Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟎𝟐.


𝐏𝐎𝐂𝐙Ą𝐓𝐊𝐎𝐖𝐎, uprzednio przepychając się przez tłum wirujących w szalonym tańcu ciał, dostała się do baru, zajmując przy nim ostatnie z wolnych miejsc. Nie mogła liczyć na to, że członkowie tak wpływowego ugrupowania będą ochoczo bawili się w dzikim, spoconym tłumie ludzi. Zamówiła więc pierwszego, banalnego drinka dla „lepszego wtopienia się w nader nietrzeźwy tłum" i przykładając naczynie z alkoholem do ust, ukradkiem spojrzała w powieszone na całej, górnej długości baru lustro. Stanowiło jedynie pomysłową dekorację, jednak (kolor)włosa z całego serca dziękowała w tamtym momencie pomysłowymi kreatorowi wnętrz, za tak wynaturzony dobór dekoracji. Właśnie dzięki lustrzanej powierzchni bez problemu i zauważenia mogła przypatrywać się VIPowskiej loży.

Ani trochę nie zdziwił ją widok Sanzu, który ochoczo pochłaniał właśnie za pomocą zwiniętego banknotu jedną z rozmieszczonych przed nim białych kresek na szklanej ławie, z bogato zdobionymi, fikuśnymi, ciemnymi nogami. (Imię) podbiosła brwi w zszokowaniu i niedowierzaniu, dostrzegając przy różowowłosym najprawdopodobniej trupa, który miał włożone do uszu ostentacyjnie słuchawki. Ów widok utwierdził ją w przekonaniu, że nigdy nie chciała poznać skrajnie pokręconej metodyki zbrodni Haruchiyo. Ani postronnie, ani biorąc niej niechybnym trafem udział.

Obok niego, jak założyła z wcześniej otrzymanych fotografii, usadowił się beztrosko rozwalony Haitan Rindo, odziany w miętowy garnitur, trzymający na kolanach jakąś niezwykle skąpo ubraną kobietę. Ciemnowłosa niemiłosiernie na niego napierała, podczas gdy sam Rindo leniwie wpatrywał się w pustą przestrzeń za nią. (Imię) ani trochę mu się nie dziwiła - każda płaska powierzchnia zdawała się lepszym widokiem zwłaszcza, od najbardziej napompowanej tonami sztucznych substancji niewiasty, którą miał właśnie przed sobą. Już ściana zdawała się wówczas lepszą kochanką.  Z tym, że (kolor)oka na jego miejscu nie pozwalała by jej się tak panoszyć, po prostu zrzucając ją bezceremonialnie, czym prędzej z kolan. To byłby zdecydowanie zachwycający widok.

Nawet jeżeli Rindo faktycznie by to zrobił, nikt na całym terenie tego klubu nie śmiałby zakwestionować jego postępku. Bowiem owy budynek, jak i znacznie większa powierzchnia terytorialna, niezaprzeczalnie należała dokładnie do Bontenu, czego większość ludzi miała świadomość, zdecydowanie nie chcąc zajść żadnemu z regularnie bywających tu członków za skórę. W końcu kto chciałby skończyć najlepiej martwy kolejnego dnia? Ewentualnie - obudzić się wśród nieboszczyków, najprawdopodobniej w drugim momencie rozpoznając w nich swych bliskich?

(Nazwisko) z lekka zaniepokoił fakt, że nigdzie na horyzoncie nie dostrzegała swojego celu. Skoro Rindo był w pobliżu, łatwo mogła omyłkowo założyć, że i Ran znajdował się w tej samej lokacji. Gorzej, jeżeli faktycznie go tam nie było. (Imię) wlała sobie do gardła jednym ciągiem calutką zawartość kolejnego drinka. To nie tak, że się upijała. Ani trochę. Ona po prostu coraz bardziej wtapiała się w tłum. Była zawodowcem. Dlaczego niby miałaby nie czerpać z tego nie owocnego zawodowo wieczoru indywidualnych korzyści?

W ten oto genialny sposób w pewnym momencie przestała liczyć ilość przechylanych kolejno szklanych naczyń. Pogubiła się gdzieś pomiędzy cztery i siedem, w ogóle zapominając o tym co między nimi było lub co mieściło się dalej, ostatecznie chyląc czoła przed nieskończoną potęgą królowej nauk. Kto wie jak skończyłby się jej osobisty kataklizm, gdyby w pewnym momencie nie usłyszała po swojej lewej stronie wstrząśniętego, męskiego głosu, kierującego w jej stronę zaledwie jedno słowo - pytanie. Tylko z jakiego powodu pobrzmiewało w nim tak wiele, zniewalającej wręcz nadziei? Cichutkiego zdesperowana?

Hoshiko?


Ranowi Haitani tamtego wieczora wyjątkowo dopisała bogini Fortuna. Skutkiem tego był jedynie jeszcze bardziej niż zwykle szampański humor mężczyzny, oraz kolejny z niezliczonych powodów do opicia cudownej sposobności. Albo raczej - totalnego nawalenia się w trupa, posiadając całą świadomość kaca, którego nieprzyjemnie doświadczy się następnego poranka. Czy też dużo trafniej - popołudnia.

Zapytacie pewnie - jakiż to fiołkowooki miał tym razem powód, do tak przyjemnego wlewania w siebie zaskakujących mas procentów? Może nie zapytacie, bo w końcu to był Haitani Ran - czy musiał więc posiadać jakikolwiek powód do czegokolwiek? Więc, tu was zaskoczę, tym razem faktycznie takowy miał.

Mimo posady bonteńskiego egzekutora, nigdy niezbyt chętnie przychodziło mu przyjmowanie rozkazów, które z góry nie wskazywały na konieczność używania przemocy. Ran był kimś, kto niemal żył ów krwawą praktyką. Razem z bratem wprawił się w niej tak wybitnie, tak znamienicie i namiętnie, iż czasami przyłapywał się na trudności przy unikaniu zadawania komuś cierpienia. Chyba nawet sam Mikey w pewnym momencie doszedł do podobnych obserwacji, w pewnym momencie po prostu zaprzestając wysyłania braci Haitanich tam, gdzie niekonieczne było zostawianie za sobą krwawej miazgi w połączeniu ze stosem zmasakrowanych zwłok.

Natomiast tamtego dnia coś w owym zarządzie uległo zmianie. Możliwe, że było to uzasadnione faktem, jakoby wszyscy inni członkowie Bontenu byli zajęci jakimiś innymi zadaniami czy też zwykłym wymigiwaniem. Fioletowowłosy wywnioskował to bardzo łatwo z widoku biegającego od parteru do piętra i z powrotem Kokonoia, czy w ogóle nieobecnego Takeomi'ego, Kakucho, Mochi'ego, czy nawet Sanzu. Niezmiennym elementem pozostawał tylko Manjiro, który leniwie przegryzał następny słodki przysmak, siedząc sztywno w przygarbionej pozycji na narożniku w siedzibie gangu.

Kiedy to Haitanim zlecił odebranie zapłaty od jakiegoś mniej ważnego wspólnika, Ran miał nieodłączną ochotę natychmiastowo odmówić. Ot co, nie chciał podejmować się jednocześnie tak niepozornego i piekielnie trudnego, przynajmniej dla niego, zadania. Jak niby miał pokojowo, nie nie naruszając brutalnie ciała tego człowieka, odebrać od niego jakąś sumę pieniędzy? Jak miał nie silić się na roztrzaskanie jego głowy niczym jakiegoś arbuza?

Rindo okazał się sprytniejszy. Od zawsze był tym bardziej leniwym z ich dwójki, ale Ran w żadnym koszmarze nocnym nie mógł przewidzieć, że jego młodszy brat słysząc owe nieprzychylne wieści, najzwyczajniej w świecie się zmyje. Po prostu moment wcześniej leniwie rozkładał się na narożniku, a potem już go nie było. Rindo Haitani - skryty mistrz dywersji. Jakby rozpłynął się w powietrzu. Starszy Haitani miał ochotę wyładować dokładnie na nim swoją frustrację. Wystarczyło jedynie poczekać, aż jego zdradziecki krewny powróci ze swojej nakrapianej alkoholem, używkami i seksem eskapady. A Ran, o dziwo, w podobnych kwestiach potrafił być doprawdy cierpliwy. Niewiarygodnie cierpliwy, jeśli chodziło o wbijanie do zakutej głowy swojego niewdzięcznego brata odrobiny zdrowego rozsądku.

— Oi, chłopaki. Opowiadałem wam już o tej zabawnej sytuacji, kiedy próbowałem wydepilować...  — zanim wyszedł z rezydencji, zdążył jeszcze usłyszeć urywek zapewne obrzydliwego wyznania Sanzu, którego treści jedynie mógł się domyślać, wnioskując z wykrzywionych w szczerym przerażeniu twarzach Kakucho i Kokonoi'a.

Jakoś nigdy dotąd nie zdarzyło mu się również zabierać więcej, niż trzeba było od zadłużonego wobec Bontenu człowieka. I nie zrozumcie mnie tutaj źle - ani trochę nie chodziło o jego wyrzuty sumienia wobec ofiar. Może ze względu, że praktykował ten rytuał niezwykle rzadko? Może dlatego, że zwykle silił się wyłącznie na ewentualne zbieranie jakiś ładniejszych błyskotek z martwych ciał? One jakoś tak nie stawiały oporu. W ogóle jakoś łatwiej szło się z nimi dogadać, niż z nadal żywymi, upierdliwymi ludźmi. W każdym razie, nigdy dotąd mu się to nie zdarzyło.

Ale gdy jego fioletowe tęczówki zawisły wprost na prawej dłoni żony tamtego mężczyzny, a konkretniej - na znajdującym się tam wielkim, mieniącym się pod wpływem wiązki światła krysztale w jej pierścionku, Haitani zwyczajnie wiedział, iż podobna błyskotka musi natychmiast stać się jego prywatnym mieniem. Nie zadowoliły go nawet przyprawione łzami błagania o pozostawienie klejnotu, gdyż stanowił ślubną obrączkę kobiety. Chyba nie muszę wspominać, że Ran i tak zabrał to, czego od pierwszego momentu skrycie pragnął? Apodyktyzm wychodził z niego, stając się drugą naturą . Z tym wyjątkiem, że jakimś cudem parze udało się ujść z życiem.

Udając się po przeprowadzonej pomyślnie misji, podczas której nawet nikogo nie zabił i dodatkowo zdobył ciekawy fant dla siebie, stwierdził, iż była to wprost idealna okazja do pijańskiego świętowania. Nawet jakoś już mnie miał znaczącej ochoty na zadanie dotkliwych ran na ciele własnego brata. Co gdyby zachęcił go do wspólnego świętowania? Zawarł chwilowy rozejm?

Właśnie ta myśl przyświecała w jego radosnym umyśle, kiedy udał się do ulubionego lokalu Rindo. Ran nawet jakoś niezbyt przejął się faktem, że jego młodszy brat, podczas kiedy to on wykonywał powierzone im przez szefa zadanie, obijał się pełną parą. Szybkim, brutalnym ruchem zwalił z jego kolan obrzydliwą, napuchniętą przez sztuczne wypełniacze prostytutkę, ciągnąc za ucho zirytowanego młodszego Haitaniego w tylko sobie znanym kierunku, z ogromnym, leniwym uśmiechem na twarzy. Niemal począł martwić się o gust swojego jedynego rodzeństwa, skoro tamten zdecydował się na tak marny wybór towarzystwa. Mlaskał zdegustowany językiem na tak nagłe obniżenie standardów.

— Gdzie ty mnie ciągniesz, podstarzały zasrańcu? — wyjęczał zdruzgotany Rindo, ledwo nadążając odrętwiałymi kończynami za swoim podejrzanie nadpobudliwym starszym bratem. Czyżby zabił tamtych dłużników? Dlatego był taki pobudzony?

— Przymknij mordę, Rin. Mamy dzisiaj powód do świętowania — Ran nie znosił żadnych sprzeciwów młodszego, rzecz jasna je dostrzegając, acz po prostu na nie nie zważając. Rindo mógł sobie narzekać pod nosem ile chciał, a i tak zgodziłby się na każdy kaprys tego drugiego. Nawet jeżeli potrzeba mi było do tego niewielkiej zachęty. Skromnego przymusu.

— Oho? Czyżby? — ironizował, już w pełni poddając się ciągnięciu przez swoje starsze rodzeństwo. Im szybciej przetrwałby ten cyrk, tym prędzej mógł się stamtąd ulotnić.

— Otóż to. Spójrz — Ran nareszcie go wypuścił z morderczego uścisku, nagle odwracając się do niego przodem, trzymając w sporej dłoni jaśniejący w błysku neonów pierścionek. Jego kamień był ogromny i rzeczywiście, chociaż Rindo nigdy w życiu by się do tego nie przyznał, faktycznie przyciągał oko. Może nawet w ostatecznym rozrachunku aż tak nie dziwił się już ekscytacji swojego brata? 

— Zwykła błyskotka. Nawet całkiem ładna. Co z tego?

— Czy ty tego nie dostrzegasz, gamoniu? — Rindo dość rzadko miał przyjemność spotkać się z oburzonym, ba, tym bardziej zirytowanym Ranem. Tym razem, właśnie taki wylazł na powierzchnię, miotając z fiołków najszczerszymi gromami w jego kierunku. — Ja rozumiem, że jesteś już nieźle wstawiony i ogólnie od zawsze bardziej niedojebany umysłowo z naszej dwójki, ale nie przesadzaj. Nawet nie zdążyłeś się zmęczyć posuwaniem tamtej dziwki. Niech to do ciebie w końcu dotrze: to jebany Kryształ Swarovskiego! — objaśnił mu przy entuzjastycznym wybuchu starszy mężczyzna, w końcowej części swojej wypowiedzi znacznie podnosząc głos. Chodziło mu już nawet bardziej o ukazanie targających nim emocji, niż przekrzykiwanie klubowej, dudniącej w tle muzyki.

Rindo zamrugał powiekami kilka razy i przechylił głowę na bok. Ran prawie nigdy się nie denerwował. A przynajmniej tego nie ukazywał, tłumiąc emocje w zarodku, gdzieś w głębi własnego, pokręconego, apodyktycznego jestestwa.

— No i? Nie skończyłem z nią tylko dlatego, że mi przeszkodziłeś, do kurwy nędzy — oponujący, młodszy Haitani postanowił ani na moment rezygnować z dobijające monotonii swojego głosu. Była w nim wyraźnie słyszalna nawet wtedy, gdy zaczął robić starszemu wyrzuty. —  Więc bądź w tej chwili na tyle łaskawy i pozwól mi dokończyć robotę — zaczął odchodzić dokładnie w tym samym kierunku, z którego wcześniej Ran siłą go wytargał, ale przysnął jeszcze na ułamek sekundy, obracając się połowicznie w jego stronę. — A i tak na marginesie. Nie wydaje mi się żeby to był oryginalny Kryształ Swarovskiego. Ran, trzymasz w dłoni jebaną podróbę. Ogarnij swój starczy wzrok. I sam jesteś niedojebany. To co w rodzinie, to nie ginie. Czy coś — po czym ostentacyjnie planował się wycofać, natomiast nie przewidział nagłego pojawienia się sporych rozmiarów dłoni na swoim ramieniu. Westchnął przeciągłe. Raczej nie miał już odpocząć tamtego wieczora.

— Pierdolenie. Zaraz to sprawdzę. Laski znają się na błyskotkach, prawda? Zapytajmy którąś — zasugerował, łapiąc się ze zrezygnowaniem za mostek nosa zniecierpliwiony starszy fioletowowłosy, następnie poprawiając prawą ręka swój lekko przekrzywiony krawat. Podobna idea była równoznaczna z ostatnim aktem desperacji w udowodnieniu swoich racji.

— Ugh, musimy? — Ran nawet nie musiał odpowiadać. Wystarczyło, że zmarszczył doszczętnie brwi, rozchylając wąskie usta z wyraźnie zarysowanym łukiem kupidyna by powiedzieć coś zapewne nieprzyjemnie pretensjonalnego dla ucha ani trochę nie zainteresowanego Rindo. Wtedy młodszy zdecydował się łaskawie zainterweniować, unosząc dłonie w obronnym geście. — Dobra, cholera. Niech ci będzie. To która?

— Ty nie dowierzasz, więc ty wybieraj.

— Ja pierdole — młodszy fiołkowooki przeklnął siarczyście, kwitując swoje wewnętrzne odczucia i obracając się na pięcie tak, że mógł zmierzyć zmęczonym wzrokiem ruchliwe tłumy nudnych, beznadziejnych ludzi. — Jasne, mniejsza o to. Niech będzie tamta — odparł po chwili zastanowienia, wystawiając wolno w ów kierunku szczupłą dłoń. — Ta przy barze. Na samym środku. Swoją drogą, jest całkiem... Ran?

[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐌𝐚𝐜 𝐃𝐞𝐌𝐚𝐫𝐜𝐨 - 𝐅𝐨𝐫 𝐭𝐡𝐞 𝐅𝐢𝐫𝐬𝐭 𝐓𝐢𝐦𝐞]

Ale Ran już go absolutnie nie słuchał. W tamtej chwili Rindo przestał dla niego istnieć. Przestała istnieć tłoczna sala, wypełniona po brzegi rozszalałym tłumem. Zniknęła ogłuszająca, stale szumiąc w jego uszach, nieznośna muzyka. Z jego pola widzenia odeszło dosłownie wszystko poza nią. Skryło się w róg, zawstydzone jej oszałamiającym pięknem. Zeszło ze sceny, ustępując miejsca prawdziwej gwieździe przedstawienia. Tylko na niej pragnął skupiać swoje fiołkowe oczy. Świat stał się nagle przytłaczająco cichy.

Ponieważ Ran widząc właśnie te (kolor)włosy, odbijające neonowe, migające miarowo światła w nader harmonijnym, niebiańskim połączeniu z (kolor)oczami, które, tak jak niegdyś i dziś dźwigały ciężar miliona ukrytych w nich gwiazd, odnalazł najprawdziwszy cel swojej wszelkiej podróży. Znalazł go, prawie że zaprzestając poszukiwań. Przez tyle lat grzązł nie w bagnach, w ślepych uliczkach i nieskończonych skrzyżowaniach losu, pozbawiony od początku mapy i kompasu. Ale co, jeżeli wszystkie one razem wzięte prowadziły go właśnie do tego momentu? Do skarbu, który mieszkał na skraju rozdroży, z których pierwsze nosiło imię szaleństwa, a drugie śmierci. Spijał łapczywie truciznę prosto ze snów o niej, które odżywiały jego płuca lepiej niż samo powietrze. Wtenczas żaden las nie był w stanie dotlenić go bardziej, niż właśnie ona. Całkiem, jakby i one były przeznaczone wyłącznie dla niej. Jakby on był przeznaczony tylko dla niej. W miejscu, w którym nie miało prawa jej być. Tam, gdzie od dawna nie należała i kompletnie się jej nie spodziewał do tego stopnia, iż praktycznie pozbawiła go tchu.

W jednej sekundzie powróciło każde z nieskończenie wielu uczuć, które w nim wzbudzała i które pochował tamtego dnia razem z jej chłodnym ciałem pod tonami brudnej gleby. Wówczas niemal zaśmiewał się przez fakt, że ziemia zasługiwała na nią bardziej niż on. Odbierała mu ją, pozostawiając niewystarczające stale odnawianie w duchu wspólnych wspomnień.

Chociaż leżąc nieruchomo na ów śmiertelnym kobiercu wyglądała równie pięknie jak w dniu, gdy się poznali. Gdy fiołki spostrzegły jej sylwetkę po raz pierwszy. Nie pamiętał już nawet, czy był to moment, w którym powierzył jej swoje ledwo istniejące serce. Bo równie dobrze mógł zrobić to wtedy. Nie przy ich pierwszym pocałunku, drugim spotkaniu, czy głębszym spojrzeniu w oczy. W chwili, w której zobaczył ją pierwszy raz. I początkowo znienawidził do samiuśkiego szpiku kostnego.

Jego najjaśniej świecąca gwiazda na nocnym atramencie nieba. Jego pierwsza i jedyna ukochana.

Hoshiko? — nie miał pojęcia, że jeszcze kiedykolwiek wypowie to imię. Jak bardzo tęsknił za jego wybrzmiewaniem, gdy sączył je z własnych ust niczym najsłodszy miód, najpoważniejszą melodię. A teraz tu była. Wróciła do niego.

Odwróciła w jego stronę swe anielskie oblicze, uśmiechając się z niezrozumieniem, a zarazem tak szczególnie.

Co ty tam pieprzysz o jakiś gwiazdach, gościu?


no i mamy pierwsze spotkanie bohaterów☠️ mam nadzieję, że wywołało pozytywne wrażenia!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro