Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟏𝟒.


[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐋𝐚𝐮𝐫𝐚 𝐋𝐞𝐬 - 𝐇𝐚𝐮𝐧𝐭𝐞𝐝]

𝐋𝐎𝐃𝐎𝐖𝐀𝐓𝐀 𝐖𝐎𝐃𝐀 spływająca po jej twarzy nie przynosiła upragnionego ukojenia. Stanowiła raczej nieprzyjemny powrót do rzeczywistości, malujący się w przytłaczająco ciemnych tonach. Była pozbawionym skrupułów intruzem, wtargującym do miłego snu i przenoszącego jej świadomość do koszmaru odgrywającego się na jawie.

Koszmarem, który zaczął się oficjalnie w momencie, w którym jej własne lustrzane odbicie postanowiło zostać indywidualnym, oddzielnym bytem i niespodziewanie się do niej uśmiechnąć. Nocną marą, podczas której stała w zupełnym paraliżu, przyglądając się jej z obojętnością. (Imię) po prostu była zmęczona. Była tak bardzo skonana.

Jednak wystarczyło jej na tyle niby to zdrowych zmysłów, żeby zacząć przepytywać zjawę. (Kolor oczu) świdrował tęczówki w tym samym kolorze. Uśmiech kontra odrętwienie. (Nazwisko) z całą świadomością, jaka jej jeszcze pozostawała łamała zasadę czwartej ściany. Czy miało jej przyjść za to zapłacić?

— Ciebie tutaj nie ma. Wyobrażam to sobie. Jesteś tylko wytworem mojej chorej wyobraźni — każde słowo wymawiała niczym mantrę, która miała dotrzeć prosto do jej zaburzonego umysłu. Widok przed nią zwyczajnie nie mógł być prawdziwy. To nie mieściło się w głowie. — Więc dlaczego cię widzę?

To proste. Ponieważ tu jestem — odbicie odpowiedziało, poszerzając uśmiech i przechylając nieznacznie głowę w bok. Pasma (kolor) włosów zsunęły się lekko po jej ramieniu. (Nazwisko) wzdrygnęła się, podnosząc dłonie z łazienkowego blatu, na którym się opierała i nieco oddalając od lustra. Ledwie się przy tym nie wywracając.

— Kto jest? Kim jesteś? — dopytywała zaniepokojona.

Nie pamiętasz mnie? — a jej odbicie odpowiadało.

— Nie. Nie znam cię.

Zawsze tu byłam. Jako część ciebie. Można powiedzieć, że sama mnie stworzyłaś — zjawa zaśmiała się, przytykając niewielką dłoń do ust. Następnie bardzo czule oplotła się górnymi kończynami. Ciekawskie spojrzenie śledziło każdy ruch całkowicie wytrąconej z równowagi dziewczyny. — Jeśli nie wierzysz, spójrz w okno — jak na zawołanie, obie przeniosły (kolor) spojrzenia na szklaną taflę niewielkiego okna w białej oprawie. Mara miała rację - w tym odbiciu również wychodziła jej na powitanie, nosząc na ustach niewielki uśmiech i nawet bezczelnie decydując się na pomachanie (Imię) ręką na ponowne powitanie. — Właśnie. Jestem wszędzie tam gdzie ty. Kiedy na siebie patrzysz, tak naprawdę widzisz mnie.

— Czego chcesz? — (Nazwisko) zdawała sobie sprawę, że to coś nie ukazywało się jej bez powodu. Musiało mieć jakiś motyw, cel. Cokolwiek.

A ty? Mogę odegnać twój smutek, zmęczenie, wszelkie problemy. Znam cię. Twoje ukryte pragnienia, lęki, uczucia. Wiem o tobie wszystko — zaczęła wymieniać na palcach otwartej ręki, które stopniowo zginała, odliczając. Wykazywała się wiedzą. Praktycznie nią chwaliła, zupełnie jak zuchwały uczeń, który właśnie sprowokował nauczyciela swoim nagannym zachowaniem.

— A więc jesteś mną? — upewniła się (Imię).

Nie — zjawa odpowiedziała jej niemal natychmiastowo.

— No to kim?

Twoim jedynym sprzymierzeńcem. Jedyną osobą, która potrafi wydobyć cię z tego stada rozszalałych, wygłodniałych wilków — jej spojrzenie z ręki na nowo przeniosło się prostu na zdezorientowaną dziewczynę.

— Mylisz się. Nikt nie może mnie stąd wydostać. Podpisałam na siebie pisemny wyrok — upierała się przy swoim, mierząc żywą zagadkę podejrzliwym spojrzeniem. Mimo, że była jej własnym odbiciem, postać ani trochę nie wzbudzała jej zaufania. Może (Nazwisko) zwyczajnie od zawsze nie ufała samej sobie?

To ty nie potrafisz się od nich uwolnić. Jesteś za słaba. Pozwól mi sobie pomóc. Wystarczy, że się ze mną zamienisz miejscem — jej głos stał się bardzo miękki, tym samym wręcz kuszący. Przepełniony zachęcającym współczuciem. Uczuciem, które zdawało się do granic możliwości szczere.

— Nie, nie musisz mi pomagać. Przecież pozwolili mi żyć. W dzień, w który debatowali nad moim życiem, postanowili je oszczędzić. Nic mi nie będzie. Nie potrzebuję ratunku.

Zapomniałaś już jak zostałaś podduszona? Jeden. Dwa. Nie! — przyciskając nagle dłonie do wewnętrznej strony lustra, podniosła wzburzony głos, który wreszcie ukazywał coś więcej niż podejrzanie pogodną naturę. Wzniosło się ponad rozmawianie, ciągłe zwodzenie na pokuszenie. Lustrzana istota zaczęła krążyć po swojej stronie odbicia łazienki. — Trzy razy. Prawie cztery. Nie pamiętasz już jak zostałaś ogłuszona? Albo może, kiedy kazali ci podpisać na siebie wyrok? Jak musiałaś zabić człowieka, żeby udowodnić swoją pozycję? Jak musiałaś się zhańbić, żeby przetrwać? Ścigana, praktycznie zaszczuta niczym zwierzę. A na koniec, niemal poparzona rozgrzanym prętem. W imię czego? Miłości tamtego szaleńca? Może ty wolałaś o tym zapomnieć, ale ja pamiętam wszystkie takie sprawy. W imię czego tyle cierpimy, (Imię)?

— N-Nie... — zaczęła się jąkać, nieprzygotowana na taką konfrontację. Jej doppelganger zdawał się być na nią wyśmienicie przygotowany, niczym sprawny oskarżyciel w sądzie. (Imię) pozostawała w takim przypadku bezbronną, niedoinformowaną linią obrony. Z przerażeniem przyznała jej również, że wiedziała zadziwiająco dużo i dokładnie. Faktycznie pamiętała każdy fakt, który (Nazwisko) wolała po cichu zignorować. Przymknąć na chwilę oko. Tylko, że potem już nigdy nie planowała powrotu do ów traumatycznych sytuacji.

Ale ja nie dam ci zapomnieć. Bo na tym polega właśnie prawdziwa przyjaźń. Na dzieleniu się cierpieniem. Ty zaś masz go w sobie aż zanadto. Biedactwo... — postać przyłożyła pieszczotliwie dłoń do lustra, nosząc w spojrzeniu sam żal i współczucie. — Mogę sprawić, że te uczucia znikną. Zaufaj mi.

— Nie! Nie chcę żadnej zamiany. Nie potrzebuję jej — dziewczyna podniosła głos, zginając się wpół i zakrywając uszy. Nie wiedzieć czemu, znienacka poczuła się okropnie przytłoczona.

Pozwól sobie pomóc, (Imię)! — stworzenie też krzyknęło, podkreślając jej imię.

— Odejdź! — jedno wykrzyczane słowo, niemalże przypominało zawodzenie. Krzyk, który odczuła jako rozrywanie płuc i gardła. Jednocześnie jedna z jej dłoni bezwładnie zwinęła się w pięść, uderzając w lustrzane zwierciadło, które zostało pokryte paskudnymi pęknięciami. (Kolor)oka nie patrzyła już na odbicie, ono natomiast tam pozostało, w tamtej chwili uśmiechając się szeroko.

— (Imię)?! Co tam się dzieje?! Wszystko w porządku?! — zdenerwowany głos Hajime w połączeniu z szarpnięciami klamki wybudziły ją z nietypowego letargu. Pierwszym bodźcem, który do niej dotarł był przeraźliwy ból prawej ręki. Dziewczyna otworzyła w amoku jedną z łazienkowych szafek, pospiesznie wyciągając z niej jakiś mniejszy ręcznik i przyciskając go do krwawiącej rany. Następnie wyszła z pomieszczenia.

Kokonoi od razu złapał ją pewnym chwytem za policzki oglądając z każdej strony twarz. Jego dotyk był stanowczy, natomiast jednocześnie niewiarygodnie ostrożny. Całkiem jakby trzymał w dłoniach najcenniejszą, najdroższą jego sercu rzecz. Po przeprowadzeniu oględzin, westchnął z wyraźną ulgą. Zanim jeszcze całkowicie ją puścił, jeden z jego kciuków mimowolnie kilka razy otarł się o jej delikatną skórę. Podczas gdy jasnowłosy mimo walki ze sobą zapatrzył się momentalnie na jej usta, (Nazwisko) ukryła za plecami okaleczoną rękę.

— Nic mi nie jest, Koko — złośliwie uśmiechnęła się w jego stronę, sygnalizując, że wszystko faktycznie było z nią w porządku. On zaś był zbyt rozkojarzony widokiem jej warg, stopniowo rozciągających się w pozytywnym wyrazie. Przeklinał uwagę, którą usilnie przyciągały.

Ale wprawdzie nie było. Nic nie było „w porządku", a co dopiero „normalne". (Imię) zwyczajnie robiła zabójczo doskonałą minę do prawdy pokrytej mirażem totalitarnego chaosu i zniszczenia. Mętliku, który stale, po cichu formował się w jej głowie, właśnie przynosząc swoje krwawe żniwa.

— Właśnie widzę. Idź już na dół, bo inaczej jeszcze coś ci odbije i zdecydujesz się na dojedzenie moich kanapek — przewrócił oczami, nie potrafiąc jednak powstrzymać uśmiechu, który desperacko cisnął się na jego wąskie usta. Definitywnie jej nie lubił. Ten uśmiech całkowicie nic nie znaczył. Nawet tam nie pasował.



Takeomi się nudził. Niemal umierał ze znudzenia, co jedynie popchnęło go do wypalenia całej paczki papierosów, a w późniejszej kolejności chwycenia po kij bilardowy przy stole, który stał w rogu obszernego salonu. Stanowczo był zdesperowany wobec braku rozrywki. Nawet najmądrzejszych i najbardziej doświadczonych ludzi dopadało wszechogarniające znudzenie. Kto normalny przepadał za nudzeniem się? Według niego bezczynność była najmierniejszą z głupot.

Świat bowiem składał się z nakładających się na siebie szarych strzępów przytłaczającej rzeczywistości. Gdyby od czasu do czasu nie sięgnąć po jakąś kolorową nić, łączącą kawałki materiału w postaci zainteresowań lub zwyczajnie miło spędzonych, ulotnych chwil, całość konstrukcji bezpowrotnie uległaby zniszczeniu. Niestety, każdy kolor z czasem w końcu musiał wyblaknąć, a barwnika zaczynało brakować. Wprawdzie takie było jego przeznaczenie. Takeomi czuł się niemal zobowiązany do czerpania ile się da i póki się tylko da z owych barw.

Uwielbiał zwłaszcza w nich tonąć, co przychodziło mu z niebezpieczną łatwością. W skład jego nakrapianego doświadczeniami charakteru, na pierwszym miejscu ulokowała się niezdrowa tendencja do poddawania się wobec otaczającego splendoru. Owszem, ustanawiał sobie priorytetowe cele, do których często dążył nie tylko po przysłowiowych trupach, aczkolwiek doświadczając wygranej - całkowicie się w niej zatracał. Niczym obserwator przyglądał się jak kompleks niższości z zatrważającą łatwością przeistaczał się w pustą chciwość. Arogancja, przemijająca chwała, wpływy, bogactwo i pozycja wydawały się tak bezdennie puste, sprawiając, iż czuł że spada. Jaka szkoda, że dowiadywał się o tym już po fakcie dokonanym.

Czasem przychodziło nam jeszcze rzewniej wylewać masy łez nad niemożnością zapanowania nad pędzącym czasem. Gdy słone krople opadały zgodnie z prawami grawitacji, w głowach kotłowały nam się tysiące myśli, zaczynających się od przeklętej frazy: „A co by było, gdyby". Albo później jeszcze gorzej: „A co, jeżeli by to nic nie zmieniło?". Na niektóre pytania lepiej było nie odpowiadać, pozostawiając je najzwyczajniej w świecie niedomkniętym, niczym uchylone okno na noc w upalny, letni dzień. Zanim jeszcze przyszła jesień, a wszystko wydawało się takie beztroskie.

Przyczyny życiowego marazmu zwykle doszukujemy się na zewnętrznych płaszczyznach. Zazwyczaj wówczas skupiamy szczególnie wzrok na monotonię wykonywanych czynności czy w ogóle i ich brak. W rzeczywistości moglibyśmy imać się profesji każdej maści, natomiast nie byłoby to równoznaczne z odczuwaniem w związku z tym upragnionej satysfakcji. Z kolei by ją zdobyć, ludzie byli w stanie posuwać się do doprawdy desperackich środków. A wszystko to w celu wykrzesania iskry, która mogłaby bezproblemowo rozpętać pożar.

Takeomi może i nie słynął z piromani, jednak czerwono - pomarańczowy brzask płomieni niebezpiecznie przyciągał zarówno jego wzrok, jak i spragnione ciepła ciało. Z pewnością zaczynało mu być przeraźliwie zimno.

Oczekiwanie na zbawienie lub potępienie stawało się daremne. Pozostawało albo zgnić w niewiedzy, albo wziąć sprawy we własne pokaleczone ręce. Nawet jeśli ból był tak wielki, że nie można było go przetrwać. Nawet jeśli rany obficie krwawiły.

[Optional| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐓𝐡𝐞 𝐍𝐞𝐢𝐠𝐡𝐛𝐨𝐮𝐫𝐡𝐨𝐨𝐝 - 𝐃𝐚𝐝𝐝𝐲 𝐈𝐬𝐬𝐮𝐞𝐬]

Już miał udać się na górę w celu rozpoczęcia kolejnej paczki niezdrowej używki, gdy nieco zdrowsza pojawiła się prosto przed nim. Tylko że ta miała rozczochrane (kolor) włosy, wystraszone, zaczerwienione (kolor) oczy, nietęgi wyraz twarzy i owiniętą w jakiś jasny materiał dłoń. Na ten ostatni szczegół zmarszczył brwi, uświadamiając sobie po chwili, że za zranienie mógł odpowiadać jego brat lub któryś z Haitanich. (Imię) była tym samym znacznie bardziej absorbująca od przedmiotu nieożywionego, którym skrupulatnie zatruwał swoje płuca. Chociaż pewnie i tak nie były już w dobrym stanie, będąc porównywalne w przenośni do jednocześnie walącego się, palącego i zalanego powodzią budynku. Wyprostował się, przystając obok stołu bilardowego z kijem w dużej ręce i złośliwym uśmieszkiem przyklejonym do zmęczonej trudami codzienności twarzy.

— Oh? Panna „żywy-cel-do-strzelania" postanowiła w końcu wstać? Jak miło. Dawno się nie widzieliśmy — zaczepił ją, posyłając dłonią gest podobny do salutowania w wojsku. Mężczyźnie dziwnie ulżyło, gdy zobaczył, że z (kolor) tęczówek ulatnia się niepokój, zastąpiony dziecinną psotliwością. Złośliwe iskierki przyciągały jego wzrok, a że nie miał nic lepszego do roboty, bezprecedensowo oddał się owej praktyce.

— Oczywiście. Szczerze mówiąc, niezbyt tęskniłam panie „moje-płuca-wołają-o-pomstę-do-nieba" — dziewczyna przekręciła oczami, krzyżując ręce na klatce piersiowej. W rzucaniu kamieniami słów przegrywała z przytłaczającym kretesem. Dla Takeomi'ego wyglądała wtedy jak nadąsana wiewiórka. Omal nie parsknął śmiechem.

— W takim razie odwzajemniam twoje jakże pozytywne odczucia, (Imię) — dał jej moment na naiwną nadzieję, że darował już sobie dziecinną zabawę w złośliwe przezwiska. Jej niedoczekanie. — Albo może powinienem powiedzieć panno „jestem-pierwsza-w-kolejce-do-grobu"?

— Wybitnie zabawne, Takeomi — założyła ręce na biodra, podchodząc do niego parę kroków. Ciemnowłosy nie opuszczał świdrującego spojrzenia z górnych kończyn dziewczyny. — Tak na marginesie, już nie palimy? — zapytała zgryźliwie, w dalszym ciągu nawiązując do nałogu, z którego praktycznie słynął. Tak jak Sanzu miał narkotyki, tak Takeomi nie rozstawał się z paczką fajek i zapalniczką.

— Nie muszę, gdy jesteś w pobliżu — wzruszył ramionami, wyginając wargi w leniwym uśmiechu. — Widzisz? Specjalnie dla ciebie rzucam. Uwalniam cię od losu biernego palacza.

Oczywiście, że nie zamierzał pod żadnym pozorem kończyć z wyniszczającym uzależnieniem. Jeżeli wszystko wokół niego stopniowo się utleniało, ulegając destrukcji, Akashi preferował skupić wzrok na końcówce swojego tlącego się papierosa, który wydzielał własny, odwracający uwagę od tego przykrego widoku dym. Możliwie, że właśnie dlatego jeden z nich stale tkwił w jego ustach.

— Musisz więc postarać się bardziej, bo idąc do stołu bilardowego niechcąco zauważyłam tę zapełnioną po brzegi popielniczkę — na dowód swojej prawdomówności obróciła się ostentacyjnie, wskazując palcem na przedmiot zbrodni.

— Uuuu, pani detektyw. Tutaj mnie masz — Takeomi zarechotał w zdumiewająco niskiej manierze, gdy w jego głowie uformował się całkiem niecny plan. Nie podobały mu się jego własne reakcje, które powodował nadzwyczajny wpływ zmizerniałej dziewczyny. — Co powiesz na jedną rundę bilarda w tak wyrafinowanym towarzystwie? A może stchórzysz? — próbował ją sprowokować, jednak w duchu wierzył, że nie było to konieczne. Zdecydowanie nie brakowało jej odwagi, o czym przekonał się chociażby na jej spektakularnym występie, który był przykrywką do wyeliminowania jednego ze zdrajców Bontenu. Jej dramatyzm nawet trochę go bawił. Był czarujący, nawet rozbrajający.

— Nie ma mowy, snajperze. Najpierw musiałbyś mnie przeprosić za próbę zastrzelenia — (Imię) przymknęła oczy, jeszcze bardziej zacieśniając uścisk swoich rąk wokół własnej sylwetki. Przypominało to nieco ochronną pozycję, dzięki której mogłaby chociaż w drobnym stopniu uchronić swoje ciało.

— Ale wiesz, że to było-

— Tak, wiem. Ale nie masz pojęcia jak bardzo realistyczna. I przerażająca.

— Bardzo mi miło, że moja gra aktorska zadowoliła cię do tego stopnia. Mam nadzieję, że nie tylko tym mógłbym cię zadowolić — puścił jej niewinne oczko, na które zareagowała donośnym, oburzonym prychnięciem. W rzeczy samej, nie mógł powstrzymać tego dwuznacznego żartu, który cisnął mu się na usta. To było takie beznadziejne. On przy niej stawał się tak strasznie beznadziejny.

— Dupek — po raz kolejny przewróciła oczami, kwitując jego niesmaczną wypowiedź jednym słowem. Ledwie powstrzymała się od uraczenia go soczystym środkowym palcem. Powinien doceniać jej indywidualną walkę o kulturę osobistą. W każdym razie, nie ułatwiał zadania.

— Daj spokój, kochanie. Po prostu ze mną zagraj — nalegał, przewiercajac jej sylwetkę skupionym spojrzeniem. Ta jej upartość szczerze go śmieszyła. Nawet nieco za bardzo.

— Daj spokój, skarbie. Po prostu mnie przeproś — idealnie spapugowała jego poprzednie słowa, wystawiając w stronę mężczyzny język. Nie przewidziała tylko, że zapatrzy się na niego trochę dłużej niż faktycznie powinien.

— Dobra — ostatecznie się zgodził, z zainteresowaniem czekając na reakcję (kolor)włosej.

— Ja- co? — zaczęła coś ogromnie pretensjonalnego, nagle przerywając, zauważając, że Akashi jej przytaknął.

— W porządku, „po prostu" cię przeproszę — wyjaśnił dokładniej, z satysfakcją patrząc, jak na jej bladej twarzy formuje się zadowolenie. — Wystarczy, że ze mną wygrasz — dodał szybko, od razu wymazując ten pozytywizm.

— Hej! To tak nie działa. Jeszcze nie zaczęliśmy grać, a ty już oszukujesz.

— Teraz już tak. W tych czasach tak to funkcjonuje - coś za coś. Przyjmujesz wyzwanie? — dopytywał z niemą niecierpliwością. Sam nie wiedział dlaczego nagle tak wielce zaczęło mu na tym zależeć. Może stał się tak nieprzyjemny przez chwilowy brak nikotyny, który właśnie zaczynał mu dotkliwie doskwierać?

— To okropne. Ludzie w tych czasach są okropni. Podejmuję — narzekała przez moment, wypowiadając na głos największe oczywistości tego świata. Takeomi zdecydowanie był świadom owego nieprzyjemnego faktu, bardziej zwracając uwagę na ostatnią część sentencji.

— Zawsze byli — ponuro przyznał jej mimo wszystko rację, trącając jedną końcówką drewnianego kija o podłogę. Trzask, jaki temu towarzyszył przyciągnął zaciekawiony wzrok dziewczyny. — Jako kryminalista z tak długim stażem, chyba nie powinienem się wypowiadać. Kiedyś zarówno muzyka, jak i ludzie byli trochę lepsi.

— Gadasz zupełnie jak jakiś osiemdziesięciolatek — nabijała się z niego w najlepsze, a na jej ustach wykwitł szeroki wyraz zadowolenia. Mężczyzna nie potrafił oderwać od niego momentalnie rozkojarzonych oczu.

— A ty jak gówniara, więc nieźle się dobraliśmy — odparował pozornie beznamiętnym tonem, drapiąc się ospale po karku. — Poza tym, już wcale mi tak wiele nie brakuje do tego wieku.

— Co ty na to, aby uczcić twój piękny wiek i puścić jakąś muzykę z czasów twojej świetności?

— Nadal jestem fant- — oburzył się, przyłapując na tym, jak po mistrzowsku wyprowadziła go prawie z równowagi. Właśnie - prawie. Nie mógł pozwolić wygrać dziewczynie małej potyczki, którą nieświadomie rozpoczęła. — Dobra.

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐊𝐈𝐒𝐒 - 𝐈 𝐖𝐚𝐬 𝐌𝐚𝐝𝐞 𝐅𝐨𝐫 𝐋𝐨𝐯𝐢𝐧' 𝐘𝐨𝐮]

— (Imię), ty w ogóle potrafisz grać w bilarda? — zadał jej chyba najbardziej istotne pytanie, które powinien wysunąć w jej stronę już na samym początku tej urokliwej wymiany zdań.

— Tak? — (Nazwisko) wzruszyła nieznacznie ramionami, niewinnie odbiegając wzrokiem gdzieś w bok. Bardziej zabrzmiało to jak pytanie, niżli stwierdzenie. Takeomi pokręcił głową z niedowierzaniem, nieco rozczulony niewinna stroną (kolor)włosej.

— Stój. Poinstruuję cię — to mówiąc, zachęcił ją machnięciem dużej ręki do podejścia. Coś w niej sprawiało, że chciał się zbliżyć. Czy to możliwe, że była tą właśnie iskrą, która miała wzbudzić w nim szalejące połacie gorącego żywiołu? Czyżby tylko mu się tak wydawało?

(Imię) po chwili namysłu ukierunkowała swoje kroki w jego kierunku. Z początku były one wyraźnie zdystansowane i niepewne. Dziewczyna pluła sobie w brodę za widoczną gołym okiem niepewność, którą, ku jej uciesze, ostatecznie przełamała. Musiała być silna i wziąć się w garść, nawet jeśli niebo miało lada moment runąć. Nawet jeśli jej gwiazdy już nigdy miały na nim zabłysnąć. Nawet pomimo szaleństwa, które na tym etapie nie kryło się już biernie w ciemnym rogu pokoju, całkiem jak nieposłuszne dziecko, odbywające w nim swoją karę. Wraz z (Nazwisko) stawało się coraz śmielsze, uodporniająca się na początkowo śmiertelne promienie słońca. A z każdym tym krokiem się rozrastało.

Może brzmiało to okropnie nieprawdopodobnie, lecz (kolor)oka potrzebowała chwili wytchnienia od tego stałego tracenia jednostek swojej poczytalności. Planowała postawić przed tym procesem mur, nawet jeśli tylko chwilowy i nietrwały. Potrzebowała czegoś, co skutecznie ukołysało jej strach. Pewnej odskoczni.

Docierając do drewnianego stołu, pokrytego zielonym suknem, na którym porozrzucane zostały liczne bile, wiedziała, że los właśnie stawiał przed nią doskonałą okoliczność. Z krwią szumiącą w jej uszach, podniosła rękawicę, którą jej bezceremonialnie rzucił.

Mężczyzna w kilku ociężałych ruchach podał jej drugi drewniany kij. W jego oczach czaiła się kpina. Drapieżne wyzwanie. Zacisnęła zęby, wytężając zmysły.

Z drugiej strony Takeomi na widok jej tężejącej twarzy prawie nie udusił się ze śmiechu. W niektórych sytuacjach pokerowa twarz był nadzwyczaj trudna do utrzymania. Nie mógł jednak odpuścić sobie komentarza.

— Jeśli jeszcze bardziej się skupisz i nie przejdziesz do działania, to chyba mózg ci niedługo wybuchnie.

Nachylając się nad stołem (Nazwisko) nie odpowiedziała, w zamian wystawiając do tyłu rękę z widocznym środkowym palcem. Akashi prychnął, szczerze rozbawiony. Następnie w kilku krokach znalazł się zaraz za nią, powoli się nachylając i zakrywając swoją własną sylwetką tą dziewczyny. Chyba trochę za bardzo podobała mu się wizja ich stykających się ciał. Jeszcze bardziej fakt, iż owe wyobrażenia mogły nanieść się na rzeczywistość. (Imię) zadrżała, nie spodziewając się takiego „instruowania".

Ciemnowłosy wyciągnął przed siebie swoje długie ręce, obejmując te jej, znajdujące się na drewnianym drążku. Zbliżył swoją twarz do jej ucha.

— A więc, zakładając, że znasz zasady, pomogę ci na początku wycelować kijem tak, aby bila z kolorem faktycznie trafiła do łuzy. Nie tylko ponosiła zatrważającą porażkę. Popatrz — to mówiąc, ostrożnie pokierował jej górnymi kończynami, początkowo ustawiając kij w stosunku do białej bili, która miała dalej popchnąć swoją kolorową odpowiedniczkę. Gdy już uznał, że kierunek w połączeniu z jej przewidywalną trajektorią jest odpowiedni, gwałtownie cofnął kij do tyłu, tak samo nagle przesuwając przedmiot do przodu. W następstwie popchnięta przez tą śnieżnobiałą, okrągła bila z jakimś numerem zaczęła dość szybko toczyć się po zielonej płaszczyźnie. (Kolor)włosa była świadkiem tego, jak perfekcyjnie zakończyła swoją wędrówkę ładując prosto w jednej z sześciu łuz.

Takeomi zaśmiał się na widok jej zmarłej w zaskoczeniu twarzy.

— Spokojnie, z czasem dojdziesz do tak mistrzowskiej wprawy, jak ja. Kto wie, może nawet do czegoś więcej?



— Dobra, poddaję się! Ta gra jest jakaś zepsuta — (Imię) skrzywiła się paskudnie, gdy po raz kolejny tamtego dnia przegrała rozgrywkę. Musiała przyznać, że była fatalna w bilardzie. Nie było to tym samym równoznaczne z poddańczą postawą. Wręcz odwrotnie - im bardziej beznadziejna się wydawała, tym większa była jej upartość.

— Wszystko z nią jest w jak najlepszym porządku. Zwyczajnie nie potrafisz w nią grać, księżniczko. Przykro mi cię uświadamiać, ale tak właściwie to jesteś w niej koszmarna — opierający się o białą ścianę Takeomi po raz kolejny wzruszył obojętnie swoimi szerokimi ramionami. (Imię) była okropnie upartym przeciwnikiem, nawet jeśli już dawno było wiadomo, że nie ma z nim szans. W tym samym czasie całkiem imponowała mu jej nieugiętość. Z odmiennej perspektywy był rozczulony jej nadętymi policzkami, na których ukazały się pokaźne rumieńce. Nawet jako zagorzały członek przestępczego półświatka nie miał serca by odbierać jej zajęcie, które pochłonęło ją aż takiego stopnia. Pozostawało mu cieszyć się świadomością, że rozgrywka znacznie poprawiła jej humor.

— Wcale, że nie!

— Doprawdy mam ci przypominać jak wybiłaś bilę tak mocno, że zamiast popchnąć kolorową, poleciała prosto na podłogę?

— Dobra, niech ci będzie. Nie nazywaj mnie księżniczką — (Nazwisko) nie była w stanie powstrzymać nieprzyjemnego wzdrygnięcia, które w niej powodowało. Prawdopodobnie już zawsze miało powodować w swoim wydźwięku jej dyskomfort. — Co powiesz na... lotki? — dopytywała, uprzednio błądząc (kolor) tęczówkami po dużym salonie. Chciała okazać się lepsza od mężczyzny w jakiejkolwiek innej konkurencji.

— Chyba wyjątkowo chcesz przegrać, ale czemu nie? — ciemnowłosy z góry założył, że i w tej konkurencji dziewczyna poniesie gorzką porażkę. Co jak co, lecz na swoją celność nie mógł narzekać.

— Jeszcze zobaczymy! — zakrzyknęła w odpowiedzi, podczas gdy jej oczy zabawnie zalśniły. — Tak właściwie, to jak się tutaj znalazłam? — zmieniła nagle temat, jakby otrząsając się z absorbującej potrzeby pokonania swojego rywala.

— Hmm? Masz na myśli posiadłość? — ciemnowłosy przechylił głowę w zamyśleniu, odciągając od niej wzrok. — O ile moja starcza pamięć się nie myli, to Mikey przytaszczył cię tutaj jak worek ziemniaków. Potem głosem godnym prawdziwego terminatora kazał naszej trójce się tobą zająć i wybiegł stąd dosłownie z żądzą mordu w tych dwóch próżniach. Ughh, aż mnie ciarki przeszły — przyznał cierpiętniczo, a kąciki jego ust nagle opadły. — Może nawet trochę współczuje Sanzu.

— Dlaczego?

— Może to kwestia jakiegoś opóźnionego braterskiego instynktu? Kto wie? Nie zdziwiłbym się, gdyby Mikey go tam biczował. Zdziwiłbym się, jeśli by w ogóle wrócił — z jego twarzy w ułamku sekundy wyparowała cała wesołość, zostając zastąpiona absolutną powagą. — Bardziej dziwi mnie fakt, że nie tu z nami tych fiołkowych dupków. No cóż, ich strata.

(Imię) związała w tym czasie uwagę z jednym, konkretnym przedmiotem, ulokowanym na jednej ze ścian pomieszczenia. Po jego przeciwległej ścianie nad jasną komodą wisiało srebrzyste lustro, odbijające na swojej gładkiej powierzchni ich postacie. Tylko, że podczas gdy Takeomi wyglądał identycznie, ta jej nosiła na twarzy szeroki uśmiech.

Pozwól sobie pomóc, (Imię). Wiem, że jesteś już zmęczona. Pora odpocząć. Mogę ich zniszczyć dla ciebie. Dla nas — wyszeptała, a ów szept dotarł prosto do przerażonej (Imię). W tym momencie jej przerwa dobiegła końca, co podziałało a dziewczynę niczym wylane na nią wiadro lodowatej wody.

— Hej, Takeomi — starała się, by jej głos ani przez chwilę nie zadrżał, co było prawie niemożliwe. Wołany odwrócił w jej stronę głowę, posyłając pytający wyraz twarzy. — Muszę się przejść do toalety. Zaraz wracam.

Tylko że nie zamierzała tam wracać. Chciała praktycznie uciec z miejsca, w którym ponownie musiała ujrzeć nękającą ją na jawie marę. Musiała oddalić się od niej najbardziej jak tylko to było możliwe, gdyż w przeciwnym razie mogłaby znów doznać ataku paniki. Czuła jak strach nagromadzony pod jej skórą zaczynał ją mrowić, stając się paliwem panicznego przerażenia.

Przerażenia, które wbijało krwiożerczy wzrok w jej plecy nawet, gdy zatrzaskiwała za sobą masywne drzwi od posiadłości okrytego mroczną sławą Bontenu.



co sądzicie - gdzie udała się reader?🤔

następny w kolejce jest kakucho!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro