Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 8

Przez całą noc nie umiałam zasnąć, mimo że minęło kilka godzin, głowa nadal strasznie mnie boli.
Mialam jechać do Lydii, ale wolałam zostać.
Nie wiem co o tym myśleć, pierwszy raz mam taką sytuacje. Muszę porozmawiać o tym ze Scott'em i Lydią, może oni coś będą wiedzieć na ten temat.
Jeszcze nie dają mi spokoju słowa Lydii "te przystanki zlikwidowano". O co mogło chodzić? Przystanki autobusowe, pociągi?

— Pociąg — szepczę do siebie.

Dźwięk, który słyszałam to pociąg jadący po torach, jednak był strasznie głośny.
Powinnam spróbować jeszcze raz, może uda uzyskać mi się jakieś informacje.
Rozluźniam ciało i zamykam oczy, chcę się skupić na dźwiękach dookoła, ale nagle podskakuję przestraszona, słysząc dzwonek telefonu.
Głośno wzdycham i odbieram, nie patrząc nawet kto dzwoni.

— Halo?

Dasz radę podjechać po mnie i Malie pod szkołę? — po drugiej stronie słyszę Scott'a.

— Oh... Tak, jasne — drapie się po głowie — Podejrzewam, że chcecie gdzieś jechać.

Tak, do domu starców. Powiem ci wszystko po drodze.

Patrzę na drugie siedzenie, na którym jest pełno śmieci i wyrzucam je przez okno.
Wiem, że nie powinno się śmiecić, ale nie mam czasu na wyrzucanie do kosza na śmieci, który jest na drugim końcu parkingu.

— Okej, już jadę — rozłączam się bez pożegnania i wyjeżdżam z parkingu z piskiem opon.

***

— Czyli chcesz mi powiedzieć, że włamiemy się do domu starców, żeby porozmawiać z tatą pana Noah'a, gdzie nie wiadomo czy czegoś się dowiemy? — mówię z pełną buzią.

— To jest jedyny sposób — Scott skręca w prawo.

Dałam mu kierować, ponieważ mam zbyt mocne zawroty głowy. Scott też był tak kochany i kupił mi pięć pączków, które od razu zjadłam.
Może i mi się zgrubnie, ale takich pyszności nie da się odmówić.

— Dobrze się czujesz? Wyglądasz jakbyś nie spała całą noc — Scott patrzy na mnie kątem oka.

— Bo nie spałam — wzdycham —
"Wyszłam z siebie" — zrobiłam cudzysłów w powietrzu — Myślałam, że uda mi się coś zobaczyć, ale słyszałam jakby jadący pociąg i myślałam, że ogłuchnę. Kiedy do siebie wróciłam strasznie bolała mnie głowa i nie umiałam spać.

— Może to przez to, że śpisz w samochodzie — chłopak parkuje na parkingu i patrzy na mnie — Może przenocuj u Lydii, wiesz że
napewno cię przyjmie.

— Zajmijmy się starym panem Stilinski'm — wychodzę z samochodu.

Muszę sobie sama poradzić, nie chcę cały czas polegać na kimś innym. W samochodzie się dobrze śpi, więc mi to nie przeszkadza.

— Czekałam na was dwadzieścia minut — podchodzi do nas rudowłosa — Dobrze się czujesz? Wyglądasz...

— Tak, nie spałam całą noc — przeczesuje włosy — Opowiem ci później.

Omijam dziewczynę i wchodzę do środka. Od razu czuję perfumy starych ludzi, ból i wiele innych rzeczy.
Dom dla starców jest dla niektórych najgorszą rzeczą. Rodzina ich tu daje, a później olewa i żyją tu w samotności.

— Dzień dobry — podchodzę do recepcji.

Chwytam mężczyznę za głowę i uderzam o blat, ten od razu mdleje i upada na ziemię.

— Widać, że nie jest w humorze — Malia pierwszy raz się odzywa.

Nie komentuje tego i wciągam mężczyznę do pomieszczenia, które później zamykam na klucz.

— Nie musiałaś tego robić — mówi zaskoczona Lydia.

— Nie wpuściłby nas.

Cała trójka spojrzała się na siebie, ale tego nie skomentowała.
Malia ma trochę racji, przez to że nie spałam całą noc jestem strasznie wkurzona.

— Poszukajmy jego pokoju — cicho mówię.

Wchodząc na korytarz, mijam kilka drzwi, na których zapisane są nazwiska mieszkańców i wreszcie trafiam na pokój pana Stilinski'ego.
Cała trójka jest od razu za mną, otwieram drzwi i mężczyzna od razu się do nas odwraca.

— Tak? — mówi do nas słabym głosem — Już pora na leki?

— Nie mamy leków — Malia staje obok mnie i patrzy surowo na mężczyznę.

Lekko dugam ją w ramię by lekko złagodziła wzrok, nie chcę by się nas przestraszył i zaczął krzyczeć.

— Elias Stilinski? — Lydia robi krok w jego stronę.

— To ja — patrzy na nas zdziwiony.

— Lydia Martin, wie pan kim jestem?

Unoszę brwi, po co zadała takie pytanie? Przecież wiadomo, że nie będzie jej znał.

— Panie Stilinski — wtrącam się — Szukamy kogoś kto nazywa się Stiles.

— Tak wołali pana w wojsku, prawda? — pyta spokojnie Scott, chociaż jego bicie serca jest strasznie szybkie.

— Tak — starszy mężczyzna odwraca wzrok — Najlepsze lata w moim życiu.

Jeśli jego odpowiedzi takie będą to niczego się nie dowiemy i będziemy stać w miejscu.

— Rozpoznaje nas pan? — pyta Malia, która cały czas stoi z tyłu.

— Oczywiście! Miałbym zapomnieć własnego syna i przyjaciółki? — patrzy na mnie i Scott'a.

Przyjaciółki? Syna? O co mu chodzi?

— Panie Stilinski, który mamy rok? — Lydia patrzy na mnie ukradkiem.

— Tysiąc dziewięćset siedemdziesiąty szósty — lekko się do mnie uśmiecha — To już dziesięć lat odkąd się przyjaźnimy panno Elizabeth Hale.

Otwieram szeroko oczy, Elizabeth Hale była moją babcią, która zginęła w pożarze razem z resztą rodziny.

— Ma demencje — mówi zrezygnowana Lydia.

Mężczyźnie znika uśmiech i teraz patrzy na mnie poważnie.

— Pora na moje leki?

Cicho jęczę i siadam na małym pufie. To będzie bardzo długi dzień.

***

Wracam do pokoju, w którym Lydia, Malia i Scott próbują pogadać z tatą szeryfa Stiliski'ego. Przez nerwy, brak snu i ból głowy zrobiło mi się słabo i musiałam wyjść na zewnątrz.

— Nie, jesteś moim synem — Stilinski patrzy zdezorientowany na Scott'a, słysząc że weszłam odwraca się w moją stronę — Elizabeth, powiedz im coś.

— Ciszej dziadku, bo obudzisz innych — mówi wkurzona Malia.

Widzę, że nie tylko ja tracę cierpliwość. Dziewczyna na dodatek zjada groszek Stiliski'ego.

— Nie lubię jej — mówi do mnie — Zjada mój groszek.

— Pana syn jest szeryfem Beacon Hills.

— A Elizabeth Hale nie żyje — przełykam ślinę i odwracam wzrok.

— Nie, byłem w wojsku i Elizabeth poznała mnie z moją żoną.

Przygryzam wargę i siadam na krześle, patrząc na pustą miseczkę, gdzie jeszcze przedtem był groszek. Sama teraz mam ochotę coś zjeść.

— Użyj pazurów — Malia patrzy oczekująco na Scott'a.

— Nie, to go może zabić — ciężko wzdycham.

— Nie mamy już czasu.

— Nie zrobi tego — patrzę na nią.

Malia cicho warczy i sama wyciąga pazury, podchodząc do Stilinski'ego.
Szybko wstaję i staję przed wkurzoną dziewczyną.

— Chyba coś powiedziałam — warczę — Ogarnij się, to go zabije.

— Przytnij paznokcie młoda damo, a ty idź do lekarza z tym gardłem — patrzy na nas jakby nigdy nic.

Odsuwamy się od siebie, ale dalej nie spuszczam jej z oczu. Nie zdziwię się jak coś odwali.

— Nie powinno was tu być! — nagle krzyczy — Jeśli nie wyjdziecie to na was doniosę!

— Co z nim? — dziwię się.

— Słońce zaszło — widzę po minie Lydii, że jest zestresowana — To syndrom, po zachodzie słońca objawy demencji się pogarszają.

— Nie chcę z wami rozmawiać!

Przez jego krzyki, głowa zaczyna boleć mnie jeszcze bardziej.

— Co robimy? — pyta Malia.

— Musimy poczekać do rana — mówię razem z Lydią.

— Musimy go uciszyć — Scott jest coraz bardziej zestresowany.

— Wyjdźcie!

Robi mi się go żal. Mam ochotę powiedzieć, żebyśmy stąd poszli, ale nie możemy, musimy się czegoś dowiedzieć.

— Ja go uciszę — mówi jakby nigdy nic Malia.

— Ty go nawet nie dotykaj — zamykam oczy.

— Spójrz na te równanie — otwieram oczy przerażona, nagłym ruchem Lydii — to rozkład dwumianowy, czym jest p?

— Prawdopodobieństwo sukcesu.

Ściskam pięści, ból głowy się nasila i czuję jakby miała zaraz wybuchnąć.
Przez ich głośną rozmowę też jest coraz gorzej.

— Jestem Pan Stilinski, głupie dzieciaki — mówi.

Zdaję sobie sprawę, że od kilku minut patrzę na ścianę i nie słucham nikogo wokół.

— Wie pan, że Scott nie jest pana synem?

— Oczywiście — prycha — Spódniczki obcięły wam dopływ tlenu do mózgu.

Wkurzona Malia chce do niego podjeść, ale mocno chwytam ją za nadgarstek. Ta tylko na mnie patrzy i się wyrywa.

— Spokojnie — mówi łagodnym tonem Scott.

— Jesteś synem McCall'a.

— Zna mnie pan?

— Znałem twojego ojca — patrzy cały czas na niego — Chlał co popadnie i jak widział jakąś ślicznotkę to chował obrączkę.

Tata Scott'a był niezłym dupkiem w stosunku do jego mamy. Nie rozumiem jak ta dobra kobieta mogła trafić na kogoś takiego.

— Zna pan nas wszystkich — pyta Lydia.

— Jesteś córką Natalie Martin — wskazuje na nią palcem — Jesteś podobna, też kiedyś była ładna.

— Kiedyś? — unoszę brwi.

— Wnuczka Elizabeth — patrzy na mnie zdziwiony — Myślałem, że też zginęłaś w pożarze. Ah, ona jako jedyna nie była popaprana jak reszta jej rodziny.

Wstaję szybko z krzesła, że aż się przewraca. Nikt nie będzie tak nazywał mojej rodziny, po tym jak niewinnie zginęli.

— Zamknij się — warczę.

— Lily, uspokój się — podchodzi do mnie Scott i chwyta za ramię.

— Jesteś taka sama jak reszta twojej rodziny, mogła ona przeżyć.

Wyciągam pazury i wyrywam się z uścisku Scott'a. Nagle przede mną staje wkurzony szeryf Stilinski.

— Dosyć!

— Szeryf... — nie wiem co powiedzieć.

— Zabroniłem wam tu przychodzić, czego nie zrozumieliście? — patrzy na naszą czwórkę — Kto pobił pracownika?

— Ona — wskazuje na mnie palcem mężczyzna, którego zamknęłam w jakimś pomieszczeniu.

Pięknie.

Co sobie myśleliście? — patrzy na mnie wkurzony.

— Tylko sobie rozmawialiśmy.

— Wasza czwórka na zewnątrz, natychmiast.

Patrzę ostatni raz na ojca szeryfa i wychodzę z pomieszczenia. Stając na korytarzu widzę, że strasznie się wydłuża, a robiąc kolejne kroki zaczyna strasznie wirować.
Nie umiem zrobić kolejnego kroku i upadam na ziemię, widząc przed sobą tylko czerń.

Hej!
Tak wiem, możecie być wkurzeni, że nie było tak długo rozdziału.
Zrobiłam dłuższy by się jakoś zrekompensować, chociaż i tak to za mało.
Miałam i nadal trochę mam trudny okres, nie miałam ochoty pisać. Uwierzcie, kiedy zabrałam się za pisanie tego rozdziału poczułam się o wiele lepiej.
Mam nadzieję, że nie jesteście aż tak źli.
Do zobaczenia niedługo!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro