Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 6

Cała trójka zastygła, mimowolnie słuchając jęków uwięzionego Obskurusa, który jakby się przebudził, uderzając w swe więzienie ze zdwojoną, chaotyczną siłą.

-Muszę znaleźć resztę- mruknął Newt, odwracając się na pięcie. Vivienne prychnęła gniewnie, porzucając obojętną maskę. Ruszyła za nim, zapadając się w puchu śniegu. Płatki zaczęły topnieć na jej głowie, kiedy wkroczyła poza obszar zimowy. Za nimi dreptał Jacob, oglądając się na niepokojące zjawisko, nie chcą jednak, aby jego nowi znajomi się pozabijali w sprzeczce.

-Nie ignoruj mnie!-krzyknęła blondynka, zatrzymując chłopaka przy szopie.- Nie powinieneś z nim podróżować. Co jeśli przypadkiem uwolniłby się w środku takiej metropolii, jak Nowy Jork? Byłbyś odpowiedzialny za śmierć ludzi.

Szatyn jakby bił się z myślami, zanim zdołał odnaleźć w sobie dostateczną ilość śmiałości, aby sprzeciwić się zdaniu Black. Jej rysy twarzy wyostrzyły się w gniewie, przyprawiając ją dodatkowo o niechciane rumieńce, które równocześnie mogły być skutkiem szybkiego marszu za nim.

-Od czasów Hogwartu jedyną osobą, która była ignorowana, byłem ja. Masz za to rację w jednej kwestii, ponosiłbym odpowiedzialność za ewentualne ofiary, ale to się nie wydarzy. Wszystko mam pod kontrolą- odparł nieoczekiwanie chłodno, wprawiając kobietę w stan zaskoczenia. Nie spodziewała się po zwykle pasywnej osobie takiego kontrataku.

-To była zupełnie inna sytuacja- warknęła, krzyżując ramiona na piersi.-Co zamierzasz z nim zrobić? Eksperymenty czy zarobek?

Szatyn pokręcił głową, masując kark. Bolał go brak zaufania z jej strony, nie pomagał również fakt, iż czuł, że ich interakcje są wymuszone, nienaturalne. Vivienne wypełniała swoją misję, której celu nie znał, a on chciał odwieźć Franka do domu i odzyskać swoje pupile.

-To nie jest inna sytuacja. Kiedy potrzebowałem przyjaźni bardziej, niż kiedykolwiek, to wolałaś mnie opuścić, wyrzucić, jak śmiecia- ciągnął dalej Scamander, sprawiając, że Brytyjka zbladła chorobliwie, wręcz zzieleniała na samą myśl.- Wiesz, że te sytuacje się powtarzały?

-Czy za każdym razem były to te same osoby?-zapytała, przymykając powieki. Utrzymywała kontrolę nad swoimi emocjami, które chciały wydostać się na powierzchnię, próbując zniszczyć i tak wątłe pozory, że ma wszystko pod kontrolą.

-Nie pamiętam już, wszyscy zachowywali się podobnie...

Jasnowłosa prychnęła wściekle, podchodząc niebezpiecznie blisko Newtona. Jej spojrzenie dosłownie mroziło, kotłując w sobie wiele więcej agresji niż teraz pokazywała. Chwyciła go za kołnierz, zniżając do tego samego poziomu co jej.

-Nikt, absolutnie nikt, kogo złapałam na tym, nie powtórzył dręczenia. Mogę się o to założyć, jeżeli zechcesz- powiedziała ostro, prawie sycząc. Głos jej zadrżał pod koniec.-Zadbałam o to, chociaż nie powinnam, sama się narażałam.- Puściła go i cofnęła się chwiejnie.- Będę na górze, jeżeli zamierzacie ruszyć na poszukiwania.

Prawie biegiem przecisnęła się do szopy, aby wyjść z walizki, która zdecydowanie za bardzo zaczęła ją przytłaczać. Klaustrofobiczna myśl, że znajduje się w zamkniętej przestrzeni z jej dawnym kolegą, który nie wiedział, jak ryzykowała, aby żyło mu się lżej. Doprowadzało ją to do szewskiej pasji, jak i panicznego strachu, nieprzyjemnej mieszanki, ściskającej jej wnętrzności. Chciałaby mu powiedzieć ile poświęciła, lecz bała się, że uraza sprawi, iż zacznie ją gnębić, poniżać.

Dlatego targana rozterkami, wyczołgała się do sypialni, która była niewiele lepsza od walizki. Pozostawiała Vivienne w stanie wyrzutów sumienia. Propetina znała jej siostrę, nie zasługiwała na takie wykiwanie i ucieczkę. Chociaż zdążyła zirytować Black swoją ostrożnością, co do łamania zasad, nie mogła nie podziwiać wytrwałości brunetki. Brytyjka już dawno przestała przestrzegać przepisów, przyzwyczajona, że najważniejszym było wykonanie misji niż drobne komplikacje. Bezduszne, lecz po tylu latach ganiania za zbirami i ich nielegalną działalnością, można było się pogubić w sprawach moralnych.

Schwytanie żywcem, kiedy miał coś przydatnego. Przypadkowe stracenie, lecz unieszkodliwienie, ważne, iż potem nikomu nic się nie stanie.

-Co ty robisz, Viv?- wyszeptała kobieta, kuląc się na łóżku.- Jak bardzo straciłaś nadzieję na lepsze jutro, że tak ryzykujesz?

Niestety to pozostawało bez odpowiedzi i w najbliższym czasie nie zamierzało się rozwiązać. Co bowiem sprawiło, że przestała być sobą? Ganiała wcześniej za idealistycznymi pragnieniami, gdzie jej pomysłowość, główna domena Ravenclaw, pomagała społeczeństwu czarodziejów, a przydatne zaklęcia ułatwiały życie. Nierealne marzenia zostały starte w proch przez realia, a myśli o chorobliwej rodzinie krążyły w jej głowie nieustannie, prześladując nawet w snach. Wolałaby urodzić się w szlamowatej rodzince, aniżeli przechodzić wszystko, co dotychczas sprawiło, że była taką, jaką być za czasów Hogwartu nie chciała. Wręcz dziedziczna arogancja mogła, a raczej miała, ją kiedyś zgubić.

Spojrzała na swoje ubrania, ciemną suknię, która jarzyła się elegancją. Czy tak powinien chodzić ubrany Auror? Nie była na służbie, lecz powinna pomyśleć o praktyczności, zamiast wyglądzie. Ile podświadomych działań wyuczył ją wielki i czysty ród Black? Ze złością zaczęła się przebierać, porzucając spódnicę dla ciepłych, wygodnych spodni. Swojego ukochanego płaszczu postanowiła nie zmieniać, przywołując go z przedpokoju. Nie wybaczyłaby sobie, gdyby zostawiła prezent od siostry u Goldstein. Zbyt wiele wspomnień w sobie nosił.

Zdążyła w czas, niechlujnie upchnąć szpargały do torebki, bowiem wieko walizki otworzyło się, a ze środka wygramolił się Jacob oraz już cieplej nastawiony Newt. Kowalski od razu zauważył, że kobieta miała mniej oziębłą aurę, więc w formie próby przypodobania skomplementował praktyczniejszy ubiór, a szatyn skwitował to jedynie uniesieniem brwi w niemym zdumieniu.

Wymknęli się przez okno, gdzie znajdowała się konstrukcja przeciwpożarowa. Blondynka wiedziała, że takie schody znajdowały się przy każdym budynku, jak pajęczyna oklejając sobą ceglane powierzchnie. Kiedy mężczyźni zaczęli schodzić, kobieta narzuciła na siebie płaszcz, zauważając, że temperatura nieprzyjemnie spadła. Nocne powietrze wypełniło się obłoczkami pary z ich ust.

Widząc, że jej kompani są w połowie drogi,pokonując niezwykle szybko kolejne stopnie, przeskoczyła przez barierki. W locie deportowała się bezpiecznie na ziemię, niczym akrobatka cyrkowa z odpowiednią dozą dramaturgii, prostując się dumnie. Brakowało tylko oklasków od widowni. Spojrzała w górę w czas, aby przyuważyć rozbawienie na twarzy Jacoba i co zdumiewające, również Newta.

Black mocniej opatuliła się płaszczem, czując jak wilgoć i tak przedostaje się przez warstwy materiału. Szła jednak wytrwale za mężczyznami, mimowolnie stukając obcasami na mokrym bruku chodnika. Grupka schodziła w dół nowojorskiej ulicy, o tej porze zupełnie pustej. Nawet wozy policyjne nie kręciły się w pobliżu. Tę ciszę przerywały jedynie ich kroki oraz, raz po raz, głosy.

W końcu poradziła sobie z zapięciem, zrównując się z Newtem. Atmosfera znowu stała się napięta, jak podczas kolacji u sióstr Goldstein. Jednak poprzednia wymiana zdań zdała się czynić cuda, bowiem raz po raz wyłapywali swoje spojrzenia, po chwili szybko nimi umykając na boki, jak zawstydzone dzieci. Problemem w tym momencie były bezbronne, jak to określił Scamander, stworzenia, zagubione w wielkim mieście.

Teraz Brytyjczycy mieli jako towarzysza jedynie Kowalskiego, który trwał w zachwycie, od kiedy przekonał samego siebie, że to wszystko nie sen. Doprawdy kobieta nie myślała, że mugole mogą być tak uroczy, w czasie poznawania świata czarów. Pewnie to samo czuły szlamy przy pierwszej wizycie na ulicy Pokątnej.

-Byłeś naprawdę miły podczas kolacji- zagadnął Newt, nie wiedząc jak zacząć jakąkolwiek rozmowę nie-o-swoich-zwierzętach.-Musisz być bardzo lubiany.

Jacob zerknął na idącą po jego lewej stronie blondynkę, która próbowała skojarzyć tok rozumowania czarodzieja. Szli na całej długości chodnika, zajmując go całego, co nie stanowiło wielkiego problemu, cóż, było zbyt późno na spacerowiczów.

- Ty też musisz być dość lubiany, panie Życzliwy- odparł Kowalski nagle skrępowany.

- Nie za bardzo-mruknął Scamander, spoglądając ukradkiem na blondynkę, która patrzyła na witryny sklepowe, niestety wypucowane szyby odbijały i mogła widzieć spojrzenia jej rzucane.- Zwykle irytuję ludzi.-Black odwróciła głowę do niego, nie komentując tej dogryzki. To nie była prawda, Newt miał złe przekonanie co do swojej osoby i tego, jak reagują na niego inni czarodzieje.- Jak to się stało, że chcesz być kucharzem?

-Praca w fabryce mnie zabija. To całe wyciskane jedzenie do puszek. Lubicie je jeść?- zapytał nagle brunet parę. Dość niefortunne pytanie, bowiem Vivienne nie miała okazji go skosztować. Wzruszyła, więc ramionami, pozwalając, aby to Newt dalej ciągnął dyskusję, zaprzeczając.- Ja też, dlatego chcę piec bułki. Każdy kocha ciepłe bułeczki.

Przeszli na drugą stronę ulicy, aby wejść w większą z witrynami pełnymi błyskotek i modnych według mugoli ubrań. Niektóre nawet by się nadawały dla takiej czarownicy, jak ona, stwierdziła blondynka, mierząc wzrokiem szmaragdową tkaninę sukni.

-Dostałeś tę pożyczkę na piekarnię?

-Niestety nie mam zabezpieczenia na niego, zbyt długo byłem na wojnie- odrzekł mugol, a Viv odwróciła wzrok, kierując go na mężczyzn.

-Walczyłeś?- zainteresowała się kobieta.

-Oczywiście, jak każdy. A wy?- zapytał Jacob, rozglądając się.

-Trochę czasu na froncie zachodnim, niestety zostałam pod koniec odesłana do Londynu.-Wzruszyła ramionami Black. Spędziła całe trzy dni w szpitalu na rekonwalescencji z powodu narażenia się na niebezpieczne substancje rozpylone przez mugolskich żołnierzy. Wolała mieć pewność, że nic nie wyjdzie w ciągu paru dni.

-Pracowałem ze smokami, Spiżobrzuchami ukraińskimi. Na froncie wschodnim-dodał po chwili, widząc, że Kowalski znowu niedowierzał, iż te gady istnieją. Nagle szatyn stanął, wpatrując się w uszkodzony znaczek samochodu.- Tędy-mruknął, wpatrując się w witryny, które przed chwilą zwracały uwagę Vivienne.

Kobieta wzruszyła ramionami, podążając za czarodziejem, który wpadł na trop i niczym pies gończy podążał z nim niestrudzenie. Jacob kroczył obok, wpatrując się w smukłą blondynkę z chłodnym spojrzeniem. W walizce zdołał dostrzec, że nie zawsze bywałą zimną królową lodu, gotową warczeć na każdego, kto zechciał ją zagadnąć. Niedostępność musiała być jej reakcją obronną, murem odgradzającym prawdziwe myśli od brutalnego świata, a przynajmniej miał taką nadzieję.

Tymczasem Black myślała o wydarzeniach z czasów wojny, kiedy mimo ciągle trwającego szkolenia na aurora, została wysłana na front. Pewnie częściowo było to sprawdzenie jej umiejętności i odporności na całe to zło, które się tam działo. Masowo umierający, choroby oraz utrata wszelkiego człowieczeństwa. Jak ludzie ludziom mogli zgotować taki los? W imię czego? Terytorium, bogactw, triumfu?

Jasnowłosa przełknęła ślinę, czując, jak w gardle zbiera jej się gula bezradności i obrzydzenia. Potrząsnęła głową, próbując odpędzić niechciane wspomnienia, chociaż umysł podsuwał jej dźwięki wystrzałów, krzyków. W ustach czuła metaliczny posmak połączony z słonością potu, a także strachu. Nienawiść przy wciąganiu w te bezsensowne starcie koni, które po spełnieniu swoich funkcji były porzucane, aby zdychały przez zagubioną kulę lub głód.

-Czym jest "Auror"?- zapytał Kowalski, przypominając sobie rozmowę w czasie kolacji u Goldstein. Czarownica załopotała wachlarzem rzęs, niczym odlatujący ptak, zaskoczona nagłym zmienieniem tematu oraz wyrwaniem z zamyślenia. Wytrącona z równowagi, poślizgnęła się na ubitym śniegu i z piskiem złapała się Newta, który ledwo utrzymał równowagę, ratując ich przed spotkaniem z ziemią.

-Przepraszam- mruknęła blondynka, z zażenowaniem odsuwając się od chłopaka.

-Nie szkodzi-odparł Scamander w szoku.-Jacobie, "Aurorzy" to wasz odpowiednik policji. Łapie tych złych i wsadza do więzień.

- Tak chyba w skrócie można powiedzieć.- Vivienne posłała szatynowi uważne spojrzenie, zanim jej wzrok skupił się na czymś za nim. Zmarszczyła brwi, łącząc wątki.- Któreś twoje spojrzenie lubi błyskotki?

Newton również zerknął w tym samym kierunku co ona. Kilka następnych witryn należało do sklepów jubilerskich, które niepokojąco kusiło znajdującymi się za szybami kosztownościami.

-Owszem- odparł Brytyjczyk, idąc wzdłuż ulicy i przeglądając, czy nie widać w którymś Niuchacza. Żywo pokonywał metry, aż się gwałtownie zatrzymując, powodując, że pozostała dwójka prawie na niego wpadła. Postawił walizkę na ziemi i powoli wycofał się do wystawy za nim. Kowalski oraz Black cierpliwie stanęli koło bagażu, obserwując poczynania mężczyzny. Ten spojrzał się na zwierzątko udające asortyment z niedowierzaniem. Naszyjniki spadły z kończyn stworzenia, które ze skrzekiem zeskoczyło w głąb sklepu.

Czarodziej nie zwlekał, bowiem szepnął zaklęcie, zamieniające taflę szkła w drobny pył i podążył za Niuchaczem, demolując wnętrze oraz misternie poukładaną biżuterię.

Para pozostała na zewnątrz wpatrywała się w to, co tam się działo z szokiem, Jacob możliwe, że z odrobiną strachu. Newt się tam włamał! Viv wręcz spacerowym krokiem szła, do następnej witryny z coraz bardziej zaciskającymi się ustami, które utworzyły białą linię. Spojrzenie jednak złagodniało, nie niosąc z sobą gniewu, lecz narastające rozbawienie, które wkrótce ukazało się w postaci chichotu. Newt i jego pupil wyglądali niedorzecznie, bawiąc się w kotka i myszkę wśród drogiego towaru mugoli, nie zwracając nawet uwagi jak to wygląda z zewnątrz. Przyjemna beztroska rozkwitła ciepło w piersi kobiety, która śmiała się z przedstawienia prezentowanego przez kolegę.

Brunet pewnie dłużej pozostałby w fazie urzeczenia miłym dla ucha dźwiękiem szczęścia blondynki, ale rozproszył go warkot od strony walizki. Jacob zapomniał o śmiechu czy Newcie, który właśnie wskoczył na drabinę, która odbiła się głucho od szkła, na którym się znajdował z Niuchaczem. Podszedł do bagażu i zapiął przezornie zatrzask w tym samym momencie, w którym Scamander wylądował na ziemi w okruchach szyby, która nie wytrzymała nacisku ciężaru drabiny oraz ciała czarodzieja.

Platynowłosa parsknęła jeszcze głośniej, ocierając łzy, które zaczęły jej się sączyć z oczu. Newt podniósł się szybko, rzucając zaklęcia przyciągające na zwierzę, które uciekało po ulicy. W końcu trafił, lecz oprócz Niuchacza, zaczęły w nich lecieć skarby, które miał pochowane w torbie na brzuchu. Istne bombardowanie klejnotami. Co większe próbowali unikać, lecz nie mieli takiej tarczy jak Jacob, który schował głowę za newtową walizką, więc biżuteria lądowała na nich, czepiając się włosów, ubrań. Vivienne wyciągnęła różdżkę i rzuciła zaklęcie na szybę, która zamieniła się w klejącą gumę, przyklejając do siebie nieusłuchanego zwierza. Scamander z westchnieniem zaczął uwalniać pupila z gumy.

-I na co ci to było- mruknął, trzymając dziobako-podobnego stwora.- Jednego mamy, jeszcze dwa zostały.- Szatyn odwrócił się do dwójki, która uniosła w akcie poddania ręce, Vivienne jedną, w drugiej chowając różdżkę. We włosach miała wplątany kolczyk z jakimś drogim kamieniem. Spojrzała na niego, po czym zbliżyła się ostrożnie tyłem, zasłaniając plecami Niuchacza na rękach Newta. Policja wyciągnęła karabiny i przeładowała je ze szczękiem.

-Nie ruszać się!-wrzasnął jeden, celując w nich. Blondynka zacisnęła zęby, aż nerwy na jej szczęce drgnęły, a mięśnie spięły się, gotowe do odparcia ataku. Poczuła, jak pupil Scamandera opiera się o jej ramię, spoglądając ciekawsko znad niego na to co się dzieje.

-Co to do licha?- zapytał jeden z funkcjonariuszy, zauważając stworzenie.

-Lew.- Jacob obił się o prawe ramię szatyna, cofając się gwałtownie i wskazując na "jego" część ulicy. Wszyscy jak na zawołanie spojrzeli w tamtą stronę. Rzeczywiście stał tam wielki kot, mrucząc groźnie na mugoli.

-Nowy Jork nie przestaje mnie zadziwiać-zaśmiał się czarodziej.

-Dobra, zmywamy się- mruknęła kobieta, wyskakując przed mężczyzn i chwytając ich za materiały płaszczy, aby następnie deportować się kilka przecznic dalej, tuż przed wejściem do Central Parku.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro