Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

XV: Polowanie na muchę

wszystkie sygnały na niebie i ziemi każą mi napisać dla was rozdział, łącznie z tym, że od dwóch dni spotykam na drodze puszkę po blacku... (przysięgam, sprzątnęłam ją, jakimś cudem znow się tam znalazła)
*

Cóż po tym, jak Constance została powstrzymana przez kota, by trafić jakimś zaklęciem Syriusza, sugerującego jej, iż jest najpierw podejrzana, a później ponura i przykra, wszyscy siedzieli w pokoju dziewczyny w dość niezręcznej ciszy, którą przerywał Potter pogwizdując czasami.

Świąteczny nastrój Evans, jednak udzielił się wszystkim, tylko na odwrót, co w pierwszej chwili przyszło Connie do głowy.

Oprócz Pottera sprawdzającego cierpliwość pozostałych, w jego ślady postanowiła pójść mucha – w grudniu. Mucha, a na dodatek wyjątkowo głupia oraz upierdliwa.

W pierwszej kolejności praktycznie wleciała Connie w czoło, na co dziewczyna skrzywiła, jednak później wybuchła śmiechem, gdy owad postanowił podręczyć Syriusza, którego nagle opuścił kot. Czyli ostatecznie racja postanowiła dumnie przejść na stronę Connie, decydując, że parszywa bestia, nie lubi nikogo, niczym Krzywołap przemierzający dystans od łóżka do drzwi.

Późniejsze przygody muchy wyglądały tak, iż odbiła się od sufitu, wleciała do lampy, i grając na nerwach wszystkim Gryfonom, postanowiła zadecydować o swoim losie siadając Jamesowi na głowie, co równało się z tym, że ten dostał szału.

— Nie ruszaj się, na Merlina — syknęła Connie, która właśnie przeczesywała pokój w poszukiwaniu książki, którą mogłaby bezkarnie uderzyć Pottera w głowę oraz zabić muchę. W końcu w przebłysku oświecenia, zerknęła pod szafę, i bingo! Leżała pod nią lekko zakurzona książka, - cóż po roku koczowania pod meblem, który sam w sobie Connie wydawał się niepotrzebny skoro wszystkie ubrania można porozrzucać po pokoju, nie było innej możliwości - po którą szybko chwyciła, jednak James odsunął się gwałtownie.

— Nie zabijesz na mojej głowy muchy! — jęknął, osłaniając się rękami przed Connie, która jedynie przewróciła oczami.

— A chcesz się założyć? — spytała zawzięcie, biorąc zamach z pożółkłą książką w dłoni, jaka za chwilę miała być użyta jako narzędzie zbrodni — na owadzie, który wraz z Potterem zaczął panikować, jednak nadal nie mógł się uwolnić.

— Właśnie, że nie chce! — krzyknął przerażony wizją martwej muchy kłębiącej się gdzieś w jego włosach, błagalnie zerkając na Syriusza, który stał za Connie niekoniecznie wiedząc, co zrobić.

I tu już nie było żadnej opcji, Constance zamachnęła się książką, trafiając bruneta w policzek, w momencie, w którym mucha triumfalnie wyleciała pomiędzy kosmyków Pottera, natomiast brunetka runęła jak długa przed siebie, agresywnie dmuchając na pasma włosów, jakie wpadły jej na czoło. Chwilę później mucha przeleciała jej przed nosem, co spowodowało jej gwałtowny powrót do rzeczywistości i zerwanie na równe nogi, wypatrując stworzenia, które było na dobrej drodze by wyrwać Krzywołapowi tytuł bestii.

— Gdzie to jest? — fuknęła, oglądając się na boki w szaleńczej pogoni za muchą. Wszyscy natychmiast wydali owada, w spokoju siedzącego na ścianie nad oknem, idealnie pod krzesłem. Connie w moment zjawiła się na krześle, niebezpiecznie balansując na poduszce, i krześle oraz granicy furii, którą wcześniej wywołał Black. Lily, która do tej pory siedziała cicho, przy biurku starając się nie tknąć artystycznego nieładu, ponieważ gniew artystów był jedną z rzeczy, których wolała uniknąć, a gniew Constance Bowie w odsłonie artystki — to zdecydowanie wolała ominąć szerokim łukiem, nawet przy użyciu miotły.

Później wszystko toczyło się prędko, Connie prawie, że spadła z krzesła, gdyby Syriusz nie złapał jej w pasie, w trakcie lotu na podłogę, jednak dziewczyna wróciła na krzesło, z brakiem świadomości, iż nie ma czym zamordować muchy. I tu właśnie wkracza większa rola Lily, którą Bowie zmierzyła uważnie wzrokiem, sprawdzając czy ma na sobie buty, cokolwiek. I miała - co prawda, świąteczne kapcie z krzywym wizerunkiem reniferów oraz nawiedzonymi świecącymi kolorowo uszami. Po krótkim namyśle, przez jaki mucha ze świstem powietrza ruszyła się z miejsca, co ostatecznie sprowadziło ją na ziemię, doszła do wniosku, że takie rzeczy to tylko mugole są zdolni wymyślić.

— Evans, dawaj mi tego kapcia! — wrzasnęła, wystawiając rękę przed siebie, aby szybko zabrać jej but, natomiast rudowłosa wytrzeszczyła oczy, które mówiły tylko jedno „nie ma nawet takiej opcji". Connie chrząknęła, kątem oka wskazując na prowodyra całego zamieszania, Huncwoci zawtórowali jej, dodając do tego wyczekujące spojrzenie wbite w Lily, przy akompaniamencie niczego, dokładniej ciszy.

— Ale on nie będzie narzędziem zbrodni! — pisnęła, aczkolwiek ostateczną siłę argumentu stanowiły zdenerwowane jęki, i prychania pod nosem. I tak oto Evans oddała kapeć, a Connie stanęła na palcach na krześle, czekając w napięciu na odpowiedni moment, po czym but z niemalże nadludzką siłą uderzył w ścianę, zabijając muchę. Aczkolwiek zwycięstwem nie dane im było cieszyć się nazbyt długo, ponieważ już po chwili z parteru domu, prosto po dębowych schodach dopadł ich krzyk.

— Constance. — Pierwsze słowa brunetka przełknęła z goryczą, krzywiąc się i powoli schodząc z krzesła, zabijając wzrokiem Syriusza, wysuwając rękę, aby jej pomóc. — Lorelei przyjechała!

*

Constance właśnie stała na dole, zaciągając rękawy swetra, przed grupą znajomych, która miała - jak poinstruowała ich, podczas schodzenia po schodach, – dobrze wypaść, jednak wychodziło na to, że tym razem nawet Lupin ją zbył, trwając w zawziętej dyskusji z przyjaciółmi, a o obrażonej Evans wolała nawet nie myśleć.

Właściwie to miała hipotezę, że Huncwoci właśnie próbują bezskutecznie zatamować potok śliny na widok Lorelei, czemu w prawdzie wcale się nie dziwiła, gdyż jej ciotka była w jednej drugiej willą. Historia nie była na tyle ciekawa, jak z początku się wydawało, wystarczyło powiedzieć jedno, a scenariusze nasuwały się same — dziadek Connie był naczelnym casanovą, co niewątpliwie pomogło mu w znalezieniu trzech żon. Constance nigdy nie było dane dowiedzieć się więcej, niż wepchniętą jej w usta opowiastką, głoszącą, że matka pani Bowie zmarła, gdy ta była w wieku Connie, natomiast jej dziadek znalazł kolejną - właściwie ona jego - żonę, która była willą. I tak oto o dzieciństwie jej matki wiedziała tyle, iż ciotka jest od niej młodsza o trzy lata, babcia zmarła, zanim zdążyła ją poznać, a dziadek? Dziadek milczał, jak grób bardziej, niż na niego wyglądał.

— Connie, jak dobrze cię w końcu widzieć! – rzuciła przez ramię, zdejmując sprawiający wrażenie ciężkiego mieniącego się srebrzyście futra, przy czym nonszalancko odgarnęła długie, falujące się na końcach śnieżnobiałe włosy. — Ooo, a to kto? — mruknęła zdezorientowana, zauważając Gryfonów wyłaniających się zza pleców jej siostrzenicy, gdy Connie usilnie starała się przypomnieć sobie formułkę, by ktokolwiek sprawił, aby z ust Huncwotów właśnie nie ciekła ślina.

— Ach, no tak — powiedziała Connie po chwili, wyrywając się z pospiesznego penetrowania pamięci, niestety bez rezultatów. — To moi znajomi, to moja cio... — przerwała na chwilę, dziwnie czując się z przymusem powiedzenia do niej ciotka. Ponieważ „ciotka", kojarzyła się jej z kobietą, która była dotąd nieznaną istotną kroczącą sobie gdzieś po drugiej stornie kraju, jaką poznawało się na pogrzebach, a później żałowało i uciekało zamazywać z polików ślady śliwkowej szminki. Natomiast ciocia, ciocia była ciocią. W głowie Connie pulchniutką kobietką w ciężkich okularach i włosach ściętych na boba, o serdecznym wyrazie twarzy, dziergającą szaliki w odcieniu musztardy na święta dla absolutnie każdego członka rodziny, przy blasku kominka. Fakt faktem – młoda Bowie nazywała ją tak w listach, jednak w życiu codziennym, lub gdy się spotykały zwracała się do niej po imieniu. Bo Lorelei, była Lorelei. Najpiękniejszą kobietą, jaką widziała w życiu, przy czym jedyną dorosłą osobą, która wkraczając w ten przyprawiający Connie o ciarki wiek, nie połknęła przy okazji kija. — Moja, moja Lorelei. Znajomi, Lorelei. Lorelei, Znajomi – dokończyła szybko, klaszcząc w dłonie, mając zamiar przerwać ciszę i chwilowe zaćmienie umysłów, każdej obecnej na korytarzu osoby.

— Może przejdźmy do kuchni, co? — zaproponowała, i nie czekając na odpowiedzieć skręciła do kuchni. Na aprobujący, ewentualnie popędzający wzrok Connie, nie czekał również Syriusz, który dumnie wypinając pierś, ruszył za willą. Brunetka prychnęła, nie zdając sobie sprawy z tego, że wypadła w tamtej sytuacji, na zazdrośnicę, co dobitnie uświadomiła jej Evans na chwilę zawieszając swoje obrażenie, za wrobienie jej kapcia w morderstwo, zachichotała, gwizdając, czym zwróciła na siebie i Connie uwagę samego Syriusza.

— Oho, wywołałam wilka z lasu. — Uśmiechnęła się szeroko, wchodząc do kuchni, ignorując przy tym Syriusza nadal wpatrującego się w Connie.

— Tse, chyba kundla — fuknęła, wcale nie tak cicho, jak założyła, wywołując przy tym duszący śmiech u właściwe wszystkich Huncwotów.

— Oj, Connie bądź miła dla kolegi — zaśmiała się cicho pod nosem Lorelei, przeszukując przy tym kuchenne szafki, najpewniej w poszukiwaniu melisy, której zawsze brakowało w domu Bowie'ch. — Chyba, że kogoś więcej? — wymsknęło się jej, w nagłym wręcz ataku olśnienia, a Bowie pobladła niczym ściana, chwilę później skręcając się ze śmiechu. Mimo, iż przez praktycznie miesiąc jeśli nie więcej, w snach nawiedzał ją Syriusz oraz centaury, a jej podświadomość najpewniej stroiła sobie z niej żarty wmawiając jej, że jest zazdrosna o Sèraphine, wcale nie wyzywając przy tym od ręki wszystkich Ślizgonów, to co to to nie! Ona wiedziała lepiej, że Black i ona, prędzej by się pozabijali, niż stanowili dobrze zgraną parę.

— Nie, oczywiście, że nie! — odparła, gdy zdążyła się uspokoić, i zawlec na taboret obok wyspy kuchennej.

— Och, daj spokój, młoda. To jest wolna przestrzeń! — krzyknęła, licząc, że jej siostra przyrodnia zaszyła się już w gabinecie, uprzednio zamykając go na pęk kluczy, a przez masywne ciemne drzwi nie było jej słychać. Jednak napotykając milczenie zarówno Alsephiny, jak i dzieciarni, która zdążyła wzbudzić jej sympatię, postanowiła zmienić temat. — Dobrze, a skoro nie pchacie się sobie w ramiona i wlewacie sobie do gardła eliksirów miłosnych, to nie wiem, coś się dzieje? Chcecie się pożalić, na szkolnych śmieszków próbujących wysadzić cieplarnię? — spytała, na co Huncwoci znów zawyli, wiedząc, że chodzi o nich, czego za to nie wiedziała Lorelei, nawiązująca do treści listu, który dostała kiedyś od Connie. — Okej, jesteście rozmowni, jak moja siostra, więc nie wiem, robicie coś nielegalnego? — Uderzyła w coś, na czym sama znała się najlepiej, aczkolwiek nigdy nie mówiła o tym głośno, przy czym niespecjalnie dbała o dyskrecję. Constance od dawna podejrzewała ją o wiele rzeczy, które odbiegały od wizji śnieżnobiałej, krystalicznej osoby, na jaką z początku wyglądała jej ciotka. Niemniej, to czym zajmowała się, co działo się z jej wszystkimi partnerami, zostało zamknięte na wszystkie spusty, kłódki i łańcuchy, ukryte z taką precyzyjnością, jak Komnata Tajemnic, razem z dzieciństwem ciotki i matki, było informacjami, na jakie Connie nawet nie robiła sobie nadziei. Oprócz tego, uderzyła w Huncwotów, którzy niespecjalnie afiszowali się z byciem niezarejestrowanymi animagami.

— Właściwie to nie, chociaż jestem skłonna dyskutować o wysadzeniu cieplarni — fuknęła Connie, wbijając wzrok w chłopaków, a Lorelei parsknęła głośno.

— Ile wam za to wlepili szlabanów? – spytała z ciekawością, wyjmując z szafki te bardziej kolorowe kubki, szerokim łukiem omijając porcelanowe filiżanki w fiołki alpejskie.

— Ajj, długo by wymieniać — zaczął James, a wszyscy przytaknęli, w między czasie składając zamówienia na herbatę, która zaczęła się parzyć wraz z machnięciem różdżką ciotki Connie.

Rozmowa powoli się rozkręcała, przerywając się chwilowo tylko na ataki śmiechu, gdy Huncwoci o czymś wiedzieli, a obecne dziewczyny nie, natomiast wszystko skończyło się wraz z Alsephiną, wyłaniającej się ze swojego gabinetu, i przy akompaniamencie skrzypiących drzwi, Lorelei pomogła przedostać się im do pokojów, bez uprzedniej reprymendy, która trafiłaby się Connie i wykładu o funkcjonowaniu wskazówek zegara i tłumaczenia, którą wskazują godzinę.

*

I znów Constance znalazła się w swoim pokoju, odetchnęła z ulgą. Lubiła Lorelei, jednak rozmawiając z nią przy innych, co więcej z innymi, było dziwne. Nie mogła jej powiedzieć o snach, centaurach, Syriuszu, Sèraphine i tym, iż planuje w najbliższym czasie zabić Evę, jeśli po nowym roku nie wróci do Anglii.

W każdym razie, teraz jedyną przeszkodą w pójściu spać było jej ubranie i umycie zębów, co szybko zrealizowała, korzystając z łazienki tuż obok pokoju, jak zawsze mijając szafę, jakby była niewidziana, a sweter wylądował na biurku.

Niemniej zamrugała dwa razy, zanim zorientowała się, że coś znów planowało zepsuć jej tym razem noc. Ewidentnie zwierzęta tamtego dnia jej nie lubiły. Po podłodze krzątał się pająk, niekoniecznie jej największy lęk, ale jedno z większych obrzydzeń.

W każdym razie, na cokolwiek by nie wychodziło – nie miała najmniejszego zamiaru tknąć włochatej bestii pałętającej się po jej podłodze.

Pozostawało jej tylko znaleźć delikwenta, którego długo się nie naszuka i raczej nie będzie latał po ścianach po zobaczeniu pająka.

Evans odpadła, zarówno ze względu, tego, że postanowiła dać jej czas do świątecznego poranka, który wypełni ją tą cudowną magią przebaczenia oraz innymi bzdetami, i sama nawet wręczy jej kapcie w prezencie. Jednak tamtego wieczora zdecydowanie ją przekreśliła, do czego swoje trzy galeony wtrąciło też to, iż nie wiedziała czy ma arachnofobię.

I kolejnym kandydatem, był... Syriusz na Merlina. Jęknęła w duchu, przewracając oczami, gdy wizualizowała sobie jej prośbę kierowaną do Gryfona. Jak to miałoby brzmieć?

Hej weźmiesz mi pająka z pokoju? — wysuwała propozycję na głos, ostatecznie decydując się na spontaniczność i rzucając ostatnie spojrzenie pająki, mówiące samo przez siebie, iż czeka go okrutny los, jeśli ma zamiar ruszyć się z miejsca na krok, wyszła z pokoju.

Przeszła prędko korytarzem, nie zauważając oznak życia, oprócz tych wysyłanych od ciotki Lorelei, która dorwała się do kieliszków, wina i magnetofonu. Uruchomienie tegoż urządzenia świadczyło tylko o tym, iż jej rodzice byli pogrążeni we śnie, a ciotka odpoczywała po podróży.

I zapukała do drzwi pokoju Syriusza.

Chwilę później chłopak w podobnym stanie, jak o poranku, w którym Connie na własne szczęście wstała wcześnie i poniszczyła proporczyki, choć tylko zmieniła je w szare, nudne i smutne dekoracje, na właściwie niewiadomo na jaką okazję. Nawet pogrzeb nie pasował, ponieważ proporczyki z okazji czyjejś śmierci - nawet szare - brzmiały wyjątkowo groteskowo, lub koniecznie. Ewentualnie niepokojąco.

— Constance, c...

— Mam w pokoju pająka — oznajmiła bez zbędnych ceregieli, na co Syriusz pokiwał głową, po chwili dodając:

— Ty wiesz ilu ja się kątników wyzbyłem stąd?

— Tyle tylko, że ten pająk to nie jest kątnik — wycedziła przez zęby, i zanim brunet zdążył zareagować, złapała go za rękaw, ciągnąć za sobą do pokoju, gdzie zważając na tamtejsze szczęście Bowie, pająka nie było.

— Ups, czyli pająka nie ma, mogę iść spać? — Gryfon ziewnął przeciągle, ale jego luźna, śpiąca postawa natychmiast wyprostowała się, jak struna, zmierzona wzorkiem Connie, którą można było pomylić wtedy z Bazyliszkiem.

— Zwariowałeś? Ja tu nie będę spać, wyobraź sobie, że ja połknę tego pająka, jak będę spać — syknęła, podrywając z łóżka poduszkę. — Już jedno stworzenie dziś zabiłam, drugiego nie utopię w kwasie żołądkowym. Nie ma opcji — oznajmiła jasno i klarownie, natomiast Syriusz poszukiwał innej opcji, niż wyganianie kątników i innych stworów z wolnych pokoi gościnnych u Bowie'ch. — Śpię u ciebie.

Jednak wbrew temu, co przyszło Syriuszowi do głowy, Constance okradła go z prześcieradła i położyła się na dywanie, zamiast dobranoc, rzucając przez ramię:

— A i, jak jutro zobaczysz rano moją ciotkę to postaraj się nie ślinić. To robią tylko psy. Dobran... Znaczy się niech cię szczypawki nie zeżrą.

*
disclaimer
jak cos tu będzie niezrozumiałego to przepraszam strasznie, ale jest grubo po północy, a ja jestem chora i uparłam się, że dzis ma być rozdział

serwus, strasznie długo pisze ten rozdział

i w momencie, w którym to czytacie, konfundo dostaje nową okładkę! było ciężko, zważając na to, iż naprawdę przywiązałam się do poprzedniej i od niej wzięła się cała ta historia, a sytuacja z festynu w moich oczach wygląda dokładnie tak samo! {uwaga autoreklama} i apropos tego, jeśli ktoś z was szuka okładki to zapraszam, bo niedawno otworzyłam swój własny graphic shop!

ach no i oczywiście bardzo ważna sprawa, którą jest to, jak właściwie wyglada Connie?

osoba, ktora jest w aesthetic właściwie już w ogóle mi jej nie przypomina i ostatecznie wybrałam się ma poszukiwania, w których wyłowiłam dwie kandydatki, które nawet mi ją przypominają

pierwszą jest - lily james scoruce, która właściwie bardzo mi pasuje, z dwoma ale, mówiącymi, że Connie ma dłuższe włosy i zielone/zielonoszare oczy

ale nigdy nie znajdę czegoś idealnego, jeśli bede tak wybredna, więc pytam was, czy dziewczyna pasuje do waszych wyobrażeń o Connie?

natomiast drugą jest kat baker (chyba, to że znam jej nazwisko to zasługa cudownej i lepszej od fbi nobodycryy )

no i czekam na to, co od was usłyszę, bo to przecież Wy to czytacie i dla Was tworzę,

w każdym razie, trzymajcie się dobrze!
vivaly

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro