𝟎𝟎𝟒.
— 𝐂𝐇𝐘𝐁𝐀 𝐒𝐎𝐁𝐈𝐄 ze mnie żartujecie... Cholerny Chevrolet Camaro?! I to pierwszej generacji?!
Gdy (kolor)włosa dziewczyna nareszcie zdołała stanąć na ziemi o własnych nogach, musiała dać upust swojemu entuzjazmowi, spowodowanego niecodziennym widokiem zabytkowego modelu auta. Według niej takie stare auta miały swoją wyjątkowość. Mimo, iż stanowiły pozornie zwyczajną maszynę, pojazd z silnikiem i czterema kołami, niezaprzeczalnie posiadały również duszę. Coś magicznego, co krążyło w ich środku podczas jazdy, zwłaszcza w zgubnym tempie. Objawiało się nagle w warczących dźwiękach serca maszyny, w charakterystycznym zapachu, którego nie sposób było zamknąć okrutnie w jednym, jedynym tylko słowie. Nie można było uprościć tej wyjątkowości, stwierdzając niezwykle płytko - tak, ten samochód śmierdzi starością. Nie. Nuty woni komponowały się ze sobą w harmonijnej symfonii, która zamiast docierać do ucha słuchacza, wówczas cieszyła jego nos. Kwestią stawała się zatem ledwie zmiana zmysłu, który ulegał stymulacji.
Intensywnie niebieski, pobłyskujących w świetle ulicznych latarni i niezarysowanej lakier prezentował się imponująco. Dla motoryzacyjnego konesera był to smaczny kąsek i szczególnie niezwykły widok. Nawet prosty człowiek z całą pewnością nie mógł zaprzeczyć pięknu przybysza z innej epoki.
— Zakładam, że spodziewałaś ujrzeć jakąś najnowszą sportówkę — Ran zarechotał gardłowo pod nosem na wszechogarniające dziewczynę oniemienie na widok jego pojazdu, którym się szczycił i który niemal rozłożył ją na przysłowiowe łopatki. Mężczyzna nie mógł się już doczekać, aż zaprezentuje jej możliwości pojazdu podczas faktycznej przejażdżki. — Niespodzianka.
— Bardziej jakiegoś dwukołowca — przyznała całkowicie szczerze, na co posiadacz fiolkowego spojrzenia błyskawicznie odwrócił do niej twarz w jakiejś dziwnej konsternacji, którą skwitował finalnie pilotowanym pokręceniem głową. — Także gratulacje, wyrafinowany człowieku. Poważnie. Zaskoczyłeś mnie — wyraz radości, który mu wtedy podarowała ponownie topił nagromadzony w nim wieloletni mróz. Zmarzlinę tak doszczętną i pochłaniającą, iż praktycznie stała się jego drugą naturą. Duszą. Twarzą, którą nieustannie ukazywał światu zewnętrznemu. Nie stać go było na jakiekolwiek ciepło, ponieważ sam z siebie nie potrafił go nawet wytwarzać, a co dopiero wydzielać. Od zawsze zdawał się zimny. A przynajmniej do czasu nastania wiosny. Rzeczona stała właśnie przed nim u progu.
— Chwila, moment. Dlaczego on nie ma normalnego dachu? Tak jak przystało na ten model. Albo chociaż regulowanego — dziewczyna podrapała się w tył głowy, wyrażając zaniepokojenie w tym nerwowym geście. Oczywiście, nie wyrażała najmniejszego zmartwienia swoją fryzurę, gdyż już od dawna stanowił układ przywodzący na myśl rozrzucony na wszystkie strony stos siana.
— Dodałem od siebie pare modyfikacji — zakomunikował jej niemalże z dumą, chwilowo się wahając. Ostatecznie podjął jednak niepodobną do siebie decyzję. Nie słynął z jakiejś nadmiernie dżentelmeńskiej kultury, która raczej padała ofiarą jawnych kpin ze strony rodzeństwa cynicznego Haitanich, a więc zaskoczył sam siebie obchodząc całe auto tylko po to, żeby otworzyć przed (kolor)oką drzwi. Wmawiał sobie zawzięcie, że chodziło wyłącznie o wywarcie na niej przeważającego na dalszej znajomości, początkowego wrażenia. Dokładnie tak, później już nie będzie tak przed nią błaznował. Tylko ten jeden raz. Pierwszy i ostatni zarazem. — Zapraszam do środka, mademoiselle — mimo, iż ostatnie słowo wypowiedział iście ironicznie, przyłapał się na uważnym śledzeniu reakcji dziewczyny. Namacalnie odczuł w swym wnętrzu rosnące ciepło, gdy kąciki jej ust uniosły się nieznacznie ku górze. Zahipnotyzowany, nawet nie wyłapał zgubnego wpływu grawitacji, wpadając prosto w śmiertelną pułapkę jej uśmiechu.
A więc, podobała jej się ta kulturalna otoczka?
— Kuszące, ale wolę się upewnić - nie wywieziesz mnie w żadne krzaki, by tam zgwałcić, a potem zakopać moje zwłoki w jakimś płytkim rowie, bo jesteś zbyt leniwy na wysiłek fizyczny, prawda? — zapytała wytykając na zewnątrz nagle głowę, będąc już połowicznie we wnętrzu samochodu. Podciągnęła się za dach i drzwi, posyłając mu nagle śmiertelnie poważne spojrzenie spod na wpół przymkniętymi powiek. Tak naprawdę (Imię) prawdopodobnie naoglądała się zbyt dużo rożnej maści filmów i seriali o glinach, usiłując w tej chwili nieporadnie odwzorować ten ich firmowy, groźny wyraz twarz.
Ze strasznie opłakanym skutkiem.
Ran nigdy w życiu chyba nie miał aż takiej potrzeby roześmiana się w głos. Jednocześnie pod żadnym pozorem nie mógł sobie na to pozwolić. Odkaszlnął, tłumiąc chichot.
— Specjalnie dla ciebie coś tam bym wykopał — wyjawił jej niejednoznacznie, poruszając zabawnie brwiami. Po chwili nie było już śladu po leniwym uśmiechu Haitaniego. — (Pseudonim). Gdybym chciał to zrobić, to i tak obawiam się, że nie masz innego wyboru jak mi zaufać. No dalej, wsiadaj — pospieszył ją gestem dużej dłoni. (Imię) przekręciła oczami, zaskakująco nieprzyjęta, nie wypowiadając już żadnego słowa i zasiadając na przednim fotelu pasażera.
Nie na darmo uczyła się samoobrony.
— I jak ci się podoba?
Ran Haitani ukochał w swoim trzydziestoletnim życiu porażająco niewiele rzeczy. Może nie wynikało to z czegoś konkretnego. Może z faktu, że dość wcześnie obrał sobie pewne priorytety. Może ze względu, że jakoś wyjątkowo nie zależało mu na życiu samym w sobie. Zważając na przytłaczający brak szczęścia i czegoś większego w życiorysie - stratę, która odcisnęła na nim tak znaczące piętno i padała cieniem na wszystko inne, jakoś wyjątkowo nie przejmował się czy weźmie kolejny, orzeźwiający oddech, dostarczając sobie tym samym odpowiedniej dawki powietrza do skrupulatnie traktowanych używkami płuc. Kiedy żal i zgorzknienie ustąpiły obojętności, w której tkwił do teraz, nie próbował nawet protestować. Tkwił w marazmie, z kolei podobny stan zdawał się po prostu lepszy od smutku, tęsknoty, stale rozrywającej jego trzewia. Według Rana lepiej było już czuć pustkę, absolutyzm odrętwienia i apatię.
Jego życie grubą, niepomijalną kreską dzieliło się na czas spędzony z Hoshiko i po. Nie istniało nic pomiędzy. Chyba nie trzeba nawet wspominać, który z tych okresów był tym o niebo lepszym? Czy teraz miała nastać dla niego nowa era? Zwłaszcza związana z (kolor)włosą dziewczyną, zajmująca w tej chwili miejsce zaraz obok niego?
Ale czasem wyjątkowo pozwalał sobie na lekkie odbiegi od wiejącego pustką stanu rzeczy.
Oczywiście, w niewielkim rankingu, jaki pozwolił sobie za wczasów wykonać, przemoc i całkowity rozlew krwi zajmowały zasadniczo wysoką pozycję. Oprócz tego, już nie tak wysoko, lecz nadal w pierwszej dziesiątce, mieściła się adrenalina.
Epinefryna, zwana też niezwykle zmyślnie hormonem przetrwania, pierwotnie miała działać na organizm ludzki mobilizująco, zachęcać go do szybkiej reakcji w obliczu zagrożenia. Byle hormon wpływał na ciało człowieka iście niezwykle. Jak za dotknięciem magicznej różdżki, powodowała zauważalny wzrost siły, wydajności i świadomości, niczym u jakiegoś superbohatera. Jakiś neuroprzekaźnik, chemiczna monoamina syntezowana z tyrozyny, była w stanie sprawić, iż człowiek stawał się czymś na kształt mężnego herosa tak głośno rozsławionego przez pop kultruę. Dlaczego więc samodzielnie nie sięgnąć zachłannie po owy czary? Pójść o krok dalej?
Jeżeli adrenalina tak cudownie wpływała na pobudzenie euforii, wywołując w ludzkim ciele burzę hormonalną, dlaczego by nie zażywać jej stale? Dzięki niej życie już w ułamku sekundy stawało się wielokrotnie bardziej intensywne. Wielobarwne. Narkotyzujące.
Haitani nawet nie zdążył się obejrzeć, a uzależnienie od adrenaliny, wszystkiego co ryzykowne, spętało wokół niego swoje łańcuchy. Czy jednak rzeczywiście się tym przejmował? W przeciwieństwie do swojego młodszego brata, który kiedy tylko było mu to dane, bezdusznie tępił ten nawyk, starszy Haitani niezbyt się nim przejmował.
— Nie jest źle, ale to stare auto. Pewnie starsze ode mnie. Jeżeli regularnie o nie nie dbasz, to może być aż tak sprawne. Dodatkowo, to praktycznie unikat. Zabytkowy antyk na czterech kołach. W tej chwili praktycznie bezcześcimy jakieś dzieło motorycznej sztuki niczym skończeni wandale. Dlatego jedziesz tak wolno? Nie mów mi, że obawiasz się konsekwencji — pouczyła prowokująco mężczyznę (Nazwisko), zadając jednocześnie pytanie, które dla niego stanowiło nieme wyzwanie. Spodobało mu się to.
— Ja? Ależ skąd. A więc jesteś fanką szybkich przejażdżek, nie mylę się? — w jego głosie dało się wyłapać jakąś dziecięcą zuchwałość. Fiołki natychmiast przylgnęły do jej rozłożonej na fotelu pasażerskim postury. Żałował, że mógł patrzeć na jej dobijające piękno zaledwie kątem oka. — Chyba nie pozostaje mi nic innego, jak dostosować się do twoich upodobań. I tempa — leniwy uśmiech mimowolnie ukazał się na licu Haitaniego, na wieść o drugim dnie ostatniej sentencji.
[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐂𝐡𝐢𝐥𝐝𝐢𝐬𝐡 𝐆𝐚𝐦𝐛𝐢𝐧𝐨 - 𝐇𝐞𝐚𝐫𝐭𝐛𝐞𝐚𝐭]
Nim dziewczyna zdążyła wydobyć z siebie jakąkolwiek reakcję, Ran już zaczął wprawiać w coraz to wydajniejsze obroty silnik pojazdu. Nie czekał na nieowocne zaprzeczenia, nawet podekscytowane przyzwolenia. Zapotrzebowanie na adrenalinę już zaczęło stopniowo wzrastać zarówno w jego wygłodniałych, fioletowych tęczówkach, jak i całym organizmie.
Mimo to, z jakiś niewypowiadanie czułych powodów powrócił chwilowo wzrokiem do (kolor)włosej. Jakież było jego zdziwienie, kiedy dziewczyna zamiast miotać się w przerażeniu, czy chęci błagalnego proszenia go o zwolnienie z łzami w oczach nosiła na twarzy najszerszy z uśmiechów, jaki dotąd u niej widział. Dała upust swojej radości, momentalnie wpadając w śmiech z przymkniętymi na podmuchy wiatru (kolor)oczami oraz rumianymi od chłodu wieczoru policzkami. Wydobyła z siebie pogodny okrzyk, podczas gdy jej (kolor)włosy wirowały malowniczo wszędzie wokół niej. Ran tak bardzo nie chciał odrywać od niej już nigdy spojrzenia. Nawet, jeżeli lada moment miał nadejść koniec świata. Byleby mógł już na zawsze patrzeć na jego (Pesudonim). Na jego cudownie zmartwychwstałą Hoshiko.
Według wielu prędkość stanowiła jedną z najbardziej emocjonujących wielkości fizycznych. Co się z tym wiąże - jako łatwo dostępne źródło adrenaliny, potwornie łatwo uzależniała. Ów czynnikiem nie była zaś sama świadomość nabierania prędkości. Składały się na niego wszystkie widoki mijanych za oknem punktów widokowych, które w szczytowym momencie stawały się niewyobrażalnie rozmazane. Krańcowe emocje, tańczące w umysłach uczestników przejażdżki ale i wydobywające się bezpośrednio na powierzchnię. Świst wiatru, przy otwartym oknie wplątując się pomiędzy pasma włosów, jednocześnie je rozwijając. Szum silnika, który stale się wzmagał. I wreszcie same wibracje samochodu, przyspieszenie - przeciążenia działające na ludzkie ciało.
Pytanie, które zawisło dokładnie w tym świszczącym w ich włosach powietrzu brzmiało: czy w tym szaleństwie istniała granica, po przekroczeniu której entuzjazm przemieniał się w strach, a ten z kolei miał dać początek myśleniu zdroworozsądkowemu?
Żadne z nich nie zwracało większej uwagi na trąbienia klaksonów innych aut, gdy mijali je z zawrotną prędkością na autostradzie. Albo podczas przejeżdżania na czerwonym świetle. Jak mogli przejmować się tak przyziemnymi sprawami, w tym samym momencie czerpiąc pełnią z kielicha czystej, niebiańskiej wolności?
To właśnie przyspieszenie, ale też hamowanie wyzwalało w nas największe pokłady adrenaliny. Ran koniecznie chciał przetestować tą drugą opcję.
Dopiero w trakcie tej zabójczo pobudzającej jazdy dwójka zorientowała się, że nie zmierza do żadnego konkretnego celu. Po prostu jeździli po okrytym mrokiem nocy mieście, nie zważając na żadne ograniczenia, przepisy czy zakazy drogowe, zachowując się jak ostatni szaleńcy. Fiołkowooki pierwszy wyłapał brak domyślnej lokacji ostatecznej, pytając o adres nadal rozewseloną dziewczynę.
Odstawiając ją prosto pod drewniane drzwi jednego z hotelowych pokoi, który wynajmowała, nie potrafił zmusić się do odejścia. Zwyczajnie patrzył na każdy skrawek jej postury, odnajdując w nim jedynie kolejny powód do pozostania. (Imię), ze wciąż czerwonymi polikami, odwdzięczała się Ranowi tym samym, nie spuszczając zaintrygowanego spojrzenia z fiołkowych tęczówek.
Jednakże nie mógł zostać. Tak bardzo starał się jej nie odstraszyć. Oprzeć każdej pokusie, którą nieświadomie wodziła go za nos. Resztkami sił woli przerwał niebezpieczny kontakt wzrokowy. Nie mógł jednak odejść bez żadnego pożegnania. Nie wobec niej.
Najpierw przeczesując swoje fioletowe włosy w nerwowym geście, zastraszająco pospiesznie pokonał dzielący ich ciała dystans i, będąc zmuszony do pochylenia się przez swój znaczny wzrost, przylgnął równie błyskawicznie do jej rozgrzanego czoła swoimi wargami. Złożył na nim czuły pocałunek, czując się skrajnie stęskniony bliskości, którą w tamtym czasie poczuł. Ucałował jej miękką skórę, jakby zależało od tego jego dalsze życie. I może faktycznie zależało? Czyżby dlatego tak go przeciągał? A może była to tylko kwestia jej onieśmielającego, narkotyzującego znacznie bardziej od uczucia adrenaliny zapachu?
Odsunął się nieznacznie, nadal utrzymując swoje spore dłonie po bokach jej głowy. Czubki palców wtopił bezpośrednio w kosmyki (kolor) włosów, przebierając w ich teksturze. Spojrzał na jej usta.
Jednak powrócił do błyszczących euforycznie, (kolor) tęczówek, czując drobną dłoń (Nazwisko) na jego poliku.
— Masz tutaj trochę keczupu —zakomunikowała sennym głosem, ścierając kciukiem rzeczony pomidorowy sos.
W rzeczywistości wcale nie był to keczup. Naprawdę zakładaliście, że Ran potrafił odejść z miejsca wymiany bez zadania tamtym ludziom żadnego, większego uszczerbku na zdrowiu? To wcale nie tak, że potem i tak dodatkowo nie odbił sobie pozostawienia przy życiu tamtej pary na jakimś innym, przypadkowym mężczyźnie, zapędzonym wprost do ślepej uliczki.
Jednak jego (Pseudonim) wcale nie musiała tego wiedzieć, prawda?
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro