» [ 𝐭𝐡𝐢𝐧𝐤 ]┆彡 ·˚ ༘.
┏━━━━°⌜ 泣き虫 ⌟°━━━━┓
┗━━━━°⌜ 泣き虫 ⌟°━━━━┛
✧ :・゚ ⸝⸝ 𓆊 ꒰ https://𝖻𝖾𝗄𝗌𝖺。com
.'✦ ˑ ִֶ 𓂃⊹・°˖ ⩩ * 。 • ˚
。* 。° ⊹₊˚ʚ ⿻₊˚✧ ゚
⌦ ┆𝘁𝗵𝗶𝗻𝗸 𝗶'𝗹𝗹 𝗺𝗶𝘀𝘀 𝘂 𝟰𝗲𝘃𝗲𝗿 ...❞ ┆ ⋅︓︒︑∘∗✧
︑︒⚬∙︓⋅⠄✯∘⠄❞ ✧. . . ╱╱ . .
⇘ : : user @𝘵𝘩𝘦𝘣𝘪𝘨𝘣𝘢𝘥𝘣𝘢𝘫𝘪 has logged out . .
─────────── · · · · ✦
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝗼𝗻𝗲: beksa — artur rojek
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝘁𝘄𝗼: cigarettes out the window — tv girl
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝘁𝗵𝗿𝗲𝗲: blondie — current joys
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝗳𝗼𝘂𝗿: back to the old house — the smiths
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝗳𝗶𝘃𝗲: bad habit — steve lacy
𝘁𝗿𝗮𝗰𝗸 𝘀𝗶𝘅: summertime sadness — lana del rey
𝐂𝐇𝐈𝐅𝐔𝐘𝐔 𝐌𝐀𝐓𝐒𝐔𝐍𝐎 był tym pięknym chłopcem z porcelany.
O oceanie srebrzącym się płynnym bogactwem peryferii barw uwięzionych zaledwie w dwóch, skromnych oczętach istoty niebiańskiej. O burzy pod stosem żeber. O miodzie we włosach, który zalałby tajfunowymi falami cały znany człowieczkowi wszechświat od tam do wszerz, gdyby jeszcze tylko nie podcinano mu regularnie, ponieważ raptem comiesięczne, pierzastych skrzydeł.
Miał więc ten kruchy, niemalże ażurowy wygląd, gdyż od zawsze w pewnym nieobliczalnym sensie rodem nie z tej ziemi czuł się podziurawiony, wiecznie coś tracąc. Ponieważ wygląd ni to w żaden deseń nie imał się słabowitego, wręcz ślamazarnego usposobienia, które to kochało za gorąco, nie będąc zdolne do przetrwania zimy.
Chciał podążać w krok za pozostałymi pięknymi istotami, harcując po łąkach miodem i mlekiem płynących, jak to miewały w zwyczaju niesforne dzieciaki poszukujące odległej oziębłemu realizmowi Nibylandii.
Ale Chifuyu Matsuno płakał.
Właściwie, to był straszną beksą. I uznawał za chorobę dokładnie każdy symptom powiązany z nadmiernym krwawieniem przezroczystą posoką z tych niebiańskich ocząt. Gdyż oceanom zapisane w gwiazdach nie zostało obrócić się w apatyczne pustynie, zaś bogdaj opływać wartkim nurtem tony słonej masy wodnej. Jego krople były więc wszędzie; zamieszkały w tych smutnych i wesołych dniach. Były przy nim w chwilach wzruszenia, ale i gdy po raz pierwszy straszliwie stłukł sobie kolano spadając ze swojego pierwszego, czterokołowego, zielonego roweru podczas nauki jazdy. Już wtedy cierpiał dotkliwie na rozchwianie i uwierający brak predyspozycji do utrzymania pionu w równowadze.
Płakał krokodylimi łzami zdmuchując dokładnie dziewięć świeczek z tortu o za słodkim lukrze, który nieświadomie kontrastował z gorzkim posmakiem życia. Płakał pewnej nocy, gdy zamiast kilku złotych monet pod poduszką ponownie ujrzał swojego świeżo wypadłego zęba, mając świadomość marności. Płakał, gdy pod choinkę podczas pewnych świąt otrzymał swój wymarzony podarunek i zdawało mu się, iż był to ostatni raz. Ronił łzy wzruszenia, bo muzyka była piękna a słońce świetliste. W nocy zaś płakał z gorącej tęsknoty za jego ciepłymi promieniami, które zachęcały go do męki przetrwania kolejnego dnia.
I ocean skrajnych emocji wprawdzie nie miałby końca, gdyby Chifuyu Matsuno pewnego razu nie zechciał zatamować go masą jednorazowych chusteczek, nie przewidując, że tak nietrwała tama kiedyś z trzaskiem pęknie zalewając jego maleńki świat wykreowany na chusteczkowych fundamentach.
Miał bowiem po stokroć dosyć fałszywych złudzeń, że ktoś go goni, a on ucieka przed siebie w ciemność aż do utraty tchu. Wtedy nim się spostrzegł, lazuryt jego morskich tęczówek przygasał stłumiony dwoma bordowymi obręczami - sumienną nagrodą w zamian za paskudną bezsenność, którą z kolei przypłacił opłakiwanie tego paskudnego człowieka, witającego go za każdym razem, kiedy spoglądał w gładkie zwierciadło lustra.
Wówczas z żołądkiem związanym w wąski supeł samobójcy zaciskał zarówno poranione bytem dłonie, jak i spuchnięte płaczem powieki zasłaniając się łokciami przed nicością o wielkich, groźnych oczach, która jednak czule wyszeptywała mu na ucho parę śliskich słów. Takich, pochodzących z karty dań najgłębszych lęków człeczych, na dodatek - mieszczących się w kategorii pozycji głównych.
A brzmiały one i szumiały jeszcze na długo li to morskie fale: umrzesz w samotności.
Wtedy Chifuyu przypomniał sobie o pewnej z przesłuchanych podczas wielu podobnych, kilkugodzinnych sesji muzycznych piosence. Bowiem podobno gdy umierasz, nie boisz się, miotając w agonalnych spazmach. Tylko lecisz sobie wiotko, lekkodusznie.
Chifuyu miał wrażenie, że właśnie wtedy najbardziej pragnął tak sobie cichutko polecieć. Wtenczas również po raz pierwszy tak okropnie się pomylił.
Gimnazjum było tym osobliwym momentem w życiu, w którym nie mieścił nawet maleńki fragment na brzydkie, niechlujne łzy. Burza hormonów niemalże rozsadzała ci krwioobieg, uderzając symultanicznie zarówno do serca, jak i mózgu w niewłaściwej kolejności. To był właściwy czas na legendarne nawiązywanie więzi międzyludzkich, popisy, przechwałki, doświadczanie i przepadanie, by na końcu przewinąć płytę na początek zaczynając ponownie grać ów psychodeliczny utwór. To był właściwy czas na pierwsze metaforyczne morderstwo w towarzystwie zimnej krwi w żyłach oraz marsowego lica i miłość taką, dla której ową zbrodnię byłoby się w stanie popełnić bez byle mrugnięcia okiem.
Chifuyu Matsuno zabił więc licząc sobie ledwie dwanaście wiosen, podnosząc dłoń, w której skrył wrogo połyskujący w świetle jego ukochanego słońca nóż. Uśmiercił swoje człowieczeństwo, będąc nawet zbyt młody, ażeby liczyć się z konsekwencjami ów straszliwego czynu. Ponieważ utrata niewinności stanowiła nie byle jaką zbrodnię absolutną. Ba! Bo taką ani trochę nieodwracalną.
Ten piękny bałagan zamiast tego namiętne umiłowanie wobec piękna natury bądź harmonii muzyki zamienił na grubo nakładany żel do włosów, aroganckie usposobienie, ogólny brak szacunku do wszystkiego i niczego oraz wewnętrzną pustkę. Plucie na lewo i prawo paskudnym jadem na niczego winnych ludzi, chcąc się wykazać. Chcąc zaimponować.
Tylko komuż to?
Pędził na przekór styranym nogom i rozsypanym brzydko pod powiekami brokatem, któremu na przekór przeznaczeniu nie pozwolił zakosztować w świetle dziennym. Zawrotne tempo zaokrąglało się, sprowadzając go na rozstaj dróg, gdzie miła paranoja zalewała się płynnym ruchem z przyjaznym obłędem.
Zamknął więc wszystkie drzwi na cztery spusty i zaryglował okna. Odciął się od świata, gnijąc w osamotnieniu. Nie rozmawiał z nikim, nie dzieląc się brzydkim rozkładem. Pamiętał długie godziny, podczas których wygrażał błogiej próżni, wykrzykując w nią niesłyszane przez ni żywą duszyczkę: wynoś się ze mnie.
I nie wytrzymywał tego zawrotnego biegu, w którego trakcie tracił dech. Umierał, aż nie poznał jego. Wzlatywał, nagle stając znów na płaskim gruncie.
Baji Keisuke początkowo wydał mu się jakiś taki wyjątkowo upośledzony. Nosił na nosie te obłędnie gigantyczne bryle o koszmarnie grubym szkle w czarnej oprawce, które zasłaniały mu przynajmniej połowę twarzy. Miał intensywnie hebanowe włosy, zebrane w ulizaną fryzurę, którą zwieńczył iście dziewczyńskim kucykiem. A na dodatek na okrągło wgapiał się bezmyślnie w podręcznik, szepcząc coś maniakalnie pod nosem na wzór diabelskiej klątwy naukowej, która to prawdopodobnie miała umieścić ów wiedzę w jego głowie w stanie obecnym - funkcjonującej jako okrągły pustostan.
Chifuyu w życiu stawiając ogólną diagnozę nie stwierdziłby, iż ten oto Keisuke Baji jest tym sławnym delikwentem, o którym lada moment temu hurtem mu doniesiono.
Uwierzył, kiedy jeszcze tego samego dnia ten upośledzony chłopak stanął w jego obronie. Był wprawdzie tak nieprzewidywalnie, acz pięknie szalony.
Wtedy po raz pierwszy ujrzał również jego piękno, które znajdowało podłoże nie w rozkwaszonych twarzach osób, które potraktował swymi pięściami i okładaniem nogą, a wypływające z wnętrza. Z, na dobrą sprawę, bezinteresownego czynu, którego się podjął.
Jeszcze wtedy nie zdawał sobie z tego sprawy, aczkolwiek usłyszawszy wyznanie w którym Baji Keisuke nazwał go swoim przyjacielem, Chifuyu Matsuno dla niego przepadł. Lecąc beztrosko, miał wrażenie, iż umierał.
A pojedyncza łza ozdobiła jeden z kącików jego morskich ocząt. Na spokojny ocean nadciągał potężny sztorm.
©yuiayashi-
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro