansę. Do kogo należy teraz ten samochód?
— Do ciebie — ledwo wycharczał. Miał szczęście, że to uczynił, ponieważ (Imię) w następnej kolejności zabrałaby się za jego szkaradną twarz. Uszkadzając ją, jedynie wyświadczyła by jego biednej małżonce przysługę. Nie znosiła mężczyzn, którzy nie potrafili okazać należytego szacunku nawet własnym żonom.
— Zuch chłopak! — pochwaliła go radośnie, klaskają w dłonie i poklepują go po głowie zupełnie jak posłusznego czworonoga. — A teraz powiedz „aaaa" — rozkazała mu, a gdy faktycznie, po chwili namysłu, rozchylił usta, umieściła w nich niezbyt delikatnie jakiś mniej wartościowy banknot. — to za drinki. Do niezobaczenia!
Wchodząc do niby to bogatego pod względem przestrzeni pomieszczenia, ulokowanego na pierwszym piętrze w rezydencji Bontenu, do której bezpośrednio z obleśnego baru zawiózł ją Ran, (Nazwisko) nie mogła oprzeć się wrażeniu, jakoby właśnie w tamtej chwili wprawdzie zbliżała się niebezpiecznie blisko do samego jądra ciemności w tym budynku. Ba, może nawet na całym świecie.
Dziewczyna w pierwszej kolejności spojrzała podejrzliwie na drewniane, ciemne, stare biurko z licznymi przerysowaniami lakieru. Ząb czasu nie był również zbytnio łaskawy dla złotawych klamek i wykończeń, które nosiły na sobie liczne ślady spękań i ubytków w kolorze. Sam mebel z całą pewnością zdawał się dość ciekawy - cechowały go przykładowo specyficzne zdrobnienia nóżek i (Imię) z pewnością przyjrzałby się im bliżej, gdyby nie wielki talerz z niedojedzonymi dorayaki, który zdążył rzucić się jej w oczy. Tym samym do jej uszu dotarł monotonny głos Haitani'ego, który stał po jej lewej stronie, znacznie górując swoją posturą. Jak zwykle w jego postawie nie dało się wykryć ni krzty innej emocji niż wszechmocne znużenie, aczkolwiek tym razem zdrajcami okazały się same fiołkowe tęczówki. Błysk zaniepokojenia wyraźnie odznaczał się wśród malowniczych odcieni nietypowych fioletów.
— Hej, Szefie, przyprowadziłem ją.
— (Fałszywe nazwisko), zgadza się? — dopiero wtedy (kolor)włosa dostrzegła wychudzoną, odzianą w ciemną, jednolitą koszulkę z przydługimi rękawami sylwetkę białowłosego mężczyzny, który stał do nich tyłem, wpatrując się w widok za sporych rozmiarów oknem. Tylko, że było zasłoniete grubą, toporną zasłoną. Odniosła wrażenie, iż miała przed sobą jakąś zjawę. Ducha minionych czasów. Czy jej obserwacje aż tak znacznie odbiegały od rzeczywistości?
— Tak — niepewnie potwierdziła, wcześniej przełykając nagromadzony nadmiar śliny.
Czuła się nieco wytrącona z równowagi, na co duży wpływ miał niepokój, który ów jasnowłosy w niej dotkliwie wyrządzał. Domyśliła się już, że był to szef ugrupowania. Niesławny w jej szeregach „Mikey", czyli właściwiej - Sano Manjiro. (Imię) nie miała innego wyjścia, jak wziąć się im szybciej w garść i stawić mu czoła. Bez cienia strachu. Zawahania. Całkowicie nieugięta. Nawet, jeżeli mężczyzna stojący po jej lewej ukrywał własny niepokój. Ona musiała okazać się w tym lepsza.
Cholera, jeśli się odpowiednio nie postara, to nie dostanie kolejnego cheesburgera! (Imię) stanowczo nie była jeszcze gotowa na odwyk.
— I jak przebiegło dzisiejsze sprostowanie sprawy? — Mikey nareszcie obrócił swoją posturę ku nim. Swoje pytanie skierował bezpośrednio do swojego podwładnego, a czarne tęczówki nie opuszczały jego wysokiej postury.
— Wyśmienicie — zaakcentował dobitnie wyraz Ran, uśmiechnął się leniwie, nagle z doszczętnie niespotykaną manierą spoglądając na dziewczynę. Czyżby kryła się w nich jakaś czułość? Przejęcie? Podziw? — Bardzo przysłużyła się do tego właśnie droga (Pseudonim).
— Rozumiem. Ciekawe — i jak na zawołanie, (Nazwisko) mogła poczuć na własnej skórze każdą z boleśnie długich sekund, w których ciemne, martwe spojrzenie Manjiro Sano zawisło na jej osobie. Oceniał ją, jej zdatność - czuła to. — Sprawdziłeś prawdziwość jej osądu? — mimo, że parzył prosto na nią, swoje pytanie zadał wyłącznie Haitani'emu. Rozjuszona tym faktem (Imię) odwzajemniła oceniające spojrzenie jej potencjalnego arcywroga.
— Skonsultowałem to z jeszcze osobą z jej branży — zaczął opowiadać fioletowooki, nadal patrząc na (Nazwisko). Wydawało jej się, że jego wzrok stał się w tamtym momencie niemal przepraszający, co potwierdziły jedynie następne słowa. — Wybacz, skarbie — wypowiedział je wprost do niej, już nieco przyciszonym tonem. Następnie znów zwrócił się do swojego przełożonego. — Miała rację. Kryształ był fałszywy. To zwykła cyrkonia lepszego sortu.
— (Fałszywe nazwisko). Wobec tych informacji, mam do ciebie pytanie — pytana ze znacznym zniechęcieniem i opóźnieniem przeniosła na rzeczonego swoje (kolor) tęczówki.
Jako obserwator wyglądał jeszcze bardziej przerażająco. Dziewczyna nie mogła nic poradzić na gęsia skórkę, która zaczęła formować się na jej ciele. Manjiro Sano to już nie przelewki, a wyższy poziom wewnętrznego zepsucia. Wszystkie zmysły doradzały jej hurtem, aby wystrzegała się go bardziej, niż samego, najgorętszego ognia. Wolałaby już spłonąć żywcem od przebywania z Sano Manjiro w tym samym pomieszczeniu dłużej, niż było to koniecznie.
— Co powiesz na ścisłą współpracę z Bontenem? — spodziewała się podobnego pytania, natomiast na dźwięk rzeczywistego, które właśnie padło z jego ust, mimowolnie się wzdrygnęła.
Gdyby rzeczywiście była jedynie marnym cywilem, zdecydowanie nie przyjęłaby bliźniaczej, zabójczej posady. Wywnioskowała by z całą pewnością, iż było to czyste samobójstwo. Ale w świetle swojej posady i świadomości fachu, w którym się tak ochoczo pałali, nie pozostało jej wiele wolnej woli. (Kolor) włosa miała niemalże obowiązek odpowiedzenia twierdząco. Nieco ją to przerażało.
— Ja... — zaczęła wypowiedź, po drodze gubiąc odpowiednie słowa. Dlaczego ich wypowiedzenie wiązało się z aż takim ogromem trudności?
— Wolałbym żebyś się zgodziła. Oszczędziłabyś nam i sobie wówczas nieprzyjemnych... konsekwencji swojej odmowy — Mikey, mimo ciężkiej groźby ukrytej poręcznie między wąskimi wierszami lekkich słów, nawet wówczas nie wykazał się ni gramem człowieczej emocji. Patrzył na nią z góry swoimi podkrążonymi oczami, obwieszczając niechybny wyrok. (Imię) nie mogła jednoznacznie orzec czy wzbudzało to w niej większy ogrom ludzkiego przerażenia, czy charakterystycznego zacięcia i irytacji. Wygrało to drugie. — Ale to przede wszystkim twój wybór. Miesięczna stawka powinna cię odpowiednio usatysfakcjonować. Zachęcić — (kolor)oka poczuła, jak gorąca krew wewnątrz naczyń zgromadzonych w jej ciele poczęła się wściekłe burzyć. Gotować na wieść, że Sano wyraźnie stwierdził, że może ją wodzić za nos wonią brudnych, splamionych krwią pieniędzy. Nawet nie zauważyła, gdy jedna z jej powiek zaczęła niebezpiecznie drgać.
— Dobra. Jasne. W porządku. Wow! Chwila moment — momentalnie wystąpiła krok przed siebie, czym wprawiła w zdziwienie obu mężczyzn. Jej zmarszczone brwi i gniew, nagromadzony w (kolor) tęczówkach był czymś, czego Mikey absolutnie się nie spodziewał. I nie widział od dawna, otaczając się ludźmi przeświadczonym o swoim okrucieństwie. — Przyhamuj gościu.
— (Paseudo- — starszy Haitani od razu przystąpił do ratowania dziewczyny, która prawdopodobnie nie wiedziała, w co się właśnie pakowała. Życzenie śmierci odprawiało szaleńczy taniec na jej wargach. Nie zdążył dokończyć fałszywego imienia, gdy (kolor)oka mu przerwała.
— Co skłoniło cię do tak szybkiego podjęcia tej decyzji? Nie potrafię zrozumieć tego pokładu zaufania, który skłonił was do zaproponowania mi współpracy. Mam z wami kontakt raptem jeden- — zaczęła nieugięcie wymieniać zarzuty, zostając uciszona przez kolejną wypowiedź białowłosego.
— Popytaliśmy o ciebie, co do tego chyba nie masz wątpliwości. Dodatkowo, z tego co właśnie usłyszałem, wiesz jak radzić sobie z kapryśną klienterią. Wydajesz się więc idealną kandydatką do roli bonteńskiego pasera, którego poszukiwaliśmy już od jakiegoś czasu — z zabójczą precyzją i wprawą odpierał każdy z zarzutów, który w niego ciskała. Prowadzili wojnę na słowa, argumenty, którą (Imię) przegrała z kretesem. Nienawidziła przegrywać. — A oprócz tego Ran o tobie poświadczył. Poręczył za twoją wierzytelność — miała wrażenie, że w tamtej chwili jego ciemne tęczówki zaczęły wypłać w niej najprawdziwsze dziury.
— Co takiego? — wychrypiała niewyraźnie, nie potrafiąc dopuścić sobie znaczenia słów mężczyzny. Co takiego zrobił? Dlaczego? Jeżeli teraz coś poszłoby nie po jej myśli, Ran Haitani poszedłby na dno razem z (Pseudonim) (Fałszywe nazwisko). Z osobą, która nigdy nie istniała. Czy mogła posunąć się do poświęcenia życia jakiegokolwiek człowieka? Nawet najpodlejszego.
— Jeżeli wykręcisz jakiś numer, jeden z moich najlepszych i najbardziej zaufanych ludzi będzie w tym czynie współwinny. Może chociaż zlitujesz się nad jego losem, jeżeli nie swoim. Przecież nie jesteś złym człowiekiem, prawda? Takie uwarunkowanie wystarcza mi, by zaproponować ci współpracę. Więc jak będzie, (Fałszywe nazwisko)? — Manjiro ani myślał o odpuszczeniu. Napierał na nią coraz to bardziej, nawet jeżeli nie w sposób fizyczny, to przygniatając ją podle wagą ogromu nielekkich słów i odpowiedzialności.
Czy (Nazwisko) była w stanie to wszystko udźwignąć? Całą odpowiedzialność, która spoczęła właśnie na jej barkach?
— Od dzisiaj jestem do twoich usług — bynajmniej, nie wypowiedziała tego bezpośrednio (Imię) (Nazwisko). A przynajmniej nie jako żywa osoba. Zawiązek słów stanowił dzieło pracownicy FBI, która, nie zważając na nic innego, bezwzględnie parła do celu. Nawet po trupach. Nawet po śmierci człowieka wewnętrz niej, który mimowolnie nie mógł znieść chociażby myśli o poświęcenia ludzkiego istnienia w imię byle misji.
— (Pseudo- — Ran ponownie usiłował zainterweniować. Znów odnosząc marny skutek.
— Wybornie. Na dzisiaj to wszystko. — Sano obrócił się do dwójki bokiem, dając im widok na swój kościsty, zacieniony przerażająco profil i niewielkie zagłębienia w policzkach. — I jeżeli będę miał dla ciebie jakąś sprawę, to będę się kontaktował przez Rana. Skoro i tak jesteście od teraz dość istotnie... związani — przemówił tym razem do dziewczyny, co wywnioskowałam wyłącznie z sensu jego słów. Jego puste spojrzenie zakotwiczyło się trwałe na równie obojętnej, śnieżnobiałej ścianie. Westchnięcie opuściło popękane wargi. — Ran, mógłbyś na chwilę nas zostawić? Muszę przedyskutować coś z (Pseudonim) w cztery oczy. Chodzi o specyfikę jej przyszłej sprawy.
— Wolałbym- — Haitani gwałtownie przerwał próbę protestu, kiedy jego szef odwrócił się bezpośrednio w jego kierunku, posyłając mu spojrzenie, mrożące krew w żyłach. Zatrzymujące pracę serca. Wulgarne i przesiąknięte złem. — W porządku — odparł, spuszczając głowę. (Kolor)włosa absolutnie nie chciała żeby wychodził. Mimo otoczki niewzruszoności wobec Sano, nie potrafiła przy nim panować przed własnym strachem, który pożerał jej psychiczne ciało kawałek po kawałku. Boleśnie wolno, niczym najbardziej wyrafinowany smakosz.
Ale Haitani Ran rzeczywiście wyszedł, pozostawiając po sobie zaledwie trochę zbyt donośny trzask drewnianych drzwi. Następnie pustkę po nim zastąpiła nienaturalna, ciężka cisza. Przerwał ją sam Manjiro Sano.
— (Pseudonim), pewnie wiesz o tym jak wielki wpływ na człowieka ma pierwsza miłość, której doświadcza. Pierwsza osoba, którą się ją obdarza.
— Jaki to ma związek ze mną? I moją przyszłą robotą? — nawet ślepy zdołałby bez problemu dostrzec dezorientację (kolor)okiej dziewczyny. Dało się ją wyczuć w każdym aspekcie jej postury, a nawet głosu.
— To nie ja powiedzeniem ci o tym mówić, ani nie mam w tym większego interesu, ale... powinnaś uważać na Rana — (Nazwisko) nie potrafiła wyczytać z bezwyrazowego lica mężczyzny żadnej wskazówki, odpowiedzi na dręczące ją pytania. Mimo, że patrzył wówczas już bezpośrednio na nią, w czarnych oczach tkwił dylemat. Tajemnica. — Nie dość, że łudząco wyglądasz jak Hoshiko, to jeszcze przypominasz ją z charakteru. To takie nieprawdopodobne... — i nagle się uśmiechnął. Tak po prostu. Na ułamek sekundy śmierć zastąpiło życie. Pustka wypełniła się dziecięcym, takim niewinnym uśmiechem z przymkniętymi oczami. Wyrazem minionych lat i wspomnień, których jeszcze nie zdołały rozmyć wzburzone fale oceanu zapomnienia. Wszystko to z powodu wspomnienia jednego imienia.
Kim takim była ta Hoshiko?
— Co się z nią stało? — dopytywała cicho. Nie miała powodu do wypytywania. A przynajmniej - nie takich czysto zawodowych. Udzieliła się jej wyłącznie ciekawość. Może coś więcej?
— Czy to nie oczywiste? Czyż nie wszystkie wielkie miłości mają taki kres? Zginęła — wyraz beztroskiej wesołości zgnił. Zamarł na granicy, gdzie o brzasku umierało i zmartwychwstało nie znające pojęcia czasu słońce. Teraz zostało pochowane, a mrok pospiesznie wypełnił rozległy obszar. — Miło było cię nareszcie spotkać, ale powinnaś już iść, (Fałszywe nazwisko) — i jakby nigdy nic, Mikey obrócił się do niej plecami, znów wpatrując się w mięsiste, materiałowe poły zakurzonej zasłony.
Całkiem, jakby do ich spotkania tak naprawdę nigdy nie doszło.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro