𝟎1❼. r̶o̶ʳ
o̴̗̟̰̪̘͎̳͚̳̤͒̈́̌͋̎̚n̶͔͐́̔́ḙ̸̝̩͔̠͂͗i̵̛͎̱̾̈́͘r̴͚͚̳͈̾̓̇͆
ä̴̤͚͎̩́̏̿͂̈́͗̕̕͝t̴͈̯̯͕̟̲͚̼̱͘a̴͙̠͖͚̐̆̃̆̎̇͊̂̈́͜x̷̦͍̅͊̕i̶͈̹̺̣͇͂̅́̋ḁ̵̧̤̖͎̐̄
ᵒⁿᵉⁱʳᵃᵗᵃˣⁱᵃ ░
𝑜Ⓝєi𝓇Ã
т𝐚x𝓘ά
volume:▮▮▮▮▮▮▯▯▯
◢◤◢◤◢◤
▒▒▒▒▒▒▒▒▒▒ 100%
◢◤◢◤◢◤
VOLUME:▮▮▮▮▮▮▮▮▮
oneirataxia
because
we all
live in
ᵒᵛᵉʳa delusion
[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐂𝐫𝐲𝐬𝐭𝐚𝐥 𝐂𝐚𝐬𝐭𝐥𝐞𝐬 - 𝐓𝐫𝐚𝐧𝐬𝐠𝐞𝐧𝐝𝐞𝐫]
𝐏𝐒𝐘𝐂𝐇𝐎𝐋𝐎𝐆𝐈𝐀 𝐃𝐎ŚĆ 𝐂𝐙Ę𝐒𝐓𝐎 zahaczała o absurd. Całkiem nielekkim gestem obijała się o ogrom nonsensu. Jakby specjaliści z ów dziedziny w swojej zmyślności specjalnie wyszukali pojęcia ze świata czysto abstrakcyjnego, chwaląc się później kreatywnym odkryciem, które tłumaczyło dany skomplikowany, trudny do pojęcia mechanizm.
Jednak poszukiwanie było absolutem tego, w co człowiek został wyposażony. Kontemplowanie, sprawdzając, jak bardzo jesteśmy w stanie zbliżyć się do granicy fantazji. Pogranicza światów realistycznych i tych przepięknie nierealistycznych, aczkolwiek chętniej wybieranych. Przypominało to stricte podróż kosmiczną rakietą w prosto w stronę ohydnie palącego słońca. Błądziliśmy na oślep niczym dzieci we mgle, podjudzając w sercach okrytą siecią naiwności nadzieję, że opuszki palców w końcu zetkną się z czymś stałym.
Życie było sumą upadków w tej mgle - tylko od nas zależało czy ponownie powstaniemy i raz jeszcze staniemy do ślepych poszukiwań. Antidotum na niewiedzę było więc poszukiwanie.
Już sama nazwa instynktu przetrwania brzmiał doprawdy wymyślnie. Tytuł przerastał treść, która to wyjaśniała owe pojęcie jako naturalnie wykształconą zdolność człowieka do przetrwania. Za dążenie do przeżycia nie odpowiadała więc upartość wynikająca z charakteru, a nieskomplikowany mechanizm, który przychodził nam niesłychanie naturalnie, będąc ewolucyjną pozostałością. Działający nawet szybciej, niż impulsy mózgu, który nadal przetrawił logiczne dane, podczas gdy ciało już zabierało się za fizyczne działanie. Kontrolę przejmował zwierzęcy, ściśle neurobiologiczny instynkt, objawiający się nawet w najbardziej prozaicznych sytuacjach.
Samobójstwo stanowiło zaś wyrażenie zaniku instynktu samozachowawczego. Według niektórych specjalistów - wynaturzenie, według innych, tych mniej licznych - naturalny etap. Objawiało się jako ostateczność w kierunku przetrwania i dalszego żywota. Człowiek naturalnie trzymał się kurczowo życia, natomiast był również zdolny zakończyć je, jeśli śmiertelny impuls, będący składową ponadludzkiej depresji psychotycznej dostał się niczym choroba do jego najgłębiej osadzonych korzeni zdrowia psychicznego. Chodziło o doszczętnie biologiczną płaszczyznę, gdzie wszelkie wartości materialne takie jak bogactwo, sukces, prestiż, czy też wiara, zwyczajnie nie docierały. Pobieżność nie miała tu prawa bytu.
Jednak, jak się okazywało, znaczna część przyszłych samobójców wprawdzie nie pragnęła śmierci. Tu znów stykamy się z kolejnym irracjonalizmem. Otóż ludzie decydujący się na odebranie sobie życia chcieli wyłącznie zahamować natarczywą obawę przed śmiercią, która stale ich nękała. Ironicznie, dokładnie w tym celu targali się na jej odwrotność, czyli właśnie życie. Nie rzecz nie napomknąć tutaj o istotnej roli emocji, które działając przyćmiewająco na człowieczy umysł, znacznie wpływały na racjonalny afekt decyzji.
Tak więc bardzo niewiele było potrzebne, aby jakikolwiek człowiek podjął bezpowrotną decyzję o popełnieniu samobójstwa. Kilka rzuconych na oślep cięższych słów, czasami przyjętych rykoszetem. Suma wylanych do poduszki po ciemku łez. Strata.
(Imię) (Nazwisko) gdzieś w trakcie przeżywania ów kryzysów egzystencjalnych, stała się mistrzem imitacji. Była magikiem, który zamiast wyciągać królika z kapelusza, tylko jakąś nadprzyrodzoną siłą nie z tego świata, stwarzał pozory względnej normy. Co dzień zamiast ubrań, odziewała się w wielobarwne pozory, które miały na celu odwrócenie uwagi od tego, co było pod spodem. Szale pozornego spokoju i kapelusze wesołości. Zwieńczenie stanowiła maska wiecznego, nawet zmęczonego, wymuszonego uśmiechu, przyklejona do jej bladej twarzy. To, że drapały dogłębnie jej skórę, gdzieś po drodze do celu traciło na znaczeniu.
Jedyną pozostałością, która stawiała czynny opór zakrywaniu było zmęczenie. Podczas gdy nawet najciemniejsze sińce pod oczami ustępowały najbardziej kryjącemu korektorowi, wycieńczenie jawiło się w kilku miejscach naraz. Rezonowało uparcie spod każdej warstwy. W postawie, oczach, zachowaniu. Byle korektor zdawał się na bardzo niewiele.
Manjiro ze zdziwieniem przyglądał się, jak (Imię) rozdzielała swoją drogę z Kakucho. Tłumaczyła mu to chęcią spaceru dłuższą drogą, aby pozbierać myśli. Hitto upierał się początkowo by jej towarzyszyć, aczkolwiek ustąpił, widząc świetnie upozorowanym uśmiech, który mu posłała. Mikey z autopsji potrafił już rozpoznać, kiedy go wymuszała. Jak w (kolor) oczach brakowało wesołości, która jaśniała na jej twarzy. Ciemnowłosemu brakowało tej zdolności, więc odwzajemnił gest napominając, żeby nie błąkała się po okolicy zbyt długo.
Tymczasem (Nazwisko) przytaknęła, stopniowo się oddalając. Białowłosy wyraźnie dostrzegł, jak uśmiech błyskawicznie ustąpił z jej lica. W smutnej rzeczywistości dziewczyna nie miała się już nigdy spotkać z Kakucho. Mikey jednak dostrzegał słowa, które pozostały niewypowiedziane. Bez wahania ruszył za jej wychudzoną sylwetką, na której powoli osiadał mrok zbliżającej się wielkimi krokami nocy.
[Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐋𝐚𝐧𝐚 𝐃𝐞𝐥𝐞𝐯𝐞𝐧 𝐑𝐞𝐲 - 𝐓𝐡𝐮𝐧𝐝𝐞𝐫]
Dalszy rozwój życia (Imię) przypominał nieco niebanalną, patową sytuację. Przybrało taki, a nie inny obrót, przyjmując formę sytuacji pozbawionej wyjścia, bez możliwości manewru. Struktury patowe tylko pozornie nie posiadały drzwi wyjściowych. Dziewczyna z przestrachem dostrzegała wąską lukę, przez którą tamtego wieczoru zamierzała się za wszelką cenę przecisnąć.
Jej życie stało się patową pułapką, którą aby rozwiązać, należało porzucić. Po raz kolejny uciec. Bo miała przeczucie, że zbliżał się ostateczny koniec. Moment postawienia ostatniej kropki nad „i".
Miasto, przez które się przedzierała dążąc do odpowiedniego miejsca, przypominało tym razem odrębny organizm. Ruchliwe ulice łudząco przywodziły jej na myśl szerokie naczynia krwionośne, zaś pędzące po niej w zawrotnym tempie pojazdy - różnorodne drobiny płynnej tkanki. Mijając miejsce wypadku na drodze, gdzie zderzyły się dwa samochody, przywodziło jej na myśl niebezpieczny zator, który wytworzył się w tętnicy i zagroził życiu właściciela organizmu.
Wspinając się po szeregu szarych schodów, prowadzących na szczyt jednego z najwyższych wieżowców, nie mogła pozbyć się przeświadczenia, iż początki lubowały się w gonieniu za zakończeniami. Co prawda, wspomnienia związane z tym miejscem pozostawały dla (kolor)włosej w większości zamazane przez pokaźne ilości alkoholu, który ówcześnie krążyły w jej krwiobiegu, lecz kojarzyła ową lokalizację. Nie mogła sobie jednocześnie przypomnieć twarzy osoby, którą wtedy też spotkała.
Mikey jednak pamiętał (Imię) aż za dobrze.
Przywołanie przez niego jej własnego imienia, było jedynym powodem, przez który zatrzymała się wpół drogi do krawędzi. Nie musiała się nawet odwracać.
Zjawisko wodnego opadu z nieba zazwyczaj kojarzono z czymś nieprzyjemnym. Zimne krople obmywały bezlitośnie bezbronne ciało człowieka, który usilnie starał się przed nim zakrywać coraz to grubszymi warstwami ubioru. Patrząc na nie z innej perspektywy - deszcz symbolizował między innymi prawdę, błogosławieństwo bądź oczyszczenie. Możliwe, że właśnie z tego powodu (Nazwisko) nawet nie próbowała zakrywać żadnego skrawka swojego ciała przed życiodajnymi kroplami, które znienacka zaczęły obmywać jej sylwetkę.
Czyżby od zawsze to niebo było jej jedynym, najbardziej oddanym sprzymierzeńcem. Nieposkromiony nieboskłon pasjonował się w opłakiwania ludzkich tragedii.
— Co ty robisz, (Imię)? Nie miałaś przypadkiem wrócić do rezydencji z Kakucho? — jasnowłosy oczywiście zdawał sobie sprawę, dlaczego tego nie zrobiła. Był praktycznie pewny, iż dziewczyna pozostawała w tej kwestii w słodkiej nieświadomości. Tym samym, nie było to równoznaczne nie wykorzystaniem podobnego faktu przez mężczyznę. Jej odpowiedź stawała się więc znacząca w jego dalszych planach manipulacji. Musiał bowiem zapobiec jej marnej doli za wszelką cenę. Jeśli nie dla niej - to dla siebie i własnego dobra.
— Wystarczy, Mikey. Już wystarczy, Manjiro — poprawiła się, odwracając zgrabnie w jego stronę. Czarne tęczówki błysnęły, a jego serce przyspieszyło swój bieg, na wydźwięk swojego prawdziwego imienia, padającego z jej pełnych ust. — Oboje powinniśmy przestać udawać.
— Co takiego udawać? — dopytywał z udawaną dezorientacją. Doskonale wiedział co miała na myśli. Nawet jeżeli nie wyczytał by tego między wierszami, emocje przez nią promieniowały. Były widoczne w sposobie, w którym stawiała kolejne kroki, jej postawie, a nawet skonfundowanym, zniewolonym spojrzeniu. — Skończ się już wygłupiać i chodź ze mną. Zabiorę cię do domu. Znowu będziesz szczęśliwa i bezpieczna.
— Domu? O czym ty mówisz? Ja nie mam już domu. I nie zamierzam dać zaślepiać się pozorami złudnego szczęścia — (Imię) nie potrafiła utrzymać na wodzy histerycznego śmiechu, który wydobył się bezpośrednio z jej gardła. Stanowił niemy hołd szaleństwa, które siało znaczące zmieszczenia w jej umyśle. Nawet w tamtej chwili. — Przestańmy udawać, że nadal mamy na to wszystko siłę. Na ten ogrom przemocy, przelaną krew. Przynajmniej ja już mam dosyć — zakryła obydwoma roztrzęsionymi dłońmi przeraźliwie bladą twarz, na której nie było ani śladu po jakichkolwiek barwach.
Pomimo to, Mikey wyraźnie widział, jak bardzo drżą jej ramiona. Pragnął tylko wziąć ją w swoje objęcia i uspokoić. Przycisnąć do siebie, nawet siłą zaciągając do bezpieczniejszej lokacji. Gdzieś gdzie nie mogła sobie samodzielnie wyrządzić jakiejkolwiek krzywdy. Gdzie już zawsze mogła być u jego boku.
— (Imię). Chodź do mnie. Podejdź tu, zanim zrobisz coś skrajnie głupiego.
— Nie, Manjiro. Jeśli zrobiłabym cokolwiek kolejnemu człowiekowi, nie potrafiłabym sobie tego przebaczyć. Nawet po śmierci. W tej chwili nie jestem w stanie spojrzeć w swoje lustrzane odbicie. To co w sobie mam, całe to zło, chciałoby zniszczyć organizację, którą stworzyłeś. Czuję, że nie mogę już nad tym zapanować — wyznawała, niczym na najszczerszej spowiedzi, podczas gdy z jej oczu lały się łzy. Jednak nawet wyznanie okrutnych zamiarów, do których namawiały ją lustrzane mary, nie przyniosło jej upragnionego wytchnienia. Ten fakt upewnił tylko (kolor)oką w przekonaniu, że musiała to jak najszybciej zakończyć.
— A więc zniszcz nas. Zniszcz każdego. Nawet mnie. Zrób cokolwiek, byle nie to. Błagam cię, (Imię) — głos Sano widocznie się łamał, kiedy błagał ukochaną, aby nie skakała z dachu. Prawda była taka, że nie był w stanie nic na to poradzić. Pomimo każdego wpływu, który miał w tym przeklętym mieście. Pomimo okrucieństwa, do którego mógłby się dla niej dopuścić, nadal pozostawał bezradny. I to chyba najbardziej rozdzierało jego na nowo ożywione serce. Ta obrzydliwa bierność w obliczu śmiertelnej katastrofy, lada moment mającej rozegrać się parę kroków przed nim.
[VERY Highly Recommend| 𝐏𝐥𝐚𝐲𝐢𝐧𝐠: 𝐂𝐢𝐠𝐚𝐫𝐞𝐭𝐭𝐞𝐬 𝐀𝐟𝐭𝐞𝐫 𝐒𝐞𝐱 - 𝐍𝐨𝐭𝐡𝐢𝐧𝐠'𝐬 𝐆𝐨𝐧𝐧𝐚 𝐇𝐮𝐫𝐭 𝐘𝐨𝐮 𝐁𝐚𝐛𝐲]
— Nie rozumiesz. Sama bym tego nie zniosła. Możecie uchodzić za najgorszych diabłów, którzy kiedykolwiek stąpali po tej ziemi, jednak nadal jesteście ludźmi. Nie wyrządzę krzywdy już żadnemu człowiekowi — te ostatnie słowa niepokojąco ją uspokoiły. Jakby stały się środkiem, dzięki któremu była w stanie pogodzić się z czekającym ją losem. Wystarczyło, iż wymówiła je na głos.
— (Imię)! To ty nie rozumiesz! Kocham cię, wiesz?! Jak mam bez ciebie dalej żyć?! Przestań być cholerną egoistką! — ciemnooki miotał się, stając w miejscu. Rzucał wyznaniami na oślep, niczym amatorski wędkarz, licząc, że w końcu upragniona zdobycz złapie którąś z posyłanych jej przynęt.
— Skoro tak cierpisz, może powinieneś po prostu odpuścić? Poddać się, jak ja? — to mówiąc, zmusiła swoje ciało do biegu. Ostatniego wysiłku w jej okrytym pasmami niedoli życiu. Jej zmysły, zarówno jak i organizm stały się niewiarygodnie otępiałe.
— (IMIĘ)!
Imię dziewczyny zawisło w powietrzu, niemal je rozrywając, podczas gdy ona sama, uprzednio się rozpędzając, skoczyła z krawędzi prosto w przepaść. Podczas gdy jej plecy nieuchronnie zbliżały się do śmiertelnego kontaktu z ruchliwą ulicą, (Imię) po raz ostatni powiodła swoimi załzawionymi (kolor) tęczówkami ku górze. Mikey klęczał zaraz przy krawędzi, zaciskając na niej swoje kościste palce. Jej umysł udał się w sekundową podróż, która opowiadała o tych samych palcach, wodzących któregoś poranka po kilometrach jej rozgranej do czerwoności skóry. W tej chwili było to zaledwie ciepłe wspomnienie.
(Kolor)włosa dostrzegła jednak szczegół, który miał już do końca wyryć się na kartach jej skomplikowanego umysłu. Z czarnych oczu Manjiro obficie spływały słone łzy. Z oczu, które nagle stały się jakoś tak bardziej ludzkie. Może zawsze takie były? Czyżby pogląd na nie był zaledwie kwestią perspektywy? Padania światła pod odpowiednim kątem i refleksów, które bujnie stwarzało?
Wielka szkoda, że nie miała wystarczająco czasu, żeby ostatecznie przemyśleć tę sprawę.
Gdy ciało (Nazwisko) zetknęło się z ulicznym betonem, życie udzieliło jej pewnej odpowiedzi. Uchyliło niechętnie rąbka tajemnicy. Pytanie brzmiało: Zakładając, że przychodzimy na ten świat upadając, kiedy ostatecznie sięgniemy dna?
Tragedie chodzą po ludziach. Czasami krzyżują z nimi drogi na skrzyżowaniach losu. A czasem zwyczajnie nimi są.
(Imię) (Nazwisko) była dla Bonten wiosną, która nadeszła po latach mroźnej, usłanej pustką zimy. Nic więc dziwnego, że każdy z członków ugrupowania lgnął do niej, zupełnie jak wiosenne, wczesne kwiaty, przebijające się przez niesprzyjające im pozostałości śniegu i lodu. Wzrastały, spragnione ciepła. Jednak wówczas przymrozki powróciły, zerwał się arktyczny wiatr, a bezduszna zima powróciła.
Wówczas nie pozostało już nic prócz śmierci (Imię) (Nazwisko) wiszącej jeszcze w chłodnym powietrzu wczesnego, wiosennego wieczoru i pytania: czy świat pozbawiony obłud, brutalności, słodkich chwil słabości, mylących pozorów i czystego zła, którego cząstkę nosił w sobie każdy z nas, byłby lepszym miejscem?
Lecz niektóre pytania zmierały na ustach ambitnych mówców szybciej, niżli zdążyła pojawić się obok nich adekwatna odpowiedź. Zaś czas o niezmiennej prędkości biegu płyną dalej. Czy był bezlitosny? W końcu zabliźniał świeże rany, rozdrapując stare blizny.
Kto mógłby znać odpowiedź na pytanie czy podmioty będące demonami na ziemi w jakimś innym, odległym wymiarze nie przybierały twarzy świętych? Może jedyną, zanieczyszczającą ich duszę cechą, była zbytnia człowieczość?
Tyle tylko, że (Imię) otworzyła ponownie oczy. Albowiem jej byt nie osiągnął swego marnego kresu na tamtych kamiennych płytkach,po których dziennie chodziły miliony. Spanikowany wzrok dziewczyny osiadł na postaci pielęgniarki, odzianej w śnieżnobiały uniform.
— Oh! Obudziła się pani! Proszę zaczekać, pójdę po dyżurnego lekarza i pańskiego chłopaka — wykrzyknęła radośnie, czyniąc z zaskoczeniem ważne odkrycie w sprawie pacjentki, którą miała okazję się zajmować i moment później wybiegając ze szpitalnej, przerażająco jasnej sali.
W tym samym czasie (Nazwisko) dokładniej przyjrzała się swojemu ciału, zachodząc w głowę jakim cudem jeszcze oddychała. Z przestrachem spojrzała w dół, dostrzegając nieskończoną ilość mieszanki gipsu i metalowych usztywnień. Była przerażona zauważając, że nie może ruszyć żadną kończyną. Ani jedną częścią swojego własnego ciała. Chciała żałośnie zapłakać zauważając, że jej cała zewnętrzna powłoka została ogarnięta obezwładniającym paraliżem.
— (Imię)? Już nie śpisz? Cieszę się, że nic ci nie jest. No, prawie. Mówiłem ci, żebyś tego nie robiła, głuptasie! Teraz przynajmniej już nigdy ode mnie nie uciekniesz.
Wypowiadając te słowa, Manjiro Sano uniósł jeden z kącików swych spierzchniętych warg ku górze. Ów historia miała zarówno swój początek, jak i koniec dokładnie na tym wyrazie. (Imię) nie mogla nawet się odsunąć, gdy zaczął zbliżać się do szpitalnego łóżka, na którym leżała. Następnie poczuła jego usta, składające przeciągły, nacechowany jakąś wyjątkową czułością, prosto na jej czole.
Począwszy od teraz, (Imię) (Nazwisko) miała prawdziwie przekonać się, czym faktycznie było piekło na ziemi.
Czy śmierć okazałaby się jej wybawieniem?
A co, jeśli było to wyłącznie jedno z wielu alternatywnych zakończeń gry, zwanej potocznie życiem?
sorry! ᵒᵛᵉʳ
but
it's
over
🅾🆅🅴🆁
ⓞⓥⓔⓡ
;(
e̶r̶r̶o̶r̶ ̶4̶0̶4̶ ̶s̶y̶s̶t̶e̶m̶ ̶f̶a̶i̶l̶e̶d̶
dla tych, którzy dopiero po zgaśnięciu ostatnich świateł, mając za towarzysza wyłącznie gwiazdy, wznoszą się ponad wyżyny człowieczego umysłu. dla tych, którzy w pustej szklance dostrzegając nieskończoność i przybrali doświadczone oblicza władców wzroku. dla ludzi chorych na marzenia, pod których powiekami nieustannie wije się kreatywność. dla osób umierających na rutynę.
wiecie, zawsze gdy kończę jakieś ff, to przyłapuję się na tym, że nie mam kompletnie pojęcia co napisać pod koniec. oczywiście prócz niezmierzonej jakąkolwiek miarą ludzką wdzięczności za to, że zwyczajnie tutaj byliście. a nawet zostawialiście cokolwiek po sobie. i nie jestem w stanie wyrazić dobitnie odpowiednio podziękowań, naprawdę. zatem nie pozostaje mi już nic, jak zaprosić do tworu, który wskoczy z publikacją za oneirataxię✨
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro