✧.* ❝ II. Pierwszy krok ❞
┏━━━✦❘༻༺❘✦━━━┓
Czuję się źle, zostawiając Rudego, ale muszę się dowiedzieć, jak trzyma się Alek. Anoda zgadza się przypilnować Janka, który i tak przesypia większość dnia. Jego stan określamy jako ciężki, ale stabilny.
Jeżeli rana Dawidowskiego nie jest zbyt poważna, akcja okaże się naszym całkowitym sukcesem.
Przed wyjściem z mieszkania przypominam Anodzie, że gdyby stan Rudego się pogorszył lub on sam zauważyłby, że coś się dzieje, ma natychmiast mnie powiadomić.
— Spokojnie, Tadeusz — mówi, pozornie niewzruszony. — Nic mu nie będzie.
Chcę w to wierzyć. Jakkolwiek silny nie jest Rudy, budowę ciała ma wątłą i drobną. Czasami przypominał mi porcelanę: piękny, ale delikatny.
Przeżył już wiele i jest wytrzymały, ale mam wrażenie, że wystarczy jeden niewłaściwy ruch i się stłucze.
— Mam nadzieję — odparłem, starając się ukryć zdenerwowanie. Przez głowę przemknęło mi wszystko, co mogło złego stać się z Jankiem. Mógłby zasłabnąć, albo uderzyć się przypadkowo głową w szafkę... A co, jeśli poczułby się pewien swoich sił i spróbował by się podnieść i wstać?
— Eh, Tadeusz, Tadeusz. — Westchnął z niecierpliwością Anoda. — Czasem mam wrażenie, jakby dla ciebie nie było nic poza Jankiem — rzekł delikatnie, ale i z wyczuwalnym przekąsem.
Rzucam mu zdziwione spojrzenie. W końcu Janek to mój przyjaciel! Jak mógłbym się o niego nie martwić, zważając na jego zły stan. Dlatego też ignoruję jego uwagę. Szybko go żegnam, jednak przed wyjściem się waham. Targają mną złe przeczucia. Ostatni raz oglądam się za siebie, po czym wychodzę i kieruję się dobrze znaną mi ulicą do mieszkania Alka.
Kieruję się w stronę ulicy Dworskiej, gdzie mieszka Aleksy. Odcinam się od otaczających mnie odgłosów życia miasta, pogrążam się we własnych rozważaniach. Jedynym tłem dla mych myśli jest rytmiczny stukot moich butów o kostkę brukową.
Mam szczerą, silną nadzieję, że tak jak mówiła Hala, rana ta nie jest poważna i życie Aleksego nie jest zagrożone.
W końcu, jeden z moich przyjaciół jest już ciężko ranny, a drugi oberwał kulką. Nie chcę stracić żadnego z nich. Przeżyliśmy razem tyle wspólnych chwil, od początku naszej edukacji w liceum im. Batorego, aż do teraz.
Mieliśmy za sobą przygód bez liku, razem wychodziliśmy z tarapatów i wzajemnie cieszyliśmy się naszą obecnością. Nie chciałbym, aby nagle to wszystko się urwało.
Wiem, że kiedyś musi, w końcu każda rzecz pod Słońcem ma swój koniec, to nieodłączny element życia. Coś się musi skończyć, a potem zacząć.
Jednakże nie chciałbym, aby to stało się tak szybko. Wierzę, że przed nami jeszcze wiele wspólnych momentów.
Dochodzę do kamienicy, w której mieszka Dawidowski. Szybko znajduję się przy drzwiach. Pukam szybko, krótko. Nie czekam długo, gdyż otwiera mi jego siostra, Maryla.
— Tadeusz! — wita się ze mną mile zaskoczona dziewczyna. Mimo uśmiechu na twarzy jest zdenerwowana. — Proszę, wejdź. Maciej będzie szczęśliwy.
Przekraczam próg, czuję zapach maści i leków - to znak, że Alka odwiedził już lekarz. Maryla prowadzi mnie do pokoju, w którym znajduje się jej brat. Gdy wchodzimy, lekarz właśnie kończy go oglądać. Twarz Alka rozjaśnia się, kiedy mnie widzi.
— Zośka! — uśmiecha się. Unosi się lekko na rękach, a lekarz posyła mu surowe spojrzenie, więc ponownie kładzie się na kanapę.
— Serwus — podchodzę do niego. Nie mogę się powstrzymać przed zerkaniem na jego brzuch owinięty bandażami. Nie widzę jednak krwi, to dobry znak.
— Opowiadaj, przyjacielu. Jak się trzyma Rudy?
Słysząc jego pytanie zagryzam wargę w zadumie. Z całą pewnością jego stan nie przedstawia się najlepiej. Złamana noga, pęknięte kości palców u jednej dłoni a także liczne rany - czy to od poparzeń, czy nawet zwykłe pęknięcia w skórze od mocnych ciosów.
— Szczerze mówiąc... nie wygląda zbyt dobrze. Jego stan najlepszy nie jest, ale przynajmniej jest stabilny. Jest wiele szans na to, że się z tego wyliże. — W końcu mówię. Nie chcę martwić mojego przyjaciela, ale jeszcze bardziej nie chciałbym zatajać przed nim ważnych informacji. — Dzięki Bogu, że tak szybko udało nam się go odbić. Gdyby nie to, to byłoby znacznie gorzej — mruczę cicho pod nosem.
Alek milczy, uśmiech mu lekko przygasa. Zaczynam żałować, że nie skłamałem na temat stanu Janka.
— Wiesz — mówi Aleksy — cieszę się, że wszystko będzie z nim dobrze. Ja miałem szczęście, że Anoda zastrzelił tego niemca, nim wpakował mi kulkę w głowę!...
Tej części historii nie miałem okazji jeszcze usłyszeć, więc proszę przyjaciela, by opowiedział mi, co się działo u niego.
Dowiaduję się, że podczas odwrotu natrafili na gestapowca, który kierował się w miejsce akcji. Nim zdążyli zareagować, strzelił do Alka i omal nie oddał drugiego strzału - tym razem w głowę.
Zapamiętuję, że muszę podziękować Anodzie za pomoc nie tylko przy Rudym, ale i uratowanie Alkowi życia.
Czuję się trochę źle z poczuciem, że mało brakowało a mój przyjaciel... By umarł. Ledwo potrafię przetrawić taką myśl w głowie, więc co mógłbym czuć, gdyby coś takiego miało miejsce naprawdę...?
— Oh. Całe szczęście, że to tylko tylko niegroźna rana na boku — wzdycham z ulgą i troską w oczach.
— Spokooojnie. Ja się tak łatwo nie dam, szkopy musieliby się najpierw bardzo natrudzić — Wyszczerzył się. Uznaję to za dobry znak, że chłopak czuje się dobrze psychicznie. Nie szkodzi się jednak podroczyć.
— A ten to oberwał, a nadal chce mu się żartować — mruczę z lekkim rozbawieniem.
Robi urażoną minę, jakbym właśnie obraził mu matkę.
— Wolałbyś, bym się zadręczał? Ważne, że żyję i będę żyć. W ciągu kilku dni stanę na nogi! — wypina dumnie pierś na tyle, ile może, bo przecież wciąż leży.
Lekarz kiwa głową, a mi przechodzi przez myśl, że Rudego też powinien odwiedzić. Niedługo się tym zajmę, poza tym nie możemy powierzać naszego bezpieczeństwa pierwszemu-lepszemu człowiekowi.
— Nie bądź zbyt pewny siebie — uśmiecham się szyderczo, drażniąc się z nim. — Może zacznij zupełnie od początku, niczym niemowlę? Najpierw się czołgać jak dżdżownica, później na czworakach...
Alek próbuje mnie szturchnąć, jednak w porę się odsuwam. Chłopak zakłada ręce na pierś, udając niezadowolenie.
— No już, nie dąsaj się tak, Panie Glizdo — mówię ugodowo, jednocześnie nawiązując do jego pokaźnego wzrostu.
— Cieszę się, że wszystko w porządku. Może jeszcze trochę, a i Rudy wyzdrowieje i będziemy mogli brać razem udział w akcjach, jak kiedyś — rzekłem, choć potem zdaje sobie sprawę z tego, że zagalopowałem się lekko. Rudego wciąż czeka mozolny powrót do stanu sprzed przesłuchań i nas wszystkich będzie to kosztowało sporo cierpliwości, a w szczególności jego samego.
Rozmawiamy jeszcze przez chwilę o rzeczach mniej lub bardziej ważnych. W pewnym momencie Aleksy oferuje, że Marylka zaparzy herbatę i będę mógł się raczyć ciepłym napojem wraz z nimi, ale grzecznie odmawiam. Czuję, że powinienem być przy Janku, jego osoba pojawia się w moich myślach i przyciąga mnie do siebie.
Dawidowscy są wyrozumiali, tak więc żegnają mnie ciepło, kiedy narzucam na siebie płaszcz w dymnej barwie.
Po chwili wychodzę na zewnątrz i uderza we mnie późno marcowe, aczkolwiek rześkie powietrze.
Niebo jest zasnute białymi, muślinowymi całunami chmur, przypominającymi mi przysmak porządany przez dzieci (ale i nie tylko!), czyli watę cukrową. Pomimo sporego zachmurzenia, przez dumne, wielkie obłoki przeciskają się natarczywe promyki Słońca, które usiłują choć trochę zdominować ten podniebny obraz.
Idę tętniącą życiem ulicą, z każdą chwilą ludzi przybywa. Zaraz będzie południe i chociaż większość powinna być w pracy lub szkole, mnóstwo osób cieszy się wiosną i nadchodzącym ociepleniem (jednak teraz zachmurzenie i wiatr nie wskazują, by w najbliższym czasie zrobiło się cieplej).
Kiedy chcę skręcić w boczną uliczkę, by uniknąć tłumu, ktoś zasłania mi oczy rękami. Przez chwilę myślę, że wpakowałem się w kłopoty, lecz nim reaguję, ten ktoś się odzywa.
— Zgadnij kto to! — słyszę znajomy głos.
Mimowolnie się uśmiecham.
— Hala! — delikatnie zdejmuję jej dłonie z mojej twarzy, a moim oczom ukazuje się niewysoka dziewczyna.
— W rzeczy samej — odgarnia z czoła niesforne loki. — Co tam u ciebie? Jak się trzyma Rudy? — pyta.
Zastanawiam się nad odpowiedzią. Nie zdążyłem dziś porozmawiać z Jankiem, ponieważ spał, kiedy wychodziłem odwiedzić Alka. Noc jednak minęła spokojnie, chociaż moje obolałe od spania na krześle plecy mówią inaczej.
— W porządku. A jak tobie mija dzień?
— U mnie też wszystko dobrze. Może nawet bardzo, cieszę się, że w końcu nadchodzi wiosna, nawet jeśli teraz tak bardzo tego nie widać. Mam już dość tego całego chłodu i naciągania na siebie ciepłych ubrań — odparła z uśmiechem.
— Tak, powoli wszystko budzi się do życia. Na większości drzew już pojawiły się pączki, w końcu zaraz i będzie kwiecień — Odrzekłem. Lubiłem, kiedy wokół robiło się zielono, promienie słoneczne przebijały się przez gęste korony drzew i malowały się cętkowanym wzorem na trawie, czy też kiedy melodyjnie ćwierkały ptaki. Oznaczało to początek czegoś nowego, a także okazyjne, drobne pikniki i wieczorne spacery, kiedy było wystarczająco ciepło.
No a potem, w maju są urodziny Janeczka. Obiecuję sobie w duchu, że spędzę je z nim najlepiej jak się da, oczywiście jeśli sam będzie tego chciał.
— Um, Tadeusz — podjęła nerwowo dziewczyna, przestępując z nogi na nogę. Kiwnąłem zachęcająco głową, chcąc ją skłonić do dalszego mówienia. — Chciałbyś może... Wybrać się ze mną do jakiejś kawiarni? Wiesz, tak po prostu wypić coś dobrego i porozmawiać... — odezwała się z zakłopotaniem, wpatrując się natarczywie w ziemię, tak, jak gdyby miała nadzieję, że jeśli będzie ją mierzyć wzrokiem odpowiednio mocno, to się rozstąpi i Hala by się zapadła.
Zamyślam się poważnie. Przed oczami staje mi obraz wymizerowanego Rudego, do którego przecież mi spieszno. Nie mogę go zostawić samego!
Ale zaraz, nie jest tam sam. Pamiętam to nieco sfrustrowane oblicze moją nadmierną troską oblicze Anody, który powtarza, że nic Jankowi się nie stanie.
Może i miał rację, że za bardzo się przejmuję moim przyjacielem. W sumie, to odkąd go odbiliśmy, nie odstępuję go ani na krok...
Myślę sobie, że z Anodą na pewno nic mu grozić nie może. Ufam temu chłopakowi i to sprawia, że zgadzam się na propozycję dziewczyny.
— Zgoda. Krótkie wyjście nie zaszkodzi — odparłem.
Dziewczyna z radością chwyta mnie za rękę i ciągnie na przeludnioną ulicę, z której dopiero co miałem uciec. Kierujemy się do pobliskiej kawiarni, a w szybkim marszu sprawdzam wolną ręką kieszenie. Z ulgą stwierdzam, że mam przy sobie dość pieniędzy, by zapłacić za kawę dla siebie i Hali. Wyszłoby głupio, gdyby to dziewczyna miała zapłacić za naszą dwójkę.
Cudem znajdujemy wolny stolik wewnątrz kawiarni, chociaż i tak muszę poprosić jakąś rodzinkę o krzesło, które dotychczas służyło za siedzenie dla torebki kobiety. W końcu jednak siadamy razem, a ja przeglądam kartę. W końcu decyduję się na zwykłą kawę na rozbudzenie, a Hala zamawia herbatę. Czekając na nasze napoje, rozmawiamy o wszystkim i o niczym; dziewczyna opowiada żarty, które na pewno opowiem później Rudemu, a ja opowiadam o mojej wizycie u Alka. Wzdycha z ulgą, kiedy mówię jej, że u niego wszystko w porządku.
— Ani się obejrzymy, a on i Janek będą znowu ścigać się w akcjach — przypomina mi się moment, w którym Rudy przyszedł na spotkanie z nazistowską flagą zerwaną z okna budynku. Pamiętam, jak stał i z dumą prezentował swoją zdobycz, a my gratulowaliśmy mu tego zuchwałego wyczynu.
— Mam nadzieję. To fajne chłopaki — uśmiecha się.
— Zgadzam się. Lepszych przyjaciół nie mogłem sobie wymarzyć — na mojej twarzy pojawia się lekki uśmiech.
— No i... Ty też jesteś fajny. Bardzo — mówi nieco ciszej, lecz ciepłym głosem. Na początku nie patrzy na mnie, lecz wbija wzrok w filiżankę herbaty, której uszko gładzi opuszkiem palca. Jednakże po chwili podnosi na mnie swoje ciemne oczy, a ja czuję dziwną, elektryzującą falę, która roztacza się między nami, kiedy nasze spojrzenia się krzyżują.
Mam jej tyle do powiedzenia, ale jednocześnie mam pustkę w głowie.
— Oh, dziękuję — udaje mi się wykrztusić. — Ty też, Halu — mówię, starając się ukryć zakłopotanie które sprawia, że koniuszki uszu mnie lekko pieką.
Czuję, że jestem równie czerwony jak cegła, z której została zbudowana ta kawiarnia. Spuszczam wzrok, nie potrafię wytrzymać pełnego wyczekiwania spojrzenia Hali.
Wiem, co powinienem teraz zrobić, jednak nie jestem w stanie. Nie potrafię zdecydować się na ten odważny krok, nie mogę pozwolić sobie na takie uczucia – nie, kiedy trwa wojna, a ja i moi przyjaciele ryzykujemy codziennie życie.
Niepewnie szukam ręki Hali, by po chwili złączyć nasze dłonie pod stołem. Patrzę jej w oczy, uśmiecha się. Kiedy czuję, że ma dojść do zbliżenia, jakieś dziecko wpada na nasz stolik i omal nie wylewa mojej wciąż nieskończonej kawy. Hala też ma szczęście, udaje jej się uniknąć ochlapania gorącą herbatą. Dziecko, które przed chwilą uderzyło w nasz stolik, teraz siedzi na podłodze i płacze. Podbiega jego matka, przeprasza nas za to, nawet proponuje, że zapłaci za napoje. Hala grzecznie odmawia.
— I tak już wychodzimy — zerka na mnie. — Prawda?
— Tak, dokładnie — szybko wstaję i biorę mój płaszcz. Podaję dziewczynie rękę, by pomóc jej wstać.
Matka karci swoją pociechę i jeszcze raz nas przeprasza.
— Naprawdę nic się nie stało — uśmiecha się Hala i gładzi malcowi włosy. — Następnym razem bądź ostrożniejszy, mały.
Kiedy wychodzimy, nieświadomie łapię jej rękę.
— Będziesz wspaniałą mamą — mówię, a dziewczyna rumieni się ze szczęścia.
— Dziękuję — milknie na chwilę, by później dodać ciszej: — A ty byłbyś wspaniałym ojcem.
Słyszę głośne bicie mojego serca, które chyba postanowiło sobie żyć własnym życiem.
— Ja też dziękuję — powiedziałem z braku laku, gdyż totalnie nie mogłem wymyśleć lepszej odpowiedzi. Czułem mieszaninę zawstydzenia jak i ekscytacji, która źle wpływała na skupienie się. — Jakoś nigdy nie zastanawiałem się nad założeniem rodziny, ale z odpowiednią kobietą, kto wie...? — Dodaję po chwili, patrząc jej w oczy.
— A... Kto dla ciebie byłby odpowiedni? — Pyta cicho, wpatrując się we mnie.
To moja chwila. Wreszcie mogę powiedzieć, co czuję.
Zatrzymuję się wpół kroku, Hala staje ze mną. Zajmujemy środek ulicy, ludzie co chwila na nas wpadają, jednak to się dla mnie nie liczy. Wpatruję się w oblicze dziewczyny, która chyba skradła moje serce. Dlaczego zauważyłem to dopiero teraz?
— Odpowiednia kobieta stoi przede mną — szepczę.
Hala bierze głęboki wdech, ja też przestaję oddychać, jednak moje serce bije jak szalone, kiedy nachylam się do niej i łączę nasze usta w delikatnym pocałunku.
Dziewczyna pachnie cynamonem i miętą - nietypowe połączenie, jednak wdycham jej zapach.
Pocałunek, chociaż krótki, rozgrzewa mnie bardziej niż wypita wcześniej kawa. Gdy się odsuwam, spuszczam wzrok, niepewny, jak zareaguje teraz Hala.
Ona zastyga, jak starożytna, marmurowa rzeźba kryjąca w sobie tyle piękna. A następnie podnosi na mnie rozelektryzowane, błyszczące spojrzenie oczu, kąciki warg unoszą się jej w ciepłym, czułym uśmiechu, którego dopełniają rumieńce.
— Tak bardzo miło mi to słyszeć — mówi, a następnie dodaje szeptem: — Tyle na to czekałam.
Łapie mnie zwiewnym ruchem za dłoń, którą ja także pochwycam i gładzę delikatnie.
Nic nie odpowiadam, moje nietypowo jak na mnie czułe i sympatyczne spojrzenie wystarczy więcej niż tysiąc słów.
A wtedy przypominam sobie o całym otaczającym mnie świecie - a także o Rudym, który stanowi jego część.
— Przepraszam cię najmocniej, ale niestety muszę już wracać. Moim obowiązkiem jest sprawdzić, czy u Rudego wszystko w porządku — mówię nieco niepewnie; przykro jest mi psuć tą magiczną chwilę, ale niektóre sprawy są niestety ważniejsze.
— Rozumiem — jest lekko niepocieszona, ale kiwa głową z wyrozumiałością.
— Do zobaczenia — żegnam się z dziewczyną, która tego dnia stała się dla mnie kimś więcej, niż przyjaciółką.
— Oby to nastąpiło jak najszybciej — uśmiecha się, a ja odpowiadam jej tym samym.
Macham jej na pożegnanie, a następnie obracam się na pięcie i kieruję się do swojego mieszkania.
Momentami uśmiecham się głupawo sam do siebie, że aż muszę schylać momentami głowę, aby żaden z przechodniów nie pomyślał sobie, że jestem jakimś pomyleńcem.
Pochłonięty myślami o dziewczynie, która zawróciła mi w głowie nawet nie wyobrażam sobie, co spotka mnie po przybyciu do własnego domu.
Gdy tylko otwieram drzwi, przybiega przerażony Anoda. Widząc jego minę, od razu wiem, że z Rudym nie jest za dobrze.
— Co się dzieje? — niemal krzyczę. Biegnę w stronę pokoju, w którym leży Janek.
— Nie wiem! Gdy się obudził... Nie mogłem go uspokoić... — panika w jego głosie nasuwa mi na myśl najczarniejsze scenariusze.
Wpadam do pokoju niczym burza, a gdy widzę, w jakim stanie jest mój przyjaciel, jestem przekonany, że to tylko koszmar i zaraz obudzę się ze snu (nawet jeśli miałoby to oznaczać, że nic nas z Halą nie łączy).
Janek leży w swoim łóżku w pozycji embrionalnej, kołdra jest wymięta i odsłania jego ranne ciało.
Kuli się najbardziej jak może, twarz ukrył w dłoniach. Słychać cichy, zduszony szloch, który dobiega z jego ust łapczywie łapiących powietrze.
Jego ciałem wstrząsają dreszcze; cały trzęsie się jak osika. Jednocześnie pomiędzy łkaniem wypowiada jakieś słowo, którego nie umiem zrozumieć. Jego skroń błyszczy od kropelek potu, które zrosiły jego skórę.
— Janek!... — Tylko tyle jestem w stanie powiedzieć. Powoli podchodzę do chłopaka, ale gdy chcę go dotknąć, zaczyna się rzucać na wszystkie strony. Muszę go uspokoić, bo zrobi sobie jeszcze większą krzywdę.
— Gdzieś ty był? — głos Anody brzmi ostro. — Gdy zadzwoniłem do Alka, byś wracał, powiedział mi, że dopiero co wyszedłeś i powinieneś być za piętnaście minut! Coś ty robił?
Dopadają mnie okropne wyrzuty sumienia. Gdyby nie to, że wyszedłem od Dawidowskich wcześniej, a później wybrałem się z Halą do kawiarni, do tej sytuacji może by nie doszło. Gdyby Rudemu stało się coś jeszcze, nie wybaczyłbym tego sobie. Teraz jednak muszę go uspokoić, by nic sobie nie zrobił.
— Janek, Janeczku — mówię delikatnie i cicho. — Jestem tu z tobą, nic ci nie będzie, nic nam nie będzie — powtarzam. Rudy unosi głową, pokazując swoją zapłakaną i przerażoną twarz. – Jesteś bezpieczny — powoli do niego podchodzę i wyciągam rękę. Chłopak patrzy na nią pustym wzrokiem, starając się zdusić szloch. Przypomina mi ptaka zestrzelonego z nieba: bezradny, delikatny i przestraszony. — Mogę... Mogę cię objąć?
Janek przełyka ślinę i kiwa głową. Siadam obok niego na łóżku przytulam, jednak nie za mocno; nie chcę go znowu wystraszyć lub sprawić mu większy ból. Trwamy w tej pozycji przez kilka minut. Czuję na sobie wzrok Anody, jednak nie przejmuję się tym. Dla mnie liczy się tylko chłopak, którego trzymam w ramionach.
Słyszę ciężki, wymuszony oddech Janka, który oddycha z trudem. Chłopak, pomimo tego, że ma na pewno bolesne obrażenie ciała, lgnie do mnie całym sobą jeszcze bardziej, jakby próbował we mnie wsiąknąć i stać się razem jednością. Jesteśmy tak blisko siebie, że czuję na sobie łomot jego serca, które bije zdecydowanie szybciej i mocniej, niż powinno. Jego ciepło otula mnie i sprawia, że czuję się nieco pewniej w mojej roli polegającej na uspokojeniu go.
— Tadziu, Tadziu — wyrywa mu się bolesny jęk, dyszy ciężko przy moim uchu.
— Januś, już dobrze. Wszystko już w porządku — Staram się go doprowadzić do normalnego stanu jak najbardziej kojącym tonem. Porusza się niespokojnie; ogolona głowa muska moją żuchwę.
— Nie, Tadziu... J-ja już myślałem, że cię zabrali — łka. — Że cię już więcej nie zobaczę. I że przyjdą po mnie znowu i wszystko się powtórzy...
Zamieram na jedną, długą chwilę. Jestem w szoku, że sama myśl o tym, iż Niemcy mnie złapali, wywołała u niego tak silną reakcję. Jednocześnie uświadamiam sobie, że to nie rany, którymi jest pokryte ciało Janka, będą stanowić największy problem. Rozumiem, że na Szucha skrzywdzono dużo bardziej jego ducha. To już nie jest ten sam odważny, uśmiechnięty Rudy.
Rodzi się we mnie chęć zemsty, ale teraz to Janek jest najważniejszy. To jego trzeba chronić, jemu trzeba pomóc.
Zemsta lepiej smakuje na zimno.
— Nie zabrali mnie i nie zabiorą — przekonuję go, gładząc po plecach. — Jesteśmy razem i nic nam nie będzie. Gdy się to wszystko skończy, wyjedziemy razem na wieś, dobrze? I zabierzemy ze sobą Alka! Ten to dopiero ma do opowiedzenia nam!
Zaczynam opowiadać o rzeczach, które razem zrobimy, o planach, które spełnimy. Czuję, że oddech Janka się uspokaja, a on sam opiera się całym ciężarem o mnie. Przez chwilę myślę, że zasnął, jednak tylko wzmacnia uścisk, jakby w ten sposób miał mnie ochronić przed całym złem tego świata.
— Godzę się na wszystko, bylebyśmy zawsze trwali razem w przyjaźni. Chcę, abyś był przy mnie — szepcze już normalnym głosem Janek. Wokół panuje taka cisza, że słyszymy wzajemnie własne oddechy. Łapię się na tym, że sam staram się łapać oddech tak, aby dostosować rytm pod chłopaka.
— Wiesz, że cię nie zostawię. Jesteś przecież dla mnie ważny — odpowiadam stłumionym głosem.
Nic nie odpowiada, jedynie śmieje się krótko. Choć nie widzę jego twarzy wyobrażam sobie jego uśmiech.
— Wiesz...? — Zaczyna.
— Hm?
— Nie lubię tego, że jestem przy tobie tak niski.
Klepię go lekko po plecach.
— Jest w tym jakaś zaleta. Kiedy cię przytulam, możesz słyszeć moje serce, które bije teraz dla ciebie.
┏━━━✦❘༻༺❘✦━━━┓
Hej słodziaki!
Oto kolejny rozdział i w sumie fajnie, że pojawił się dość szybko (pisanie we dwoje działa w sumie dość motywująco, polecam)
Standardowo spytamy: Jak wam się podobało i co sądzicie?
Najpewniej następny rozdział pojawi się niedługo, tak więc do zobaczenia!
~ Mint i Mafia
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro