Rozdział 8
Przez całą noc nie umiałam zasnąć, mimo że minęło kilka godzin, głowa nadal strasznie mnie boli.
Mialam jechać do Lydii, ale wolałam zostać.
Nie wiem co o tym myśleć, pierwszy raz mam taką sytuacje. Muszę porozmawiać o tym ze Scott'em i Lydią, może oni coś będą wiedzieć na ten temat.
Jeszcze nie dają mi spokoju słowa Lydii "te przystanki zlikwidowano". O co mogło chodzić? Przystanki autobusowe, pociągi?
— Pociąg — szepczę do siebie.
Dźwięk, który słyszałam to pociąg jadący po torach, jednak był strasznie głośny.
Powinnam spróbować jeszcze raz, może uda uzyskać mi się jakieś informacje.
Rozluźniam ciało i zamykam oczy, chcę się skupić na dźwiękach dookoła, ale nagle podskakuję przestraszona, słysząc dzwonek telefonu.
Głośno wzdycham i odbieram, nie patrząc nawet kto dzwoni.
— Halo?
— Dasz radę podjechać po mnie i Malie pod szkołę? — po drugiej stronie słyszę Scott'a.
— Oh... Tak, jasne — drapie się po głowie — Podejrzewam, że chcecie gdzieś jechać.
— Tak, do domu starców. Powiem ci wszystko po drodze.
Patrzę na drugie siedzenie, na którym jest pełno śmieci i wyrzucam je przez okno.
Wiem, że nie powinno się śmiecić, ale nie mam czasu na wyrzucanie do kosza na śmieci, który jest na drugim końcu parkingu.
— Okej, już jadę — rozłączam się bez pożegnania i wyjeżdżam z parkingu z piskiem opon.
***
— Czyli chcesz mi powiedzieć, że włamiemy się do domu starców, żeby porozmawiać z tatą pana Noah'a, gdzie nie wiadomo czy czegoś się dowiemy? — mówię z pełną buzią.
— To jest jedyny sposób — Scott skręca w prawo.
Dałam mu kierować, ponieważ mam zbyt mocne zawroty głowy. Scott też był tak kochany i kupił mi pięć pączków, które od razu zjadłam.
Może i mi się zgrubnie, ale takich pyszności nie da się odmówić.
— Dobrze się czujesz? Wyglądasz jakbyś nie spała całą noc — Scott patrzy na mnie kątem oka.
— Bo nie spałam — wzdycham —
"Wyszłam z siebie" — zrobiłam cudzysłów w powietrzu — Myślałam, że uda mi się coś zobaczyć, ale słyszałam jakby jadący pociąg i myślałam, że ogłuchnę. Kiedy do siebie wróciłam strasznie bolała mnie głowa i nie umiałam spać.
— Może to przez to, że śpisz w samochodzie — chłopak parkuje na parkingu i patrzy na mnie — Może przenocuj u Lydii, wiesz że
napewno cię przyjmie.
— Zajmijmy się starym panem Stilinski'm — wychodzę z samochodu.
Muszę sobie sama poradzić, nie chcę cały czas polegać na kimś innym. W samochodzie się dobrze śpi, więc mi to nie przeszkadza.
— Czekałam na was dwadzieścia minut — podchodzi do nas rudowłosa — Dobrze się czujesz? Wyglądasz...
— Tak, nie spałam całą noc — przeczesuje włosy — Opowiem ci później.
Omijam dziewczynę i wchodzę do środka. Od razu czuję perfumy starych ludzi, ból i wiele innych rzeczy.
Dom dla starców jest dla niektórych najgorszą rzeczą. Rodzina ich tu daje, a później olewa i żyją tu w samotności.
— Dzień dobry — podchodzę do recepcji.
Chwytam mężczyznę za głowę i uderzam o blat, ten od razu mdleje i upada na ziemię.
— Widać, że nie jest w humorze — Malia pierwszy raz się odzywa.
Nie komentuje tego i wciągam mężczyznę do pomieszczenia, które później zamykam na klucz.
— Nie musiałaś tego robić — mówi zaskoczona Lydia.
— Nie wpuściłby nas.
Cała trójka spojrzała się na siebie, ale tego nie skomentowała.
Malia ma trochę racji, przez to że nie spałam całą noc jestem strasznie wkurzona.
— Poszukajmy jego pokoju — cicho mówię.
Wchodząc na korytarz, mijam kilka drzwi, na których zapisane są nazwiska mieszkańców i wreszcie trafiam na pokój pana Stilinski'ego.
Cała trójka jest od razu za mną, otwieram drzwi i mężczyzna od razu się do nas odwraca.
— Tak? — mówi do nas słabym głosem — Już pora na leki?
— Nie mamy leków — Malia staje obok mnie i patrzy surowo na mężczyznę.
Lekko dugam ją w ramię by lekko złagodziła wzrok, nie chcę by się nas przestraszył i zaczął krzyczeć.
— Elias Stilinski? — Lydia robi krok w jego stronę.
— To ja — patrzy na nas zdziwiony.
— Lydia Martin, wie pan kim jestem?
Unoszę brwi, po co zadała takie pytanie? Przecież wiadomo, że nie będzie jej znał.
— Panie Stilinski — wtrącam się — Szukamy kogoś kto nazywa się Stiles.
— Tak wołali pana w wojsku, prawda? — pyta spokojnie Scott, chociaż jego bicie serca jest strasznie szybkie.
— Tak — starszy mężczyzna odwraca wzrok — Najlepsze lata w moim życiu.
Jeśli jego odpowiedzi takie będą to niczego się nie dowiemy i będziemy stać w miejscu.
— Rozpoznaje nas pan? — pyta Malia, która cały czas stoi z tyłu.
— Oczywiście! Miałbym zapomnieć własnego syna i przyjaciółki? — patrzy na mnie i Scott'a.
Przyjaciółki? Syna? O co mu chodzi?
— Panie Stilinski, który mamy rok? — Lydia patrzy na mnie ukradkiem.
— Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty szósty — lekko się do mnie uśmiecha — To już dziesięć lat odkąd się przyjaźnimy panno Elizabeth Hale.
Otwieram szeroko oczy, Elizabeth Hale była moją babcią, która zginęła w pożarze razem z resztą rodziny.
— Ma demencje — mówi zrezygnowana Lydia.
Mężczyźnie znika uśmiech i teraz patrzy na mnie poważnie.
— Pora na moje leki?
Cicho jęczę i siadam na małym pufie. To będzie bardzo długi dzień.
***
Wracam do pokoju, w którym Lydia, Malia i Scott próbują pogadać z tatą szeryfa Stiliski'ego. Przez nerwy, brak snu i ból głowy zrobiło mi się słabo i musiałam wyjść na zewnątrz.
— Nie, jesteś moim synem — Stilinski patrzy zdezorientowany na Scott'a, słysząc że weszłam odwraca się w moją stronę — Elizabeth, powiedz im coś.
— Ciszej dziadku, bo obudzisz innych — mówi wkurzona Malia.
Widzę, że nie tylko ja tracę cierpliwość. Dziewczyna na dodatek zjada groszek Stiliski'ego.
— Nie lubię jej — mówi do mnie — Zjada mój groszek.
— Pana syn jest szeryfem Beacon Hills.
— A Elizabeth Hale nie żyje — przełykam ślinę i odwracam wzrok.
— Nie, byłem w wojsku i Elizabeth poznała mnie z moją żoną.
Przygryzam wargę i siadam na krześle, patrząc na pustą miseczkę, gdzie jeszcze przedtem był groszek. Sama teraz mam ochotę coś zjeść.
— Użyj pazurów — Malia patrzy oczekująco na Scott'a.
— Nie, to go może zabić — ciężko wzdycham.
— Nie mamy już czasu.
— Nie zrobi tego — patrzę na nią.
Malia cicho warczy i sama wyciąga pazury, podchodząc do Stilinski'ego.
Szybko wstaję i staję przed wkurzoną dziewczyną.
— Chyba coś powiedziałam — warczę — Ogarnij się, to go zabije.
— Przytnij paznokcie młoda damo, a ty idź do lekarza z tym gardłem — patrzy na nas jakby nigdy nic.
Odsuwamy się od siebie, ale dalej nie spuszczam jej z oczu. Nie zdziwię się jak coś odwali.
— Nie powinno was tu być! — nagle krzyczy — Jeśli nie wyjdziecie to na was doniosę!
— Co z nim? — dziwię się.
— Słońce zaszło — widzę po minie Lydii, że jest zestresowana — To syndrom, po zachodzie słońca objawy demencji się pogarszają.
— Nie chcę z wami rozmawiać!
Przez jego krzyki, głowa zaczyna boleć mnie jeszcze bardziej.
— Co robimy? — pyta Malia.
— Musimy poczekać do rana — mówię razem z Lydią.
— Musimy go uciszyć — Scott jest coraz bardziej zestresowany.
— Wyjdźcie!
Robi mi się go żal. Mam ochotę powiedzieć, żebyśmy stąd poszli, ale nie możemy, musimy się czegoś dowiedzieć.
— Ja go uciszę — mówi jakby nigdy nic Malia.
— Ty go nawet nie dotykaj — zamykam oczy.
— Spójrz na te równanie — otwieram oczy przerażona, nagłym ruchem Lydii — to rozkład dwumianowy, czym jest p?
— Prawdopodobieństwo sukcesu.
Ściskam pięści, ból głowy się nasila i czuję jakby miała zaraz wybuchnąć.
Przez ich głośną rozmowę też jest coraz gorzej.
— Jestem Pan Stilinski, głupie dzieciaki — mówi.
Zdaję sobie sprawę, że od kilku minut patrzę na ścianę i nie słucham nikogo wokół.
— Wie pan, że Scott nie jest pana synem?
— Oczywiście — prycha — Spódniczki obcięły wam dopływ tlenu do mózgu.
Wkurzona Malia chce do niego podjeść, ale mocno chwytam ją za nadgarstek. Ta tylko na mnie patrzy i się wyrywa.
— Spokojnie — mówi łagodnym tonem Scott.
— Jesteś synem McCall'a.
— Zna mnie pan?
— Znałem twojego ojca — patrzy cały czas na niego — Chlał co popadnie i jak widział jakąś ślicznotkę to chował obrączkę.
Tata Scott'a był niezłym dupkiem w stosunku do jego mamy. Nie rozumiem jak ta dobra kobieta mogła trafić na kogoś takiego.
— Zna pan nas wszystkich — pyta Lydia.
— Jesteś córką Natalie Martin — wskazuje na nią palcem — Jesteś podobna, też kiedyś była ładna.
— Kiedyś? — unoszę brwi.
— Wnuczka Elizabeth — patrzy na mnie zdziwiony — Myślałem, że też zginęłaś w pożarze. Ah, ona jako jedyna nie była popaprana jak reszta jej rodziny.
Wstaję szybko z krzesła, że aż się przewraca. Nikt nie będzie tak nazywał mojej rodziny, po tym jak niewinnie zginęli.
— Zamknij się — warczę.
— Lily, uspokój się — podchodzi do mnie Scott i chwyta za ramię.
— Jesteś taka sama jak reszta twojej rodziny, mogła ona przeżyć.
Wyciągam pazury i wyrywam się z uścisku Scott'a. Nagle przede mną staje wkurzony szeryf Stilinski.
— Dosyć!
— Szeryf... — nie wiem co powiedzieć.
— Zabroniłem wam tu przychodzić, czego nie zrozumieliście? — patrzy na naszą czwórkę — Kto pobił pracownika?
— Ona — wskazuje na mnie palcem mężczyzna, którego zamknęłam w jakimś pomieszczeniu.
Pięknie.
— Co sobie myśleliście? — patrzy na mnie wkurzony.
— Tylko sobie rozmawialiśmy.
— Wasza czwórka na zewnątrz, natychmiast.
Patrzę ostatni raz na ojca szeryfa i wychodzę z pomieszczenia. Stając na korytarzu widzę, że strasznie się wydłuża, a robiąc kolejne kroki zaczyna strasznie wirować.
Nie umiem zrobić kolejnego kroku i upadam na ziemię, widząc przed sobą tylko czerń.
Hej!
Tak wiem, możecie być wkurzeni, że nie było tak długo rozdziału.
Zrobiłam dłuższy by się jakoś zrekompensować, chociaż i tak to za mało.
Miałam i nadal trochę mam trudny okres, nie miałam ochoty pisać. Uwierzcie, kiedy zabrałam się za pisanie tego rozdziału poczułam się o wiele lepiej.
Mam nadzieję, że nie jesteście aż tak źli.
Do zobaczenia niedługo!
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro