Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟎𝟏.


[Optional| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐓𝐚𝐲𝐥𝐨𝐫 𝐒𝐰𝐢𝐟𝐭 - 𝐒𝐨 𝐈𝐭 𝐆𝐨𝐞𝐬...]

𝐁𝐘Ł 𝐓𝐎 𝐉𝐄𝐃𝐄𝐍 z tych dni, kiedy w każdej chwili mógł spaść nagle śnieg i powietrze wydawało się wręcz namacalnie naładowane elektrycznością. Niemal dało się to usłyszeć. Ten dochodzący z każdej strony, każdego kąta szum. Miarowe skwierczenie.

To był ten moment w roku, podczas którego najmocniej tęskni się za płatkami śniegu. Kiedy dobija cię świadomość, iż mogą nadejść lada chwilę, brocząc swoistością bieli oraz nieregularności bure, miastowe chodniki. Spowić złamaną czerń jezdni. Osiąść na naturalnym drewnie, zarówno jak i sztucznym plastiku. Śnieg był bowiem wszechogarniający. Nie znoszący wyjątków niczym rodzic, traktujący po równo każde ze swoich kapryśnych dzieci. Sprawiedliwy.

(Imię) zatrzymała się w miejscu, zawieszając głęboko zaintrygowane spojrzenie na plastikowej, białej torbie, którą w różne strony miotały coraz to nowsze porywy mocnego wiatru. Przedmiot wirował w akompaniamencie brązowych, należących jeszcze do tegorocznej, wyjątkowo ciepłej jesieni liści, wydając z siebie niebanalną, plastikową symfonię. Tańczył tuż przed dziewczyną, niby to zachęcając do tego samego. Jak małe dziecko uparcie ciągnące ją z rękaw koszuli do dołączenia do zabawy w piaskownicy. Poświęcenia mu chociażby piętnastu minut swojego cennego czasu w napiętym grafiku.

Gdyż na definicję prawdziwego piękna składały się te wszystkie drobne szczegóły, podczas których czas ulegał niespodziewanemu zatrzymaniu. W rzeczywistości bezustannie płynął, jednak dla tej osoby tu i teraz, specjalnie spowolnił. Zdawał się kontrastowo łaskawy w swej wiecznej nie łaskawości. Wydawał się snuć marzenia o wybuchu, eksplozji, która nie pozostawiłaby po sobie nic, prócz ów człowieczka i obiektu, tak zdumiewająco pochłaniającego totalitaryzm jego pustej atencji.

Tokio o tamtej porze roku prezentowało się kropka w kropkę tak samo, jak i każde inne miasto na świecie. Może i pod wieczór świeciło rażącymi, kolorowymi, neonowymi szyldami, w jakimś stopniu przyciągając głodne ludzkie tłumy, zawsze spragnione wszelkiej maści atrakcji, lecz wprawdzie były to ledwie cienkie pozory. Tuż po zmroku mogło tętnić życiem, nie przypominając żadnego innego miasta, aczkolwiek świt i tutaj przynosił realizm. Jakby czar pryskał po północy. Zabawne, czyż nie?

Promienie życiodajnego słońca rzucały jasność prawdy na burość jesiennego Tokio. Skupiały się w centrum, niczym te neony, jednak w szarych, ślepych uliczkach nadal ostentacyjnie zalegały brązowe liście i jakiejś nieczystości, ulegając powolnemu rozkładowi. Oczywiście, proszę się tutaj nie bulwersować - to ów jesienne listowie miało wygrać ciche zawody.

(Imię) (Nazwisko) spędziła w Tokio zaledwie dwa dni, a już nie mogła pozbyć się jakże kuszącej wizji, by uciekać stamtąd „gdzie pieprz rośnie". Po pierwsze, znacząco dobijała ją różnica czasowa pomiędzy aktualną lokacją, a jej ukochanym Nowym Jorkiem. W końcu nie dało się tak frywolnie przymknąć oka na aż czternaście godzin. One nie mijały nagle, jak za chwilowym przymknięciem oka, albo ucięciem sobie króciutkiej drzemki!

Drugi punkt: odmienna kultura. Kultura japońska jawiła się w jej (kolor) oczach wszystkim tym, czym kultura amerykańska nigdy nie była i, mogła przysiąc, że przenigdy nie będzie. Z cichym szokiem patrzyła na ten ogrom japońskiej pokory, szczerości, szacunku i formalizmu. Słowem ujmując: zdawać by się mogło, iż Tokio stanowiło całkowicie inny wymiar od całkiem wulgarnego, chaotycznego oraz ruchliwego kontynentu, z którego pierwotnie się wywodziła. I patrzyła na owe kolosalne zmiany geograficzne, przyrodnicze, w kuchni, architekturze, czy nawet języku z niechęcią, zmarszczonym szpetnie nosem. Przy pokornych Japończykach czuła się prawdziwie niczym jakiś dziki neandertalczyk, wyjęty poza wolą wprost z serca jakiejś puszczy. Zdawać by się mogło, że praktycznie „urwała się z choinki".

Prawdopodobnie oddałaby w tamtymże czasie swoją poharataną przez wielogodzinny lot w metalowej puszce, podczas którego czuła się iście niczym jakaś sardynka, duszę za kawałek skrajnie niezdrowego, tłustego burgera. Najlepiej cheesburgera.

Ale tak to już było w jej wymagającej branży - nieustanne podróże w skrajne zakątki globu nie powinny robić na niej aż takiego wrażenia. Nawet, jeżeli po raz pierwszy została wysłana praktycznie na drugi koniec świata. (Nazwisko) była zmuszona się przystosować i nagiąć do zarządzeń tych wyżej od niej postawionych. W końcu nie bez powodu w pocie czoła robiła najpierw czteroletni dyplom, potem kolejno zdobywała trzyletnie doświadczenie w zawodzie, przechodziła przez morderczy trening liczący sobie równo dwadzieścia jeden tygodni ciężkiej harówki, tylko by ostatecznie ów sprawność przetestowano. Szczególnie trening stanowił dla (kolor)okiej najprawdziwszy czas łez. A na dodatek, do wymagającej kariery zostało kompleksowo przejrzane jej tło przeszłościowe. (Kolor)włosa wcale nie zdziwiłaby się informacją, że w jej ciele w pewnym momencie zainstalowano jakiś chip. Albo nawet dwa.

Natomiast czego nie robiło się dla zapewnienia znacznie wyższej od przeciętnej płacy Agenta Federalnego, wysokiego ubezpieczenia zdrowotnego i wprost doskonałego świadczenia emerytalnego? Ale (kolor)włosej ani trochę nie chodziło o nadmierną gloryfikację tych wartości. Wcale, a wcale.

(Imię) niestety musiała jakoś przetrwać ten szczególnie dotkliwy brak cheesburgerów. Jej zanieczyszczony serowym pragnieniem organizm został wystawiony na niebezpieczną próbę. Iście śmiertelną wręcz. Czy (Imię) (Nazwisko) podoła i temu wyzwaniu?! Czy olśniewająca, świeżo upieczona Agentka FBI odznaczy kolejny haczyk na swojej jakże krótkiej liście przeciwników?! Czy marny burger z przerażająco tłustym serem okaże się jej największym, i zarazem - ostatecznym nemezis?!

Później, rzecz jasna, z zapałem planowała go sobie wynagrodzić. Ryż mógł być strasznie sycący, ale dziewczyna była pewna, że po powrocie z Japonii nie mogłaby wziąć go ponownie do ust przynajmniej przez kilka najbliższych miesięcy. Wszyscy znajomi z branży i tak po cichu szykowali się do nazywania jej, jakże pieszczotliwie, „kaszojadem". Widziała to w ich pobłyskujących rozbawieniem oczach, dowiadując się o najnowszym zarządzeniu dowództwa.

I to wcale nie tak, że reprezentował ją jakiś gigantyczny wyznacznik moralny. Tym bardziej, sama (Nazwisko) wcale się za ów nie uważała. No może odrobinę, zważywszy na ścieżkę kariery, jaką przyszło jej wykonywać. No bo jak niby miała tak wiernie utożsamiać się z moralnością - uposażeniem człowieka, które stanowiło bezpośrednie uzewnętrznienie jego myślenia i wartościowania. Wszelki mianownik wszystkich kategorii ludzkiego życia. Absolutnie nie uważała się za święte uosobienie wszelkich cnót, czy chodzący kodeks sumieniowy. Albo wybitnie zasłużoną intelektualistkę. Z tego też powodu wolała się ograniczać do płytkiego, niegroźnego stwierdzenia, że jedyną domeną, łączącą ją z tym zawiłym pojęciem była jej praca.

Póki dziewczyna była w niej kompetentna, umywała ręce od wszelkich głębszych, wymagających dysonansów myślowych.

Drugiego wieczora swojej jakże radosnej wycieczki, (Imię) po krótkiej aklimatyzacji musiała nareszcie zabrać się do pracy. I bynajmniej, nie było to równoznaczne z zasiadaniem przy wygodnym biurku w akompaniamencie kubka przeraźliwie czarnej kawy. Tu zaczynało się podejmowanie zadania, które jej powierzono. Powolne rozplanowywania jej osobistego performansu. Chociaż, czy neonowy szyld, który wisiał bezpośrednio nad jej głową i raził boleśnie (kolor) oczy, miał nawet w najmniejszym stopniu coś wspólnego z policją federalną? Tylko odpowiadajcie szczerze!

Jeśli na ziemi istniały miejsca, które po wejściu przenosiły nas do absurdalnie odmiennej rzeczywistości, (Nazwisko) właśnie z całą świadomością miała zostać dzielnym podróżnikiem międzywymiarowy.

Nocne życie instytucji klubowych jawiło się dla niektórych przyciągająco, dla jeszcze innych - wręcz przeciwnie. Przybywali tam najróżniejsi pod wielobarwnymi względami ludzie, aczkolwiek złączeni jedną, boleśnie prostą potrzebą - poszukiwania wolności, zabawy, chwili wytchnienia od zgiełku ponurej codzienności. Chyba właśnie z tego powodu soczyście neonowe kluby prawie zawsze miały być tak gęsto oblegane. Tego typu instytucje były niemalże odmiennymi organizmami, żarzącymi się równie wyszukanymi prawami dnia i nocy. Zasadami, decydującymi o tym, co miało zostać odkryte i zakryte. Ciekawszy aspekt stanowiła zaś sama w sobie kultura barowa, uwydatniana regularnie w pop kulturze, gdyż czerpano z niej inspirację prawie że garściami.

W figurze takiego klubu przesadnie królowała mieszanka rodem z repertuaru niepospolitych dzikości: nielegalne wymiany, poszukiwanie fizycznych doznań, plotki, tańce, potajemne spotkania - z tych czynników składała się wewnętrzna struktura okrytego ciemnością ciała podobnych instytucji. Ludzie znów znaleźli się w tej niewygodnej pozycji, poszukując na oślep wolności. Odcięci grubą, pozorną linią od wartości świata reguł i zasad, zaprojektowanych odgórnie, sztucznych zachowań oraz sztywnych, oficjalnych postaw. Czyż nie z tego powodu, tak przeważająca ilość społeczeństwa skarżyła się na stałe problemy z kręgosłupem? Od utrzymywania tej przerysowanej, sztywnej postawy?

Bo, nie zważając na wszelkie wątpliwości, kluby bez rozszalałych, pozbawionych tamtej nocy zbędnych morałów, wypełniających je ludzi, pozostawały jedynie opustoszałymi pomieszczeniami. Ciałami pozbawionymi duszy. Zatopionymi wrakami statków, które za lat świetności gościły na swych pokładach najznamienitszych gości. A z każdego skrawka przelewał się dobrobyt i złoto. Nie, jak teraz - słona woda. Upraszczając podobnie niefrasobliwą analogię - dobra impreza, czy opłacalność klubu, zależały między innymi od zabawy, która rozgrywała się wewnątrz. Od odpowiedniej muzyki, zachęcającej do wejścia na wymyślny parkiet. Od tego, czy ktoś podczas niej dostał po mordzie, a ktoś inny zatonął w jakiś oczach, zakochując się doszczętnie, zaledwie od pierwszego wejrzenia.

Jeszcze inna kwestia dotyczyła zakończenia tego całego chaosu. Zapewne wiele o tym nie myśleliśmy, ale po zakończeniu dzikiej zabawy, taki klub wcale nie znikał. Ba, nie rozmywała się czysto magicznie w kłębie dymu, pojawiając się znów, jak na zawołanie, gdy to zapragnęliśmy ponownie zabalować. Nie. U krańca nocy, a początku świtu, kluby stawały się miejscami, które wypełniały martwe przedmioty, przypominające o dawnym blasku, hałasie oraz niepowtarzalnej energii.

Taki klub przypominałby więc po krótce późno jesienne Tokio. Jednakże, kiedy pojawiła się w nim (Imię) (Nazwisko), było już dawno po zmroku. Machina zostawała wprawiana w ruch.

Oficjalna treść zadania, utrwalona równocześnie w stosownej dokumentacji brzmiała: „Infiltracja obecnie najniebezpieczniejszego tokijskiego gangu, znanego również oficjalnie pod nazwą „Bonten". Przekazano jej adekwatne informacje i wskazówki, zaczynające się na tożsamości członków organizacji, a kończące na tym, który został wskazany za cel. Słabsze ogniwo. Jednak (Imię), przynajmniej z ich sporządzonych kartotek, życiorysów i charakterystyk, które wnikliwie przebadała, wcale nie zgadzała się z wysuniętą przez zarząd teorią, jakoby to Ran Haitani miał stanowić dla niej perfekcyjną przepustkę do wnętrza pszczelego roju. Nie dostrzegała w tym najmniejszego sensu. Osobiście, bardziej obstawiałaby w tej roli niejakiego „Sanzu Haruchiyo". Aczkolwiek, czy ostatecznie miała cokolwiek do powiedzenia?

Reszta pozostawała ledwie domysłem, wyrazem kreatywności (Nazwisko). No, może oprócz liczbowego tytuł, stanowiącego nic więcej jak numer misji. Jeżeli chodziło o praktykę - pozostawiono jej pełne pole do popisu wraz z zaciągniętym długiem podejrzanego zaufania.

Lecz nawet morderczy trening do korpusu FBI nie mógł ją w żaden sposób przygotować na to, czego musiała się podjąć dla wykonania feralnej misji.



Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro