Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟏𝟑.


𝐂𝐙Ł𝐎𝐖𝐈𝐄𝐊 𝐂𝐙Ę𝐒𝐓𝐎 obierał sobie w życiu pewne priorytety. Może po prostu ażeby się w nim nie zagubić, może by do reszty nie zwariować. Moglibyśmy również nieco poetycko nazwać je szkieletem naszego żywota.

Owy kościec, w owym przypadku nie składający się jednakże z tkanki kostnej i chrzęstnej oraz u dorosłego człowieka nie liczący sobie równo dwieście sześć kości, tym razem został zbudowany z hierarchicznie uszeregowanych wartości. Bez priorytetów ludzkie życie stałoby się nieznośnie chaotyczne, ostatecznie całkiem się rozpadając. Absolutnie niszczejąc. Podobny los czekałoby też ciało bez układu kostnego, który miał przede wszystkim podtrzymywać i chronić całą kruchą konstrukcję przed niechybnym rozpadem. Dlatego nauka dokonywania wyborów okazywała się tak istotna w późniejszym życiu. Bez niej byliśmy porównywalni do chorego na osteoporozę - dolegliwość, skutkującą osłabieniem i większą kruchością kości, potęgując tym samym ich łamliwość.

Świadome ukierunkowanie swojego postępowania i działania zgodnie z określonym wcześniej kierunkiem i orientacją stanowiło esencję wytyczania celów życiowych. Ustalanie priorytetów wymusza na nas bowiem stałe zwracanie uwagi na wcześniej obrany przez nas cel. To z kolei znaczy o wiele więcej, niż jedynie kształcenie aspektu własnej produktywności. Jest to bowiem sztuka wymagająca, pochodna wielu składowych, której przydatność odnajdujemy w każdej dziedzinie naszego życia. Wychwytujemy tę tendencję zarówno w pracy, relacjach osobistych ale też w sprawach związanych z rozwojem emocjonalnym.

Kokonoi desperacko potrzebował ukierunkowania w swoim walącym się życiu. Nieco później ustalanie priorytetów przychodziło mu bez problemu, niemal automatycznie. Dodawał dwa do dwóch i wszystko stawało się zero jedynkowe, przerażająco przejrzyste. Czarno - białe. Gdzie wówczas podziewały się szarości?

Na tym etapie chętnie zamieniłby się w tę metalową stertę, złożoną z kilku śrub i blach na krzyż. Dlaczego? Gdyż była prosta, taka iście niezłożona. Ponieważ w gruncie rzeczy była o wiele prostsza od człowieka, zbudowanego z całej sterty skomplikowanych układów. Bo maszyna nie miała tej jednej, nie dającej mu spać po nocach umiejętności. Ludzkiej tendencji, która w pewnym momencie okazała się dla niego zgubna.

Chętnie zostałby zaprogramowanym z góry urządzeniem do przeliczania, ponieważ, w przeciwieństwie do niego, nie posiadało ono tych przeklętych uczuć.

A kiedy po stracie nadal jeszcze rozkładającej jego jak najbardziej żywotne serce przyszło mu żyć nadal, decydować i obierać priorytety, zdecydował się na kontynuację tych, które już zapoczątkował. Z całą mocą jaką w sobie jeszcze odnajdywał, uczepił się desperacko zmaterializowanej istoty pieniądza. Zaciskał na niej swoje poranione palce bardziej, niż zaciskało się kiedykolwiek na tej przysłowiowej ostatniej desce ratunku. Nie poczuł nawet, jak drzazgi z niej wbijają się z impetem w jego skórę. Może nie chciał już czuć?

W ten sposób Hamjime Kokonoi zawierzył swoje jestestwo pieniądzom. Stały się jego życiowym credo. Nie dbał o to, do czego go doprowadzą - ważne, że nadal szedł i gdzieś zmierzał. Linia horyzontu pozostawała jednocześnie zamazana, a słońce oświetlało haniebne czyny poprzedniego dnia. Było tak jasne niczym reflektor, posyłając okrutną wiązkę światła na bohatera przedstawienia, który lada chwila miał zostać wyśmiany przez widownię, ale też równie srogi, co jego własny osąd wobec siebie samego. Wytykało palcem jego winy, których był świadom.

Powiadają, że podobno pieniądze szczęścia nie dają. Hajime gorąco zgadzał się z tym stwierdzeniem, gdyż na obecnym etapie swojego pustego życia wolałby aby to one zajęły się bezlitosnym ogniem, zamiast jego ukochanej.

Kokonoi stał się zagubionym Dante, który świadomie przekraczał piekielne bramy. Tylko że o czyśćcu czy, tym bardziej, raju nie było już mowy.

(Imię) od razu po odczynianiu świadomości podniosła się gwałtownie do siadu, sprawiając, że miękka kołdra, okrywająca jej ciało niemal całkowicie się zsunęła. Aczkolwiek nie przejęła się tym za bardzo, zbyt pochłonięta dostarczaniem pokaźnych dawek powietrza do swoich niespotykanie łakomych na nie płuc.

— Oi, spokojnie. Już jesteś bezpieczna, (Imię). Nic ci nie jest i nie będzie. Oddychaj — jakiś uspokajający męski głos dotarł do niej aż z drugiego krańca pokoju, gdy z szeroko rozchylonymi (kolor) oczami, rozczochranymi włosami, kroplami potu na czole i drżącym ciałem usilnie starała się złapać oddech przez otwarte usta. Swoją drogą czuła w nich paskudną suchość, która jednocześnie schodziła na drugi plan przy dziwnym napadzie paniki. Nieświadomie rozchylała je równie szeroko niczym ryba i może w innej sytuacji byłoby to dla mężczyzny całkiem zabawne, natomiast w tamtej chwili wydawał się być głęboko zmartwiony stanem, do jakiego doprowadził ją wybryk Sanzu i Haitanich. Na ową myśl niemal rozpalała się w nim złość.

Była kamieniem, który znienacka wybijał szybę w bunkrze, w którym ukrył swoje myśli i uczucia. Kto normalny chciałby, żeby jakaś ciekawska niewiasta wybijała mu gdziekolwiek szyby?

W zaledwie kilka minut atak paniki mógł osiągnąć swoje apogeum. Na wstępnym etapie dziewczynę dopadło odrealnienie i oderwanie od rzeczywistości. Mimo, iż z każdej strony otaczały ją masy powietrza, ona nie była w stanie ani odrobiny wciągnąć do swoich płuc. Była zmuszona do walki o każdy oddech, każdą pojedynczą dawkę życiodajnego tlenu. Gdyby w tamtym czasie nie udało jej się ustabilizować pracy układu oddechowego, oprócz znaczącego wzrostu ciśnienia krwi, ucisku w klatce piersiowej, bolesnego kołatania serca, które obijało się jak szalone o jej wewnętrzną stronę żeber i nadmiernej potliwości, mogłaby na dodatek stracić przytomność. Na szczęście, kiedy tylko zaczęła brać głębsze oddechy wszystko wróciło do względnej normy.

[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐅𝐥𝐨𝐫𝐞𝐧𝐜𝐞 + 𝐓𝐡𝐞 𝐌𝐚𝐜𝐡𝐢𝐧𝐞 - 𝐎𝐯𝐞𝐫 𝐓𝐡𝐞 𝐋𝐨𝐯𝐞]

Jasnowłosy mężczyzna rzeczywiście siedział po przeciwnej stronie jej pokoju w siedzibie gangu, praktycznie rozwalając się w wielkim, burgundowym fotelu. Jego plecy zamiast na zagłówku, opierały się na lewym podłokietniku, długie nogi zaś spoczywały na drugim. (Kolor)włosa z opóźnieniem dostrzegła stertę papierów walającą się tonami zaraz obok fotela. Niektóre z nich zostały posortowane na oddzielne sterty, inne bezceremonialnie walały się po śnieżnobiałym, puchatym dywanie. Dziewczyna spojrzała powierzchownie na jeden, który znajdował się najbliżej zasięgu jej wzroku, po krótkich oględzinach spostrzegając na nim wiele ciągów zawiłych ciągów liczbowych. Pod jego nogami walała się nieskończona sterta rachunków. Konkretniej - cała podłoga jej pokoju była w nich usłana.

Oparła rozgrzany policzek na swojej dłoni, powracając spojrzeniem do mężczyzny, odzianego w groteskowy odcień czerwieni. Czerwień mieszająca się ze złotem stanowiła mieszankę niezwykle ciężką, drogocenną, wręcz królewską. Jak najbardziej świadomy owego faktu Hajime, wydawał się chętnie okazywać swoją charakterystykę nie tylko poprzez zachowanie, ale też wygląd. Czerwony nie bez powodu stanowił kolor najsilniej stymulujący człowieczą psychikę. W swojej stałej dynamice, przekonywaniu ciekawskiego oka, przemycał chytrze silny ładunek emocjonalny.

Przez ten wzgląd (Imię), zaabsorbowana ubraniem mężczyzny, dopiero w drugiej kolejności zwróciła uwagę na pobłyskującą złotem książkę, spoczywającą na jego kolanach.

— ...Wielki Gatsby? Poważnie? Ktoś tu chyba lubi klasyki. Albo jest amatorem — jej głos z początku był dość cichy, jednak z każdym kolejnym słowem przybierał na sile. Starała się, aby pobrzmiewała w nim kpina, nawet arogancja, pomimo, że w gruncie rzeczy powieść Fitzgeralda zdecydowanie przypadła jej do gustu. Z jakiegoś ciekawego powodu zdecydowała się jednocześnie na usilne działanie na nerwy swojemu nowemu towarzyszowi. Z drugiej strony gra aktorska dziewczyny pozostawiała sporo do życzenia. Zaintrygowanie wyraźnie lśniło milionami maleńkich iskierek w (kolor oczu). Kokonoi nie mógł oderwać od nich własnych wężowych ślepi. Wydały mu się hipnotyzujące. Musiał otrząsnąć się z tego niezdrowego roztargnienia, miał wszakże ważniejsze rzeczy do zrobienia.

— Dla twojej wiadomości: owszem — skinął potwierdzająco głową, na siłę odrywając od niej oczy i wracając do lektury. Obecnie nie potrafił się ani trochę na niej skupić. — Tak na marginesie, nie czytam tej książki po raz pierwszy. Zresztą, na co się gapisz? Lepiej jedz — uparcie wgapiając się w czarne, tuszowe literki, układające się w zdania, których nie mogły odczytywać, wskazał jej ręką zaskakująco celnie na stolik obok łóżka. (Kolor)włosa powiodła (kolor) tęczówkami w odpowiednim kierunku, dostrzegając na jasnym blacie talerz ze stosem kanapek. Prawie nie uśmiechnęła się na myśl, że mężczyzna sam musiał pofatygować się o ich zrobienie. Wizja ciemnookiego w różowym fartuszku była niezmiernie kusząca.

Natomiast kiedy tylko ugryzła jedną z nich, błyskawicznie wypluła czerstwy kawałek, maniakalnie pokasłując i wycierając usta końcówką rękawa.

— Z czym są te kanapki?! — zwróciła się do niego z wyrzutem, jawiącym się zarówno w oczach oraz tonie głosu.

— Wyłącznie z masłem. Tylko na nie zasłużyłaś — Hajime nareszcie przeniósł na nią zwierzęce spojrzenie, zawierające szokujące pokłady pogardy wymieszanego z pozornym znudzeniem. — Czy ty postradałaś zmysły? Wychodzić wieczorem, zupełnie sama na miasto? Bez żadnego uprzedzenia?

— Podobno Haitani mieli mnie... — zaczęła dziewczyna, zostając natychmiast uciszona.

— Tym gorzej. To było skrajnie nieodpowiedzialne, (Imię).

— Aww, czyżbyś się o mnie martwił, Koko? — nie miała pojęcia skąd brała się u niej chęć drażnienia go, zwłaszcza w sytuacji, w której ją ganił. Jednocześnie nie mogła się powstrzymać. Nawet nie próbowała.

— ...Nie nazywaj mnie tak — odwrócił nagle głowę w bok, wypowiadając zdanie okropnie niewyraźnie.

— Teraz już zawsze będę — (Imię) uśmiechnęła się zwycięsko w geście na mieszankę jego zachowania i słów. — Nie uważasz, że powinieneś mnie przeprosić za namawianie reszty do „sprzedania moich organów na czarnym rynku"? — zapytała teatralnie urażona, robiąc jednocześnie cudzysłów w powietrzu. To było niemal niebezpieczne, jak po przeżyciu tak ciężkich chwil potrafiła w jednej chwili szczerzyć się jak głupia, ponieważ była w stanie zawstydzić jednego kryminalistę.

— Nie — w jednej chwili czarne, wąskie tęczówki powróciły do (kolor oczu). Niemal automatycznie wystawił w jej stronę język, głupio się przy tym uśmiechając. — Jak na razie, jak widać, jesteś jedynie stratną inwestycją i nadal pozostanę przy tym korzystniejszym wyjściu. Nawet mimo, że na każdym kroku dajesz się wykorzystywać. Jak jakieś narzędzie.

— Dlaczego mnie aż tak nie lubisz, co? Nie rozumiem tej twojej niechęci.

— Za bardzo mi kogoś przypominasz — momentalnie dopadło go zamyślenie, przez co ponownie nie patrzył jej w oczy. — W zasadzie, to dwie osoby. Zachowujesz się jak ich połączenie. To dobijające.

(Nazwisko) momentalnie zobaczyła w tym odwróconym spojrzeniu zasadniczo skrywany smutek. Krył się gdzieś pomiędzy opadniętymi kącikami jego ust, zmarszczonymi brwiami, a przymkniętymi powiekami. Nie chciała drążyć nieprzyjemnego tematu, szybko go zmieniając.

— ...Skoro czytasz tę książkę któryś raz z rzędu, to naprawdę musisz za nią przepadać. Masz jakiś konkretny powód?

— Rozumiem, że ty też ją czytałaś — jego głowa znów powiodła w jej stronę, dzięki czemu wyłapał pozytywne skinienie. — Wow, jestem pod wrażeniem, że w ogóle potrafisz. Poza tym, mówił ci już ktoś, że jesteś strasznie wścibska? — niezbyt skrycie nabijał się z dziewczyny, a gdy praktycznie się przy tym wrednie uśmiechnął, wytrzeszczyła oczy. Rządzą mordu gotowała się gdzieś w kącie jej umysłu, do którego nie miała ochoty jeszcze zaglądać. Jeszcze chwila. — ...Zazdroszczę Gatsby'emu — dopowiedział tak cicho, że prawie to do niej nie dotarło.

— Czego takiego? Przecież oboje wiemy jak skończył — dziwiła się na głos, marszcząc brwi. Mężczyzna tymczasem nie mógł się nadziwić tym, jak urokliwie wydęła swoje zarumienione policzki. Musiał z tym skończyć.

— Tak, to prawda. Ale nie zapominaj, że miał stale cel, do którego dążył. Cel, który mu przyświecał gdy mnożył swoje pieniądze, gdy kupował dom w specjalnym miejscu i gdy urządzał te wszystkie przyjęcia, z których tak słynął. A potem go nie stracił. Wiem co go spotkało, ale zżera mnie zazdrość, bo do końca miał ten cholerny cel. Osobę — (Nazwisko) była w stanie skrajnego zszokowania patrząc w osłupieniu, jak na jednym wdechu praktycznie wyrzucał z siebie słowa. Wypływały z niego bardziej, niż fale wydostające się na morski brzeg podczas sztormu. Kokonoi stał się wówczas takim rozszalałym żywiołem.

— ...Cóż takiego w takim razie stało się z twoim? — gryzła się w język, nie potrafiąc powstrzymać swojej ciekawości. Prawdopodobnie kiedyś miała ją zgubić. — Kokonoi? Hej, Koko-

— Daj już spokój, Aka- — był jak rozbudzony z głębokiego snu, w który zapadł od razu po tym, jak wyrzucił z siebie to, co ciążyło na jego martwym sercu. Cząstka ostatniego słowa, a w zasadzie imienia, zwyczajnie sama mu się wymknęła. Stała się indywidualną istotą, która wydarła się z jego umysłu, serca i w końcu ust. Nie miał nad nią kontroli, czego żałował. — (Imię). Daj mi już spokój, (Imię). Kakucho i Takeomi powinni być na dole. Idź i im zawracać teraz głowę. Jak widać, mam jeszcze mnóstwo do przejrzenia i obliczenia — poprawił się, odchrząkując i wskazując sztywno papierowe masy, rozłożone na drewnianych panelach. Musiał aż dwukrotnie powtórzyć jej prawdziwe imię, żeby to do niego dotarło. To, że nie była nią i nigdy nie będzie. Nie mogła nią być.

[Optional| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐛𝐥𝐚𝐜𝐤𝐛𝐞𝐚𝐫 - 𝐦𝐚𝐤𝐞 𝐝𝐚𝐝𝐝𝐲 𝐩𝐫𝐨𝐮𝐝]

Oczywiście, że jej nie lubił. To nie tak, że robił to specjalnie. To wręcz nie była jej wina, tym bardziej wybór. Zwyczajnie zbytnio przypominała mu jego samego. Ludzie po prostu nie chcą myśleć o swoich błędach. Odganiają je gdzieś w głąb pamięci, zapominając o ich istnieniu. Jest to uwarunkowane różnymi czynnikami, aczkolwiek zawsze towarzyszy im znaczna niechęć, gdy musza się do nich cofać, tym bardziej wspominać, wręcz analizować popełnione omyłkowe uczynki. Kokonoi chyba po prostu nie przepadał za swoją osobą.

Prawda była więc nieopisywalnie smutna - (Imię) (Nazwisko) swoim jestestwem wręcz nakazywała Hajime rozkładać na czynniki pierwsze swoje błędy. Wydawała mu się osobą o jego charakterze i podobieństwem w wyglądzie Akane, co jedynie potęgowało w jego przypadku chęć do zniszczenia jakiejś wartościowej rzeczy.

Gubił się, gdy w tym samym czasie mógł w pełni i żadnym stopniu zrozumieć skomplikowaną zagadkę, którą z pewnością stanowiła dla niego (Imię). Wykrywał na tym etapie kolejną zawiłość ludzkiej egzystencji, którą ciężko było przełożyć na statystyczne dane i najzwyczajniej w świecie przeliczyć. Przez nią tylko wyrywał kolejne kartki z błędnie wykonanymi działaniami. Nie rozumiał dlaczego z własnej woli wybrała ryzykowne życie w pogoni za niebotycznymi sumami pieniędzy. Rozumiał zaś jak bardzo mogła zagłębić się w tę pogoń. Nawet uzależnić. Z niepokojem obserwował jak tonęła w potrzebie wzbogacania się, będąc w stanie zaledwie za brudne pieniądze wydawać w ręce Bontenu ludzkie życia, które przecież miały ponoć uchodzić za bezcenne. Owszem, człowieka można było kupić, ale jego życia już nie. Czasem nawet zdarzało mu się nad tym ubolewać.

A więc nie lubił (Imię), ponieważ zaczęła pogoń, której nie potrafiła przerwać. Której on nie potrafił przerwać. Nie widział również co bardziej zawiniło - brak chęci, czy celu, którego owe działanie stanowiłoby substrat.

(Kolor)oka bez słowa zsunęła się z posłania, stawiając w ciszy bose kroki w stronę łazienki. Później planowała udać się na dół.

Woleliśmy kochać wykreowane obrazy, zamiast rzeczywistych ludzi.

(Imię) była marnym materiałem na postać Daisy Buchanan. W przeciwieństwie do Akane Inui.



muszę przyznać, że ten rozdział jest jednym z moich osobistych faworytów w tym ff - tym samym jakoś nie potrafię nie zapytać i was o odczucia🤔

ah, i następnego mamy takeomi'ego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro