ⵌ ˚ ✩ ₊ ⋆(𝑬𝘟𝘐𝘓𝘌)ꜜ . ˚◞
╔═════ ⋅𖥔⋅ ━━ (☂) ━━ ⋅𖥔⋅ ═════╗
》* 。 • ˚ ˛ ☾☼☽ 。* 。 • ˚《
➩ 𖤐 ⩩ 𝐧𝐨𝐰 𝐥𝐨𝐚𝐝𝐢𝐧𝐠... 。゚・𓏲ִ 𓊔
✦
________ ✵
┊┊┊┊⋆ ✧ · ✧
┊┊┊☆ * * ⋆
┊ ┊ ┊
████ 𝟓𝟎%
⫘ 𝗉𝗅𝖾𝖺𝗌𝖾 ✹ 𝐰𝐚𝐢𝐭... ⫘
┊ ┊ ┊
┊┊★ *
┊┊* . * ✦
┊☆ ° ✧ ·
★*
⋘ 𝐂☆𝐌𝐏𝐋𝐄𝐓𝐄 !! ⋙
❱ http:˚♡𝗲𝘅𝗶𝗹𝗲┊𝗄𝖾𝗇 𝗋𝗒𝗎𝗀𝗎𝗃𝗂! ˚ˑؘ :☂: ·˚
↷ ⋯ ✩ᵎ
!⁺◟ 𝗱𝟬𝟬𝗿𝗮𝗸𝗲𝗻ʕ•̫͡•ʔ (by ©mikey) ⁱˢ ᵗʸᵖⁱⁿᵍ··· ꒱
➩˚⋆ ◛⑅·˚ ༘ !!
• ═════════ ⫘ ✹ ⫘ ═════════ •
• ═════════ ⫘ ✹ ⫘ ═════════ •
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝗼𝗻𝗲: first love / late spring — mitski
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝘁𝘄𝗼: exile — taylor swift, bon iver
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝘁𝗵𝗿𝗲𝗲: washing machine heart — mitski
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝗳𝗼𝘂𝗿: eventually — tame impala
𝐙𝐀𝐋𝐄𝐃𝐖𝐈𝐄 𝐊𝐈𝐋𝐊𝐔𝐋𝐄𝐓𝐍𝐈𝐀 (Imię) wpajała sobie zawzięcie pewne prawdy. Pewne wielce krzywdzące ideały. Była tym typem dziecka, które znaczną część swojego bytowania spędzało buszując wśród śnieżnobiałych obłoków niebieskiego sklepienia, niżli faktycznie stąpając po brudnych grudach ziemskich, stałych posad. Przywykła do udawania, że posiada skrzydła, zuchwale gardząc prawdziwie otrzymanymi od losu kończynami. Oglądała z niemożliwą wręcz dozą uwagi wszystkie te bajki o księżniczkach, mówiąc sobie gdzieś z głowy: Ja też tak chcę. Bo dlaczego by nie? Gorzko osiadająca na języku zazdrość zbierała garściami swoje obfite plony.
(Nazwisko) swój obraz rzeczywistości nagięła do tego stopnia, iż miłość dostrzegała praktycznie wszędzie. Czy to w dwójce osób, dzielący jeden parasol podczas rześkiej, wiosennej ulewy, w parze ptaków, przysiadających przypadkiem na jednej gałęzi czy nawet w sposobie współgranie na nocnym niebie księżyca z gwiazdami.
A ilekroć chociażby przemknęła niewinną myślną po płaszczyźnie nieodkrytego w całości umiłowania, te jej (kolor) oczy lśniły, lśniły i lśniły.
(Imię) zapomniała jednak, że bajki po postawieniu w końcowym aktu kropki się magicznie nie kończyły i istniało również coś po „happy endzie". Ta bardziej znacząca część, którą preferowano okrutnie przemilczeć, w ten sposób zadając nieświadomie cios oglądającym. Najpewniej przychodziła wówczas zimna realność w towarzystwie przemijania uczucia chemicznego zakochania, poddając związki na gigantyczną próbę. To nie był mały, nieznaczny, frywolny konkurs, a najprawdziwsze igrzyska śmierci, gdzie stawka wyłącznie pięła się odważnie ku górze. Stawiając nowe trudy, świeże wyzwania. Kolejne kłody pod nogami.
(Nazwisko) pominęła również zupełnie nieprzyjemny fakt na temat nieboskłonu - ponieważ oprócz gwiazd i księżyca, panowało na nim też słońce. Gigantyczna, gorąca gwiazda, która stale zamieniała się z małym księżycem miejscami. Było to równoznaczne z kolejnym niezbyt optymistycznym stanem rzeczy - nigdy nie było dane im się spotkać.
Tyle, że (Imię) cały swój żywot wiodła wyśnioną bajką, z której się nigdy nie zostało jej dane wyleczyć. Oczywiście, animowane księżniczki poszły już dawno w zapomnienie, aczkolwiek utrwalone wzorce trwale pozostały, wyryte w najgłębszych odmętach umysłu. I w ten sposób, podświadomie się nimi kierując, kiedy po raz pierwszy przyszło jej się zakochać, pragnęła wierzyć, że jest to już ta odmiana miłości ostatecznej. Osoba nią obdarzona automatycznie staje się tą, z którą przyjdzie nam dzielić wspólne życie do grobowej deski, zaś zbędne komplikacje nie wchodziły w grę. Nie istniały. Wykluczyła podobną możliwość, jednocześnie bezczelnie skreślając rzeczywistość. Równie dobrze mogła wówczas i postawić krzyżyk na samej sobie.
Jednak ten świat nie został napisany pięknym stylem pisania przez autora, który specjalizował się w pozytywnych zakończeniach. Został napiętnowany bólem, brutalnością, nieprzewidywalnością. Nie znał również pojęcia prostej litości. A (Imię) (Nazwisko) miała już wkrótce zapłacić znacznie wygórowaną cenę za nieadekwatne oczekiwania wobec niego.
Ken Ryuguji nie był idealnym materiałem na miłość życia. Ba, nie nadawał się nawet na drugą połówkę, a co dopiero na jakąkolwiek poważniejszą rangę. Ostoję, w której należało ulokować własne uczucia. Kogoś, kto swym zapachem przywodził na myśli rodzinne strony. Dom. Racja, był fantastycznym, oddanym przyjacielem, czym nieraz się wykazał. Ale nic poza tym. (Imię) raz jeszcze stała się ślepa na fakty. Chciała wierzyć, że może jest wyjątkowa. Że być może wyłącznie jej, nikomu innemu, uda się odmienić ową zależność. Własnoręcznie przeistoczyć realność w abstrakcję.
Ale zawiodła.
— Dlaczego mnie już nie kochasz?!
Gdy krzyk niósł się po opustoszałej okolicy jakiegoś parku w nieodłącznym towarzystwie dudnienia i rozbijania się o wszelkie przedmioty deszczowych kropli, w jej opustoszałej głowie potrafiło odbijać się echem i tak wyłącznie ostatnie słowo. Kochać, kochać, kochać. Dlaczego?
Nawet głupcy połykający ze smakiem widok złota specjalnie dla nich przeznaczonego nie pozostawali w tyle, ślepi na ogrom adoracji i sympatii, jaką darzyli się Emma Sano i Draken. Z kolei wielu z nich do dziś nie miało pojęcia skąd pomiędzy nimi znalazła się (Imię) (Nazwisko). Niesmaczna, ciężkostrawna przeszkoda, która tylko zawadzała nieuniknionemu losowi. Wiedziano o niej zaledwie tyle, ile dane im było wyczytać z ujawnionej talii kart Ryuguji'ego. Że pochodziła z podobnego środowiska co on i że znali się od dawna. Owszem, od czasu do czasu słyszało się napomknięte przez niego jej imię, jednakże mienie blakło, płowiejąc coraz bardziej przy nieposkromionych promieniach słońca, którym niezaprzeczalnie była dla Kena siostra Manjiro.
W konkluzji nikt tak naprawdę nie spodziewał się, że (Imię) wybije się któregoś dnia poza tytuł księżyca.
Ale dokładnie tak się też stało.
— Nie wiem — blondyn odpowiedział cicho, zupełnie, jakby wstydził się całości swojego zachowania.
Dlaczego, skoro wprawdzie wiesz?
I ostatecznie przyszło jej tego gorzko pożałować.
Nie zrozumcie mnie tutaj opatrznie - (kolor)włosa nie była ślepa. U początku ich relacji może i została naiwnie zaślepiona przez pryzmat szalejących emocji, aczkolwiek z czasem i one miały swój kres. Aż zanikły. Dostrzegała bliźniaczą tendencję w każdym coraz to nowszym spojrzeniu, które Draken posyłał Emmie i każdym uśmiechu, którym obdarowywała go w zamian z odwzajemnieniem. Wówczas zapadała się w sobie, milknąc na nagły przebłysk olśnienia. Dlaczego na nią nigdy w ten konkretny sposób nie raczył spojrzeć? Pozostawał chłodny i nieprzenikniony, zbywając każdy wyraz uciechy, który (Imię) posyłała w jego stronę. Wkrótce odkryła przyczynę.
Działo się tak zwyczajnie dlatego, że (Imię) (Nazwisko) nie była Emmą Sano, a jej głupiutkim zamiennikiem. Księżyc nigdy nie mógł dorównać wielkością słońcu. I to był koniec. Werdykt ostateczny. Wielkimi, gromkimi krokami w głowach nieszczęśników nasuwała się idea wygnania. 𝗨𝗰𝗵𝗼𝗱ź𝘁𝘄𝗮 z kraju młodości, ponieważ wszystkie mosty do niego prowadzące i tak już od dawna stały w płomieniach. Dobrowolnej, samotnej tułaczki po świecie.
Mogła nocami więdnąć w miłosnym marazmie, doznając wewnętrznych krwotoków, pluć własną krwią z każdym następnym wyznaniem miłości i wreszcie wyrwać sobie własne serce, tylko po to, ażeby podarować mu je na tacy i udowodnić ile była w stanie dla niego poświecić. Jednak nadal nie czyniło to z niej Emmy Sano. Ah, jakże ochoczo zaprzedałaby duszę samemu Lucyferowi, by kiedykolwiek zerknął na nią choć ukradkiem, tak, jak i czynił to z nią.
A początkowe uczucie zakochania wypalało się szybciej od kartki papieru, wystawionej na bezkresne ogniowe płomienie. Rozszalały żywioł kontra alegoria kruchości. Wynik - oczywisty.
Jak zresztą można było ukochać coś, kiedy na świecie istniał odmienny czynnik absorbujący całość podobnych uczuć? I chociaż (Imię) była gotowa na utonięcie w falach umiłowania, przyszło jej zjednoczyć się z pustynną nieskończonością.
Więc znajdujemy się tutaj - u kresu, w którym wiosenna ulewa, wiedziona swoistością naturalnej grawitacji, moczyła jej rozpaloną łzami twarz jeszcze bardziej, nie przynosząc ni cna ulgi, a Ken Ryuguji kłamał prosto w twarz. (Kolor)włosa nie wiedziała już co było gorsze do zniesienia.
Co z tego, że (Nazwisko) już dawno przestała chociażby lubić Drakena. Nie przepadała nawet za samą sobą. Kiedy opierało się całe swoje jestestwo na destrukcyjnym dążeniu do jednego, niby to banalnego, a jednak nieskończenie enigmatycznego uczucia, przestawało się zwracać uwagi na takie rzeczy. Wmawiało się, że cel uświęca haniebne środki i parło do przodu, zaciskając ścierające się zęby. Czując zarówno na skórze, jak i pod nią kilometry nagromadzonego od momentu narodzin brudu oraz posiadając nadzieję, że jednym oczyszczeniem pozostaje osoba, która w pełni je zaakceptuje.
Ken Ryuguji nie był nią dla (Imię). Nie ważne, jak wielce i zdesperowane by tego pragnęła, ponieważ byle chęci nigdy nie zdawały się wystarczające. Sprawiał, że czuła się źle pod własną powłoką, którą miała nieodpartą ochotę zedrzeć z siebie gołymi palcami. Wydrapać paznokciami aż do zdarcia.
— Ale ja wiem. I powiem to na głos, skoro ty nie masz odwagi. Nie ważne co uczynię, jaką górę przeskoczę i cudu dokonam, to i tak nic nie da. Ponieważ nigdy nie będę dla ciebie wystarczająca.
To nieco komiczne, ale dziewczyna pałała w tamtejże chwili większą sympatią do Emmy Sano, niż swojej drugiej połówki. Nie potrafiła nie zrozumieć z jakiego powodu dla niej przepadł. Była urokliwa. Wspaniała - właściwiej ujmując. W jaki sposób kiedykolwiek mogłaby dorównać tej chodzącej perfekcji? Musiał się nią brzydzić.
— Hej, Ken. Czy ty właściwie kiedykolwiek mnie kochałeś?
— Tak.
Odpowiedział momentalnie. Bez większego namysłu. Nagłośnił jedynie oczywistość. W jej (kolor) tęczówkach zreflektowała nadzieja.
— A teraz? Kochasz ją, czyż nie?
Żadne z nich nie odpowiedziało. Połączeni niewidzialną dłonią, która nagle zmaterializowała się, zacieśniając uścisk wokół ich żołądków i omal nie przyprawiając o odruch wymiotny ze zdenerwowania. Prawda sama wygrzebała się na powierzchnię spod miliona warstw kłamstw, które sobie na co dzień podarowywali. Umiejscowiła się dokładnie pośrodku nich, podczas gdy i on i ona za wszelką cenę chcieli aby natychmiast przepadła.
Cisza. Cztery bolesne, głębokie, molowe uderzenia serca. Agonalna tortura. Metrum cztery czwarte odpowiadające marszu pogrzebowemu.
(Imię) zatoczyła w swoim wnętrzu przedziwne koło. Krąg, posiadający zarówno początek oraz koniec w dokładnie tym samym punkcie. Niewłaściwy dysonans, który swym nieczystym brzmieniem raził nieprzyjemnie ucho wyczulonego słuchacza. Dysharmonia. Nie kochała kogoś, kogo miłować sobie założyła za cel, a i on nie odwzajemniał tego, do czego tak desperacko lgnęła.
Bańka mydlana wokoło niej pękła. Rzeczywistość czym prędzej rzuciła się do ataku na odartego z ochronnej warstwy człowieczka.
Wprawdzie jak można było oddać uczucie, którego nie żywiło się nawet do samego siebie? A co dopiero, kiedy miało się kochać za dwóch?
©yuiayashi-
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro