Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

VII: Feralny nawet nie piątek trzynastego



— Black! — Wszystkich Huncwotów obudził wrzask Constance Bowie, jeszcze przed piątą rano w poniedziałek oraz jej pięść waląca w drzwi do ich dormitorium.

— Co za niesprawiedliwość, że dziewczyny mogą nam wparować do dormitorium, a my im nie — wyjęczał w czerwień poduszki James, nakrywając głowę kołdrą.

— Wszyscy wiemy, że w gdyby tak było to odwiedzałbyś nas dwadzieścia cztery godziny na dobę, Potter! — krzyknęła, a brunet wykrzywił się, ponieważ jego złudzenie głoszące, że słuch Connie Bowie nie ma prawa dosięgnąć ich dormitorium, zostało brutalnie przebite niczym balon igłą. — A teraz, Black! — Jej pięść ponownie zagruchotała w drzwi, po czym do jej uszu dobiegły kolejne jęki rozpaczy, wynikające z przerwania błogiego snu. — Black, na Merlina, otwieraj drzwi! — Kolejny jęk rozpaczy, i uderzenie w drzwi. — Bo zaraz wam rozsadzę te drzwi na kawałki i tyle będzie dobrego! — wydarła się, jeszcze głośniej niż poprzednio, na co Huncwoci poderwali się z łóżek, pod wpływem usłyszanej groźby, brzmiącej wyjątkowo realistycznie.

Gryfoni zmierzyli się wzrokiem, trwając w zupełnej ciszy. Ostatecznie Remus rzucił poduszką w Blacka, a ten westchnął i z rezygnacją wstał z łóżka, podchodząc do drzwi. Jednak nie omieszkał po drodze zahaczyć o łóżko Jamesa, i będąc jeszcze na wpół śpiącym, postanowił na dłuższą chwilę zostać w nogach pościeli Pottera.

Zasnął na chwilę, jednak rozpoczęcie odliczania przez Connie, odrobinę go przejęło.

— Stary, idź jej otwórz te drzwi. Może później da nam spać — fuknął na niego James, przecierając oczy dłońmi, a nogą kopiąc Syriusza, aby zwlekł się z jego łóżka.

Ostatecznie brunet zaliczył bolesny upadek, co nie przeszkodziło mu w otworzeniu drzwi oraz pseudoartystycznym oparciu się o ich framugę wraz z zaspanym uśmiechem, który silił się na bycie czarującym. Lub cokolwiek innego, według skromnego zdania Connie, nic nie wyszło.

— Daruj to sobie — syknęła, gdy Black uważnie zmierzył ją wzrokiem. Mimo piątej, bądź wcześniej dziewczyna była w pełnym uniformie Gryffindoru, prócz szaty, z idealnie zawiązanym krawatem, zachowanym za swetrem. — Wyjaśnisz mi, co się stało w Pokoju Wspólnym przez noc? — spytała, a z dormitorium dobiegł stłumiony śmiech bądź kichnięcie umierającego. Spojrzała podejrzliwie na Syriusza, zastanawiając się czy nie trzyma trupów w szafie, bądź ledwo żywych.

— A co się stało? — zapytał ze śmiechem, przeczesując dłońmi ciemne włosy, a Bowie wywróciła oczami. Rzuciła w jego kierunku proporczykiem w barwach Gryffidoru, który wielkim ozdobny pismem głosił „Constance Bowie i Syriusz Black".

To się stało — fuknęła, zakładając pasmo włosów za ucho. — Jeśli jesteś za to odpowiedzialny, przysięgam, w tym momencie zostaniesz przeklęty — zagroziła, zaglądając przez ramię Syriuszowi, aby zobaczyć czy jednak nie ma za sobą armii zmarłych.

— Jesteś straszna, kobieto. — Oczy chłopaka wyszły z orbit, gdy przyswoił fragment o rzuceniu na niego uroku. Brzmiało to równie realistycznie, co zmasakrowanie drzwi, gdyż Bowie miała rękę do zaklęć i uroków. Gdy dalej mierzyła go podejrzliwym wzrokiem, wywrócił oczami, oddając jej proporczyk. — Nie to nie ja, dla twojej wiadomości. Przecież mam dziewczynę — wyjaśnił oczywistym tonem, nadal się uśmiechając. — Poza tym, myślę, że kiedy mówisz „wymaluję sobie na policzkach twoje nazwisko" powinnaś liczyć się z tym, iż ktoś mógł ciebie usłyszeć.

— Trzeba mieć pięć lat, żeby nie zrozumieć sarkazmu — powiedziała z niesmakiem, współczując pięciolatkom, że nie mogę się śmiać z tylu znakomitych żartów. — Albo być mentalnym tobą — dodała po chwili, na co Potter wyglądający na umarłego zagwizdał, a Remus z Peterem zaczęli klaskać.

— Punkt dla Bowie! — krzyknął James, którego niezmiernie bawiła cała sytuacja.

Oboje postanowili zignorować przyjaciół Blacka, a Connie złapała bruneta za ramię, i wyciągnęła do opustoszałego Pokoju Wspólnego.

— Nic tu nie widzę — odparł, rozglądając się z uwagą. Constance prychnęła pod nosem.

— Bo posprzątałam, niektórym zmieniłam kolor za pomocą zaklęcia — odpowiedziała wzdychając ciężko, i dłonią wskazując na stos proporczyków w szarym kolorze.

— Czemu szary? — spytał, oglądając przedmioty, po czym ukradkiem zerkając na Bowie, z której furia chyba zdążyła już z niej uciec. — Jest smutnyyyyyyy. — Ponowie przeciągnął samogłoskę, i wkładając sobie dwa proporczyki za uszy.

— Szary jest lepszy, od naszych jaskrawożółtych nazwisk na wściekle czerwonym tle. Co za żałosna parodia kolorów Gryffindoru — mruknęła, a po chwili głośno się roześmiała.

— Ważne, że tania — powiedział szeptem James, do przyjaciół stojących za nim, i tak samo jak on, przyglądających się dwójce Gryfonów. — Czyli co, misja wykonana? — Wskazał na śmiejących się razem brunetów.

*

Począwszy piątej rano, wszystko zapierało się feralnie, jak już trzynaście razy zdarzyła przeliterować Connie, a Lily trzynaście razy przytaknąć.

Rudowłosa nie chciała jej uwierzyć, aż do godziny siódmej, gdy w drodze na śniadanie dopadł ją jej własny feralny los.

James Potter.

Cóż dla większości dziewcząt, byłoby to zdarzeniem, które z chichotem zapisałby w kalendarzu, jednak Lily Evans twardo stawała przy swoim. Szczególnie wtedy, gdy okazało się, że brunet ma ze sobą jemiołę oraz, że ma ambitny zamiar przez cały grudzień nosić ją ze sobą wszędzie.

— No, Evans! — krzyknął za nią, kiedy ta wartkim krokiem zjawiła się w Wielkiej Sali, nie oglądając się za siebie. — Zaczekaj, nie wiesz, że tego wymaga tradycja?

— Potter — warknęła Bowie, która z podkrążonymi oczami, od zbyt wczesnego wstania i intensywnego poranka oraz nieprzespanej nocy. — Zmiataj z tym chwastem, zanim go posiekam i wrzucę ci do soku dyniowego — syknęła, jednak nie było jej najwyraźniej dane poznać losy Pottera i Evans wraz z jemiołą w roli głównej, gdyż losy Remusa zaciekawiły ją bardziej.

— Witam pannę, niewyspaną? — powiedział zmęczonym tonem, co zabrzmiało bardziej, jak pytanie. — Ten tydzień nie ma prawa zacząć się dobrze — mruknął, zabierając się za pudding ryżowy. — Podejrzewam, że sęk leży w twoich porannych groźbach.

— Chciałeś powiedzieć, że sęk leży w udekorowanie Pokoju Wspólnego na nieistniejące święto, i dzięki Merlinowi, niedobranych ludzi, albo nieudolnych swatek? — powiedziała, ziewając przeciągle.

— O nie — jęknął szatyn, a Bowie dopiero po chwili zrozumiała, na czym rzecz polega. Lupin trzymał w rękach miniaturowego czekoladowego renifera bez głowy.

— Tragedia narodowa — zawyrokowała, zabierając tułów zwierzęcia z rąk Remusa, po czym z uśmiechem na ustach włożyła go do buzi. — I świat staje się lepszy — odparła, a szatyn spojrzał na nią, jakby zabiła mu dziecko.

Jednak Syriusz, zupełnie nieświadomie uratował życie Connie, ponieważ Remus w akcje zemsty miał zamiar zabrać jej piernikową traszkę z talerza, co spisało by dzień na straty już ostatecznie.

— Przysiądę się do was — oznajmił brunet, odkładając kule na miejsce, jakiegoś pierwszorocznego. — Z Jamesem już się nie da wytrzymać, odrobinę żal mi Lily, ale chyba przeżyje — stwierdził, i natychmiastowo spojrzenia całej trójki wyładowały na Jamesie i rudowłosej.

— Cóż, możemy mu zabrać tę jemiołę? — zaproponowała, a Syriusz ochoczo pokiwał, na co Connie prędko rzuciła zaklęcie pod stołem, a jemioła Pottera, która choć nie miała prawa zwiędnąć, właśnie to zrobiła. Brunet korzystając z chwili nieuwagi Connie, zabrał jej sprzed nosa piernikową traszkę, i prędko wsunął do ust, na co dziewczyna nie zdążyła zareagować, ponieważ McGonagall zmierzyła ją surowym spojrzeniem, i nie minęła chwila nim została wezwana do jej gabinetu.

*

W gabinecie opiekunki Gryfonów, Constance zostało wyraźnie wytłumaczone, że nie ma najmniejszego prawa używam zaklęć przeciwko uczniom, co doskonale wiedziała, jednak Minerwa nie było w stanie przekonać „koleżeńskie przekomarzanie się".

Gryffindor zostanie ukarany odjęciem 10 punktów, za złamanie zasad" — zacytowała Connie profesorkę, gdy kończyła zdawać raport Huncwotom w Pokoju Wspólnym. — I mam szlaban w ten weekend — dodała.

— Ale powinna się zorientować, że James raczej nie byłby zły! — krzyknął Syriusz, jednak Potter zmierzył go takim spojrzeniem, które wręcz wytykało, iż nie ma racji. — No weź, Rogacz — powiedział brunet, karcącym tonem. 

— Jako, że z premedytacją zniszczyłaś moją jemiołę, w momencie, w którym Evans dałaby się pocałować. — Connie kontrolnie zerknęła na Lily, która energicznie zaprzeczyła, kręcąc głową. — Byłem odrobinę obrażony, ale jeśli byś ją odkupiła, to mogę zawiesić obrażenie — odrzekł Potter, a Connie westchnęła ciężko.

— Widzicie? — krzyknął Black, i klaszcząc w dłonie wstał z kanapy. — Zaraz wracam — powiedział, po czym wybiegł z Pokoju Wspólnego.

— Dziwny jakiś — skomentowała Bowie, i wzruszając ramionami, sięgnęła po torbę, by odrobić prace domowe, jednak z zaskoczeniem, odkryła, że owej wcale tam nie ma. — Szlag, chyba zostawiłam ją u McGonagall — mruknęła zrezygnowana, po czym oznajmiła znajomym, iż za chwilę wraca, i czując na sobie mordercze spojrzenie przyjaciółki, którą dziś już kilka razy zostawiła z Potterem samą, ruszyła do gabinetu McGonagall.

*

Gdy stała już przed gabinetem, przez uchylone wejście, zauważyła nikogo innego, jak Syriusza Blacka.

I to był moment, w którym wścibskość wzięła górę. Zamierzała podsłuchiwać.

— Pani profesor, ale James powiedział, że nie ma tego jej tego za złe. — Po tonie jego głosu, Bowie stwierdziła, iż właśnie wykłócał się z McGonagall, co nie było najmądrzejszym posunięciem w historii. — Mogłaby pani, chociaż zwolnić ją ze szlabanu — dodał, a Connie widząc surową minę kobiety, wiedziała, że to droga donikąd.

— Panie, Black — zaczęła, z westchnieniem, podchodząc do kominka gdzie dość przyjaźnie trzaskał ogień. — Już panu to wytłumaczyłam, aczkolwiek zrobię to ostatni raz. Nieważne, czy pana Pottera to niezmiernie rozbawiło, czy doprowadziło do rozpaczy, zasady to zasady — odparła szorstko, pokazując Blackowi drzwi. — Myślę, że wyjaśniłam to najklarowniej, jak tylko mogłam.

— Ale. — Widać, było że nadal próbuje coś ugrać. — To był mój pomysł — wypalił nagle, a oczy Connie właśnie wyszły z orbit.

McGonagall westchnęła.

— W takim razie, dołączy pan do panny Bowie na szlabanie.

*

jakiś dziki maraton trwa,
trzymajcie się, vivaly!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro