Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝟎𝟏𝟐.


[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐑𝐢𝐭𝐜𝐡𝐢𝐞 𝐕𝐚𝐥𝐞𝐧𝐬 - 𝐖𝐞 𝐁𝐞𝐥𝐨𝐧𝐠 𝐓𝐨𝐠𝐞𝐭𝐡𝐞𝐫]

𝐍𝐀 Ś𝐖𝐈𝐄𝐂𝐈𝐄 istniało wiele specyficznych uczuć. Gniew, radość, smutek. Miłość jednak bezapelacyjnie królowała w dziedzinie odmienności. Charakteryzowała ją przede wszystkim niewiarygodna elastyczność; była cieczą, przybierającą kształt naczynia, w które ją przelano. Pod kątem psychologicznym stwierdzili byśmy zdroworozsądkowo, iż specyfiką koncepcji miłowania był fakt, że koncentrowały się na emocjach oraz osobistych przeżyciach towarzyszących relacjom międzyludzkim. Filozoficzne podejście zakładało odmiennie - jakoby miłość była widoczna już w samych relacjach, przybierających odpowiedni kształt. Miłość stanowiła więc uczucie tak dziko żyjące, iż zdumiewająco trudne do ujęcia w uproszczonych słowach, które nie potrafiły objąć rozpiętości lubowania. Ilekroć jakiś humanista z kręgu socjologii, przedstawiciel nauk ścisłych lub przyrodniczych, filozof bądź psycholog podchodził do tego zadania zaczajając się w jej pobliżu, równie szybko czmychała. Pozostawała nieujęta. Nieuchwytna. Może dokładnie dlatego każda z wysuniętych definicji tak się różniła?

Z owych ujęć na przestrzeni czasów wyklarowały się też różne rodzaje miłości: agape, philia, eros, romantyczna, pragma, ludus czy wręcz śmiertelnie niebezpieczna - mania.

Sanzu Haruchiyo nie znał ani jednej z tych definicji. Nigdy nie interesował się pojęciem miłości, traktując ją niemal jak okropnie zaraźliwą, śmiertelną chorobę, której z reguły się zwyczajnie unikało. I wówczas wystarczyła chwila nieuwagi, by dopadła również jego. Dlatego określił własne definiowanie obezwładniającego uczucia, otwierając je i zamykając bezpośrednio na osobie (Imię) (Nazwisko).

Miłość można było również przenieść na płaszczyznę procesów chemicznych. Chemia afektu powodowała, że organizm każdego człowieka wytwarzał różne stężenia hormonów miłosnych, co z kolei skutkowało tym, że na miłość przyszło nam reagować tak odmiennie. Za stanem zakochania stały zdradliwe substancje chemiczne, działające na mózg zupełnie jak narkotyk. Czyżby właśnie przez to Sanzu czuł się tak boleśnie uzależniony? Reakcje chemiczne, prowadzone przez jego własny organizm, okazały się dla niego zgubne?

W momencie, w którym jego serce zaczynało przy niej bić znacznie szybciej, ciśnienie krwi wzrastało, a ręce niepokojąco drżały, poczuł się zdradzony przez własne ciało. Nie potrafił uwierzyć, że za magię, którą nosił w klatce piersiowej odpowiadał zaledwie szereg neuroprzekaźników - między innymi fenyloetyloamina, przez niektórych fizjologów porównywana składem do chemicznej formuły miłości. Zdecydowanie można było również nadać jej miano pewnego rodzaju narkotyku, aczkolwiek w pewnym sensie nieszkodliwego dla organizmu.

Dopamina, zwana potocznie hormonem szczęścia i będąca kolejnym neuroprzekaźnikiem, stanowiła kolejnego sprawcę miłosnego zamętu. Hormon ściśle spokrewniony z amfetaminą odpowiadał za energię, samopoczucie i motywację do działania. W uczuciowym przełożeniu, stwierdzili byśmy, że zakładała nam na nos bez pytania wściekle różowe okulary. W ich szkłach na obiekt uczuć patrzyliśmy prawdziwie bezkrytycznie, eufemizując jego urokliwe wady.

Miłości z całą pewnością nie ułatwiała rola noradrenaliny. Ten swoisty środek dopingujący wprawiał nas w skrajny stan euforii, napełniając jednocześnie niespożytymi pokładami energetycznymi. Pozwalała na dokładne utrwalanie w pamięci najdrobniejszych zachowań osoby, wywołującej ten cały chaos.

Za sprawą negatywnej strony miłości stał gwałtowny spadek serotoniny. Był bowiem odpowiedzialny za brak koncentracji, bezsenność, obsesyjne myśli, rozdrażnienie, a nawet stany depresyjne.

Tak więc - zwanie osób utkanych w początkowe stadium miłości - zakochanie, odurzonimi, wcale nie mijało się aż tak radykalnie z prawdą.

Ah, jakże w rzeczywistej analogii łatwo było o uczucie lubowania. Wystarczyło raptem kilka szybszych uderzeń starca, nieco zarumienień na policzkach, garść zafascynowanych spojrzeń i pocałunek, który wszystko to pieczętował. Stanowił wybawienie, a może przekleństwo?

Trudno było jednocześnie uwierzyć, iż suma kilku schematycznych, chemicznych procesów odpowiadała za obecną skrajną sytuację (Imię) (Nazwisko). Pech chciał, że tym samym był to czas, w którym nareszcie na powierzchnię wypłynęła jej pierwotna osobowość. Była więc doszczętnie zdezorientowana i przerażona, odkrywając, że więzy z niebotycznie grubego sznura zatapiają się boleśnie w jej gładkiej skórze, tym samym będąc przymocowaną do masywnego, drewnianego krzesła z szerokimi podłokietnikami. Całkiem jakby były wykonane specjalnie do przywiązywania na nich ludzkich rąk. Samo siedzenie przypominało wręcz starodawne elektryczne krzesła, na którym wykonywano wyroki śmierci na zagorzałych kryminalistach. Nie mogła nawet się odezwać, czując w swych ustach materiałowy knebel. Na dodatek na swojej obolałej szyi tkwił jakiś skórzany pasek.

Nie potrafiła rozszyfrować jak znalazła się w tej istnej sali tortur, nawet jednocześnie posiadając szczątkowe wspomnienia drugiej osobowości.

— Wspaniale. Już nie śpisz, najdroższa.

[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐓𝐡𝐞 𝐖𝐞𝐞𝐤𝐧𝐝 - 𝐇𝐨𝐰 𝐃𝐨 𝐈 𝐌𝐚𝐤𝐞 𝐘𝐨𝐮 𝐋𝐨𝐯𝐞 𝐌𝐞?]

Sanzu, który stał mniej-więcej trzy kroki przed nią z dłońmi w bocznych kieszeniach, uśmiechnął się szeroko na widok jej przerażonej miny. Nie przerywając ów kontaktu wzrokowego sięgnął do tylnej kieszeni swoich ciemnych spodni, wyciągając z nich plastikowe opakowanie z białą etykietą, a następnie nerwowo, wręcz brutalnie wysypując sobie jego znaczną zawartość na drugą dłoń. Przełknął całość z prawie niewidocznym trudem. Wprawdzie odkąd w jego świecie pojawiła się (Imię) musiał widocznie zwiększyć dawkę. Po ukończeniu tej rutynowej praktyki na jego licu ukazało się zaskoczenie.

— O nie! Zdaje się, że poleciała ci krew z nosa. Rany, co ci skurwiele ci zrobili?! — jego zdenerwowanie wzrastało z każdym wypowiedzianym słowem ostatniego zdania. Chorobliwa zazdrość wyżerała mu poczytalność nawet bardziej, niż masowej ilości narkotyków, od których był uzależniony przez te wszystkie lata. — Już, już. Nie możemy pozwolić, żeby twoja cudowna krew się zmarnowała, prawda? — niby to uspokajająco wczepił swoją rozczapierzoną dłoń prosto w jej (kolor) kosmyki, wcześniej jeszcze odgarniając kilka z nich, które opadły na jej twarz. Przy okazji otarł wierzchem palców o rozkosznie zaróżowione policzki.

Jego ruchy były przepełnione jakąś nadzwyczajną delikatnością, która sama wzbudziła w nim zdumienie. Trudno mu się jednocześnie dziwić, ponieważ był w końcu egzekutorem, słynącym ze swojej niepohamowanej brutalności i zamiłowania do rozlewu krwi. Wręcz sadyzmu. Lubił gdy krew żałosnych zdrajców ścieliła się pod jego błyszczącymi butami, niczym czerwony dywan. Dlaczego więc nagle tak radykalnie się to zmieniło?

Przechodząc do realizacji swojego pytania, kciukiem drugiej dłoni jednym ruchem przejechał pod jej nosem, zbierając praktycznie całość cieknącej, bordowej cieczy, aby w następnej kolejności sprawdzić jej lepkość przy pomocy palca wskazującego i ostatecznie umieścić oba palce we własnych ustach. Jego reakcją na doznanie smaku krwi dziewczyny były chociażby rozwarte szeroko powieki, powiększone źrenice czy fakt, że aż przyklęknął, nie będąc w stanie utrzymać się o własnych siłach w pionie.

— Jesteś bajeczna pod każdą postacią! Doskonała w każdej mierze. W każdym calu... — z początku krzyczał, aż cała wypowiedź przekształciła się w fanatyczny szept.

— Powiedz, kochanie, podobały ci się kwiaty, które ci podarowałem? — powoli się podniósł, od razu podczołgując się do dziewczyny w celu posiadania lepszego dostępu do jej lica, wykrzywionego w widocznym bólu. Podnosząc na siłę jej podbródek palcem wskazującym, zmusił ją do spojrzenia prosto w jego twarz. — Oh! Czyżbym trochę za mocno cię związał? Wybacz, byłem podczas tego nieco... podminowany.

— A co sądzisz o obroży? — zapytał dziewczynę, podważając skórzaną obręcz wokół jej szyi palcem wskazującym. Skórzany rzemyk wbił się pod naporem w jeszcze niezbyt posiniałą, zaczerwienioną skórę jej szyi, natychmiastowo sprawiając ból. Był tak wyraźny, iż (Nazwisko) chciała krzyknąć, ale przeszkodził jej w tym materiał umieszczony w ustach. Miała wrażenie, że mężczyzna ją karał. Albo też dawał przestrogę, zupełnie jakby te błękitne ślepia mówiły: Należysz tylko do mnie, tylko ja mam dostęp do twojej szyi i powietrza, którym oddychasz. Dodatkowo widok jego wybranki w tym dodatku zdecydowanie działał na niego niebezpiecznie pobudzająco. Brakowało jedynie większej ilości cudownej cieczy, płynącej w jej żyłach. — Osobiście uważam, że strasznie ci pasuje. Gdy masz ją na sobie, czuję się o wiele spokojniejszy. Już mi w niej nie uciekniesz do kogoś innego, prawda?

Fakt, że tak natarczywie ją wypytywał był trochę komiczny zważywszy na to, że (kolor)oka nawet gdyby chciała, nie była w stanie mu odpowiedzieć. Jednak nawet gdyby nie była zakneblowana i uwięziona, zapewne miałaby z tym problem, gdyż w chwili obecnej Sanzu zwyczajnie ją przerażał. Rzucał w jej nieświadomą osobę masą wyznań i deklaracji, ona zaś nawet nie miała czasu na przemyśleniem jego słów. Jej ciało nawet nie drżało, zastygają w przemożnym bezruchu. Dziewczynie brakowało doprawdy niewiele do tego, aby z jej oczu popłynęły łzy zwykłej niemożności. Przytłoczenia.

— (Imię), cóż to znowu za spojrzenie? Wszystko co zrobiłem, zrobiłem dla ciebie. Dla nas. Jestem twoim obrońcą, nie jakimś świrem — wydawał się tak zadowolony, przepełniony nadzieją i pewny swoich słów. Wytrzeszczył oczy, jednocześnie wykrzywiając usta z bliznami o kształcie diamentów w uśmiechu, który ukazywał jego dziwnie spiczaste uzębienie. Objął jej zimną twarz obiema dłońmi. — Kocham cię, więc zrobię dla ciebie wszystko. Absolutnie wszystko, rozumiesz?

Błękit nie opuszczał ani na moment przekrwionego (kolor oczu), gorączkowo szukając. Poszukiwał ukrytych w jej oczach emocji, które zaś prowadziłyby bezpośrednio do myśl dziewczyny. Co jakiś czas, gdy coś w nich migało, zadawał sobie pytanie: co to? Litość? Obrzydzenie? A może współczucie? Desperacko pragnął by doceniła jego starania i fakt, że tak się dla niej uzewnętrzniał, obnażając swe skomplikowane wnętrze, które czasem sam zdawał się mieć problem zrozumieć.

— Nie martw się, najdroższa. Zaraz cię wypuszczę. Spójrz — ostatnio raz pogładził kciukami skórę jej twarzy, podnosząc się na własne nogi i trochę odsuwając. Uczucie osaczenia jednak pozostało. — Już zabieram się za przecinanie tych bolesnych więzów.

W pierwszej kolejności wyciągnął z jej podrażnionych ust materiałowy knebel. (Imię) nie krzyczała, będąc przytłoczona bliskością jego osoby i dotyku, który zaczął brutalnie wciskać w jej skórę. Taka posłuszna reakcja mu się dogłębnie spodobała, co chciał jej udowodnić, w pewien sposób się odwdzięczając za krew, której mógł skosztować. Bez głębszego zastanowienia, nie okazując żadnego bólu, rozciął sobie palec. Z poziomej, trochę rozszarpanej przez pośpiech rany zaczęła sączyć się obficie szkarłatna ciecz, napawając Sanzu swoim unikatowym widokiem. Zapomniał o żadnych pozwoleniach, tym bardziej o pytaniu o nie, przyciskając krwawiące rozcięcie do drżących warg dziewczyny. Czerwień pasowała do niej jak ulał. Gdyby tylko mógł, zadbałby o to, aby już wkrótce była cała w niej pokryta. Z zafascynowaniem uważnie obserwował, jak wargi (Imię) broczyły się w jego własnej krwi. Ekscytowałi go to, nawet podniecało. Dreszcze przebiegły po jego rozgrzanym ciele, co z kolei było skutkiem serca, które zaczęło szybciej pompować życiodajną ciecz. Napędzało do dalszego działania. Był na skraju samokontroli, kiedy nie spuszczając zamglonego wzroku ze szkarłatnych warg swojej ukochanej, przytknął do niej swoje usta.

Jak w jakiejś niespotykanej manii łapczywie pochłaniał jej wargi, pozbywając się z nich krwi. Nie powstrzymywała go nawet świadomość, że dziewczyna ich nawet nie otworzyła, tym samym nie wpuszczając do środka.

Nieco później, doprowadzając się do względnej kontroli, faktycznie wyjął z buta składane ostrze, zbliżając się do niej z zamiarem uwolnienia. W (kolor) tęczówkach panował zaś wyłącznie strach, rosnący z każdym postawionym przez niego korkiem. Bała się go, zwłaszcza, że miał w dłoni broń, z którą się do niej zbliżał. Ten widok nieco go zasmucił, lecz Sanzu starał się nie pokazywać rozgoryczenia. Usiłował być wyrozumiały. Tak bardzo się dla niej starał.

Ale wtedy (Nazwisko) powiodła spojrzeniem prosto do wyjścia, a jego samokontrola wyparowała szybciej, niż zdążyła się w pełni uformować. Ogarnęła go furia. Każda komórka jego ciała paliła, będąc nią bez reszty pochłonięta. Roześmiał się sucho, bez śladu radości czy wesołości. Knebel znów wylądował w jej obolałych, opuchniętych wargach.

— Wiesz, (Imię). Pogubiłem się przez ciebie. Zgubiłem się metaforycznie. Egzystencjalnie. W każdym możliwym sensie. Mam przez ciebie wiele kłopotów i niezły mętlik w głowie. Może pomożesz mi parę rozwiązać? — zamiast w dalszym ciągu się do niej zbliżać, różowowłosy przykucnął niedaleko, opierając łokcie na kolanach, z kolei głowę ma zwiniętych w pięści dłoniach. W jednej z nich nadal tkwił rozłożone ostrze. — Jesteś moim kryzysem egzystencjalnym. I co teraz zrobimy? Pewnie nazwałabyś mnie potworem, ale spójrz jakich zdradzieckich czynów ty się dopuszczasz. Dałem ci wszystko, nie mogłaś po prostu tego przyjąć? Tylko tego pragnąłem... — przypatrywał się jej spod gęstego wachlarza jasnych rzęs z wyczuwalnym żalem i pretensją, całkiem jakby się na niej zawiódł. — Już wiem! Mówią, że miłość przezwycięży każdą przeszkodę. Nawet śmierć. Musimy to teraz poddać próbie, kochanie.

[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐂𝐨𝐧𝐧𝐢𝐞 𝐅𝐫𝐚𝐧𝐜𝐢𝐬 - 𝐘𝐨𝐮'𝐫𝐞 𝐆𝐨𝐧𝐧𝐚 𝐌𝐢𝐬𝐬 𝐌𝐞]

Z tymi słowami gwałtownie się wyprostował i omal nie przewracając, zaczął iść tyłem, nadal patrząc maniakalnie na dziewczynę. Kiedy dotarł do rozłożystego, drewnianego stołu, pełnego jakiś złowrogo połyskujących w świetle zaledwie jednej jarzeniówki narzędzi, w pośpiechu wymacał ręką jakiś materiał. Jak się później okazało - był to kremowy fartuch, który nałożył sobie niedbale przez długą szyję. Dziewczyna podskoczyła na krześle, gdy jej oczy spotkały się z licznymi zaschniętymi bordowo-brązowymi plamami na rozłożonej tkaninie. Tym razem nie zdołała już powstrzymać gorących łez, które od razu spłynęły jej po twarzy. Zaczęła się trząść, uświadamiając sobie, że znalazła się sam na sam z Haruchiyo w jednej z jego sal tortur.

— Obawiam się, że nie istnieje granica, której bym dla ciebie nie przekroczył, moja (Imię). Każdy kiedyś zabija to, co kocha. Tchórz posłuży się wtedy pocałunkiem, człowiek odważny - ostrzem zimnej stali, co? — wyrecytował bez zająknięcia z pamięci, odchylając głowę raz w jedną, raz w drugą stronę, przez co z jego szyi wydobył się charakterystyczny gruchot. (Kolor)oka wiedziała, że w ten sposób się przygotowywał. Rozciągał, zagrzewając do rozrywki.

Możliwe, że gdyby nie była przerażona do granic ludzkich możliwości, (Nazwisko) mogłaby przyznać, że trochę zszokował ją fakt, że mężczyzna cytował Oscara Wilde'a.

Sanzu sięgnął ze stołu swoją rozszalałą z ekscytacji dłonią po jedną z zabawek. Niekontrolowany szloch wyrwał się z gardła (Imię), gdy dostrzegła, że był to długi, gruby, żelazny pręt, z którym mężczyzna później udał się w stronę jakiegoś starszej daty pieca, umiejscowionego w rogu pomieszczenia. Istnej niszczarki, którą z rozmachem uruchomił, kładąc pręt w obrębie rozszalałych płomieni. Tak bardzo chciał zostawić na niej swój trwały ślad. Utrwalić za pomocą płomieni na jej ciele równie rozszalałe uczucia, które do niej żywił. Strasznie nie podobało mu się, że ktoś inny położył swoje łapska na purpurowej obręczy, której pierwowzór wykonał własnoręcznie.

— Mam nadzieję, że atrakcje, które mam do zaoferowania przypadną ci do gustu — w oczekiwaniu na nagrzanie narzędzia, znów prawie się nie potykając o własne nogi, podbiegł do dziewczyny. — A może powinienem pozwolić ci wybrać? Co powiesz na jakąś zatrutą herbatę? Moim pierwotnym pomysłem było oznaczenie tego pięknego ciała ale... — wyrwał się w zamyślenia, w którym począł się zapadać, by powieść dłonią do pasa swoich spodni i wyciągnąć z niego umieszczony tam wcześniej pistolet. Mimo drżenia rąk, potrafił w miarę zręcznie opróżnić prawie cały magazynek, pozostawiając tylko jeden nabój. (Nazwisko) nawet się nie wzdrygnęła, gdy raz jeszcze wycelował w nią z broni. Wzdrygnęła się jednak, czując chłodny metal lufy na swoim policzku, która obracała jej głowę na bok. — ...Grałaś kiedyś w rosyjską ruletkę?

Mimo, że było to pytanie i nie miała możliwości na nie odpowiedzieć, nawet nie czekał. Od razu pociągnął za spust pistoletu, z którego nie wydobył się nabój. (Imię) znieruchomiała z zimnym potem na plecach i rozwartymi na oścież powiekami.

— Masz rację, to robiłem już wiele razy z tymi wstrętnymi zdrajcami — odpowiedział, pomimo, że takie stwierdzenie nigdy nie padło z jej ust. Mówił tak szybko, niewyraźnie. — Ty, (Imię), jesteś bezapelacyjnie wyjątkowa. Twoja śmierć musi być czymś wyjątkowym... — różowowłosy zamyślił się na moment, odchylając głowę do tyłu i wpatrując się beznamiętnie w szafy sufit piwnicy. Jego uwydatnione jabłko Adama zadrżało wyraźnie, gdy przełknął nadmiar siły, nagle przenosząc spojrzenie ponownie wprost na (kolor)włosą. — A co gdybym... dokończył to, co zaczęliśmy już dawno temu?

Jego ruchy znów wydawały się okropnie chaotyczne, gdy znów przykucnął przed rozdygotaną (Nazwisko), łapiąc jej spojrzenie i pozornie z ostrożnością wślizgując się dłońmi na jej uszkodzoną szyję. W całym tym amoku zapomniał zupełnie o obroży, którą dopiero w tamtej chwili poczuł pod palcami i całkiem nie przejmując się bólem, który wyrządzał dziewczynie gwałtownie zerwał w pojedynczym ruchu. Kiedy upadła na brudną podłogę, Sanzu znów umieszczał swoje roztrzęsione ręce w poprzednim miejscu. Zmarszczył brwi.

A potem, jakby zmieniając w ostatnim momencie zdanie, zabrał dłonie.

Nie, nie, nie. Masz rację, najdroższa. Najpierw muszę cię oznakować.

I z tą myślą skierował się do paleniska w poszukiwaniu rozgrzanego metalu. Pragnął zostawić nim swój widoczny, trwały ślad na każdym centymetrze jej ciała. Aczkolwiek nie był przygotowany, że nie odnajdzie go w pozostawionym miejscu.

— Tego szukasz, Sanzu?

Całe ciało niebieskookiego momentalnie się spięło, co było skutkiem martwego, kipiącego złości i niemal namacalną żądzą mordu tonu. Pracując z Mikey'm przez tak wiele lat, Sanzu nie mógł przypomnieć sobie momentu, w którym głos jego króla praktycznie wyciekał cichą agresją. Nie był już w stanie dłużej się uśmiechać czy, tym bardziej, ekscytować planami wobec ukochanej. Nie był nawet pewien, czy w ogóle będzie mu dane dalej żyć. Albo chociaż złapać następny oddech.

— Naprawdę sądziłeś, że się nie dowiem? Że Haitani mi o tym od razu zwyczajnie nie powiedzą? A może, że nie zdołam cię znaleźć? Albo, że nie zdążę?

W pewnym sensie nie wiedział dlaczego jeszcze żył. Nigdy dotąd nie widział białowłosego w takim stanie. Jego puste oczy w tamtym czasie wyrażały więcej, niż ukazywał na przestrzeni tych wszystkich lat pustki. W czarnych oczach Sano rządy totalitarne sprawował bowiem gniew. Niema furia promieniowała z niego tak wyraźnie, że różowowłosy poczuł dotkliwie dreszcz, przebiegający raptownie po całej długości jego kręgosłupa. Nie był w stanie sobie przypomnieć kiedy ostatni raz się bał. Trwał w trwodze o swoje życie.

W kościstej dłoni Mikey'ego tkwił rozżarzony, poczerwieniały na końcu pręt, którym celował w swojego podwładnego. Haruchiyo był niemalże pewien, że drążek mimo trzymania go od tej zimniejszej strony, nadal był okropnie gorący. Mimo to, mężczyzna ani myślał żeby go wypuścić. Nie okazywał również ani śladu po jakimkolwiek bólu.

— Co takiego planowałeś zrobić z moją własnością, Sanzu? Już raz cię ostrzegałem, ale oczywiście, nie usłuchałeś. Jesteś żałosny. Bez mojego wpływu jesteś nikim.

Pytany padł przed swoim panem na kolana. Był mikroskopijną mrówką, którą Manjiro mógł zgnieść, gdy tylko naszła go taka ochota. Ta świadomość spoczywała na jego ramionach od pamiętnych czasów.

— Wybacz mi, Mikey — odparł posłusznie ze spuszczoną głową.

— Wstań i ją rozwiąż. Jeśli się nie pospieszysz, ten pręt wyląduje w twoim gardle — rozkazał, nie znaczącym sprzeciwu, władczym tonem bez cienia emocji. Całkowita uległość najwierniejszego jego podwładnego nie robiła na nim cienia wrażenia. — Gdybyś nie był użyteczną marionetką, już wykrwawiał byś się na tej posadzce. Masz szczęście, że zawierzyłeś swoje życie jako mój poddany. Przestrzegaj obietnicy. Albo giń, Sanzu. To twój wybór.

Tymczasem (Imię) poczuła jak bardzo zaczęły ciążyć jej otwarte powieki. Zupełnie jakby ciężar całego makabrycznego dnia osiadł dokładnie na nich, zmuszając ją do zamknięcia oczu. Senność, która nagle ją dopadła wcale nie ułatwiała upartej walki o zachowanie przytomności.

Była w praktycznie w pół-śnie, kiedy Sanzu przeciął wcześniej spętane więzy, sprawiając, że była wolna. A przynajmniej dopóki ponownie nie wpadła w pułapkę jakiś ramion, które natychmiast zacisnęły się zadziwiająco lekko na jej poranionym ciele. Mimo to, coś złego wisiało w otaczającym ją powietrzu.

Sen otulił ją dokładnie w chwili, w której na jej czole został złożony czuły pocałunek, przepełniony niewypowiedzianą tęsknotą.

Wystarczył, by w jej ciało zaczęła wsiąkać trucizna.

...ja tu tylko chciałam dodać, że w następnym rozdziale wjeżdża kokoni!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro