Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

» [ ​​𝐢'𝐥𝐥 𝐦𝐢𝐬𝐬 𝐲𝐨𝐮 ]┆彡 ·˚ ༘.


𝐂𝐇Ł𝐎𝐏𝐈𝐄𝐂, 𝐊𝐓Ó𝐑𝐘 𝐂𝐇𝐘𝐁𝐀 nie potrafił już płakać znał Baji'ego Keisuke dopiero od kilku dni, chociaż czuł się jakby były to całe lata.

Chifuyu wiedział już, że jego najnowszy towarzysz nastoletnich przygód był inny. Budowały go rozżarzone do wyrazistej czerwoności płomienie złączone w harmonijnym tańcu z wulkanicznym żarem. Był pewny, że sadza i zgliszcza, które po sobie pozostawiał odżywiały świat poezją. Natchnieniem dla uwięzionych w agonii. Z kłódkami na ustach bądź wielkimi różowymi okularami na zbyt małych noskach.

Patrzył na końcówkę tlącego się melancholijnie papierosa, na którego trujące właściwości ich błękitne płuca nie były ni odrobinę przygotowane. Karali je zatem za prozaiczny ból istnienia, wmawiając sobie dorosłość. Matsuno w przerwie, w której podawali sobie na zmianę używkę i która wylądowała właśnie w zgrubiałej czymś nadludzkim dłoni Baji'ego, miał moment aby dumać o lekkiej duszy.

Spojrzał raz jeszcze na te dłonie li to w zwierciadło, którego przed momentem miał zaszczyt musnąć, nie mogąc pozbyć się przeświadczenia, jakby należały do samego ognistego Hefajstosa. Był jednak trwały w pewności, że Keisuke swoje pochodzenie miał iście marsowe, w pierwszorzędnej linii od samiusieńkiego, walecznego Aresa.

I niemalże zzieleniał z paskudnej dawki świeżo kiełkującej w jego wnętrzu zazdrości, która rozlała się w jego wnętrzu niczym byle grzesznie przelana jucha. Niewielki, niepozorny pąk obrócił się w dorodny kwiat, który miał ochotę co rusz skraplać świeżymi łzami bezradności.

— Wiesz Chifuyu, straszna z ciebie beksa.

Blondyn zastygł w miejscu z kompletnie odwróconą od niego twarzą. Był jednak świadom, że Keisuke właśnie dokładnie przygląda się jego tyłowi głowy, przerzedzając wzrokiem miodowe kosmyki.

Niemożliwe, czyżby go przejrzał? Jak nikt inny dotąd, nawet osoby znajdujące się w najbliższym, elitarnym wianuszku wokół jego udręczonego serca potrafił zajrzeć nieco głębiej pod powierzchnie wody? Odkryć okryte zarówno tajemnicą, jak i tonami słonej wody dno, nie pluskając się ledwie ochoczo na brzegu?

Chciał w to wierzyć desperacko. Tak bardzo, iż mimowolnie, niemalże niczym na potwierdzenie słów ciemnowłosego, w jego oczach zaczęły formować się te podłe, przebrzydłe łzy, które okazywały za dużo i niedostatek zarazem.

Tymczasem czarny, boś pechowy kot sąsiada Matsuno, okoliczny dachowiec, któremu doskonale dało się prześledzić palcem i zliczyć każde z żeber kolejno, jakby wyczuwając burzliwość jego emocji przetarł się swoim kruchym cielskiem o nogawki jego spodni, brocząc je dumnie ciemnymi kłakami. Zwierzęta zawsze wiedziały lepiej i widziały więcej.

Kochały też pewnie gorącej. I nie zakochiwały się bezsensownie, tak beznadziejnie w swoich przyjaciołach.

Żałował, iż na ciemnym spojrzeniu wyłącznie się to kończyło. Pozostało mu żałować przez okrągłą nieskończoność i ciut dłużej. Pozostało mu wobec tego żałować wiecznie.

Ponieważ nikt tak bardzo na tym świecie tak jak i on, nie składał się z ciągłych powtórzeń. W kółko od nowa.

                                I jeszcze raz.
I jeszcze.
                 I-

— Co? To ty w ogóle znasz takie słowo, Baji? — zapytał fałszywie wpadając w śmiech, ponieważ niewiedza, nawet taka pozorna, okazywała się lekarstwem idealnym na toksyczną nieporadność.

Po krótce dążył wyłącznie do niby to zręcznego, jednak w rzeczywistości nieporadnego omijania kłopotliwego tematu. Wywijał koślawe slalomy wszystkimi tymi pobocznymi uliczkami, byleby najdłużej nie dosięgnąć chociażby wzrokiem domu. Dorastający chłopcy chyba przepisane na recepcie z pilnym zaleceniem od gwiazd mieli ten osobliwy etap przechodzenia pewnej maści zwyrodnienia. Ot co, włazili niezgrabnie w za duże buty po rodzicach lub w ogóle pchali się gorzej niżli ta ćma do światła na zbyt wysokie murki, których cena wynosiła równo trzynaście pechowych, dorodnych siniaków.

Wtedy to pięści i wulgarne działania zastępowały piękne, pacyfistyczne słowa. Obite krwako knykcie zaś przynosiły większy respekt niż nie byle jaki status społeczny bądź ciężko zdobyte latami bogactwo.

Chifuyu zgorszony nieustannym zmęczeniem, chodzącym nieodłącznie za podobnym trybem życia, nawet bardziej niż staromodny przesąd fatum za czarnym kotem, pragnął jak jeszcze nigdy w świecie dokonać wycofania z pola walki. Przyłapywał się jednocześnie iż werset, od którego cała ta obłędna pieśni na młodociane głosy miała swój początek zaginął razem ze śpiewnikiem oraz zaznaczonej w nim prowizorycznie drewnianą pałeczką kartki numer cztery. Bowiem nikt przy zdrowych zmysłach nie trudził się na czytanie spisu treści, poszukując na własną rękę.

Aczkolwiek wówczas na myśl przychodziła mu również paskudna dola buntowniczego dezertera.

— Tak się składa, że sam mi je pokazałeś. I widać to na pierwszy rzut oka, stary. Może i jestem głupi, ale nie ślepy — rzekł przesadnie dumnie nadąsany wręcz Keisuke, krzyżując zawadiacko długie kończyny górne na klatce piersiowej.

Matsuno gładko wysnuł teorię, że z jakiegoś niesłychanego powodu ciemnowłosy uwielbiał sprawiać pozory. Czy to podszywać się pod osobę skrajnie niemądrą, ubiorem wręcz za kujona lub ogólnie zrażać do siebie wszystkich w promieniu przynajmniej dziesięciu metrów swoim ciętym językiem i ciężkim charakterem. Głowę miał zapewne gorętszą po tysiąckroć od wiszącego nad nimi słońca, co już było wielce godne podziwu.

Chociaż obecnie chyliło się ku linii horyzontu, która już wyczekiwała z rozwartymi na oścież ramionami, witając je w progu najczulej, niczym najwierniejszego kochanka.

Blondwłosy uśmiechnął się, pogodniejąc. Właśnie zdał sobie sprawę, że z czasem nauczył kochać w nim wszystkie te małe rzeczy, których wyboisty i nieprawdopodobny zbiór składał się właśnie na osobę upartego bardziej od tego przysłowiowego osła Baji'ego Keisuke. Olśniewający gwiazdozbiór, wyznaczający najnowsze trendy geometrii. Stawiał jej wyzwanie.

— Przypominam ci, że to ty nosiłeś ogromne bryle w dniu, w którym się poznaliśmy — parsknął już prawdziwie pogodny, przewracając jakoś od niechcenia oczami.

Powietrze tamtego dnia pachniało dla niego tandetną perfumerią, którą zakupili w najbliższym sklepiku i było ich stać jedynie na najniższą półkę cenową, śmierdzącym tytoniem z tego przeklętego papierosa, którego dzielili na pół, zupełnie jak to słynne Peyoung Yakisoba i miłością. Czymś, co dla każdego innego przybierało odmienną gamę doznań węchowych i na czego połączenie się składało.

Miłość dla Chifuyu pachniała dokładnie tak, jak i tamta końcówka dnia u schyłku sierpnia.

— ...To były piękne czasy, co nie? Prostsze. Ale cieszę się, że coś równie pięknego mi po nich pozostało — rzekł Baji, przechodząc to z tonacji skrajnie owładniętej jakąś nostalgiczną nutą dni spędzonych pod słońcem i pełnią wiosny, a czymś absolutnie idiotycznym. Zakańczając wszystko na dodatek tym swoim niebotycznie pięknym uśmiechem, przy którym zamykał ciemne ślepia.

W tejże chwili Keisuke wręcz na oślep dorwał końcówkę używki, odbierając cenną zdobycz i samemu zaciągając się nią. Dla zachowania pozorów dzielnie przetrzymał dym w niszczejących za młodu płucach.

Matsuno obserwował jego lekko pokręcone u dołu, hebanowe pasma włosów, które unosiły się rytmicznie co rusz na podmuchach wietrznych, które zaskoczyły ich w momencie najbardziej niespodziewanym. Stwierdził przy tym, że nawet nie w nim szczerze miłował.

To był ten moment, w którym Chifuyu oddałby wiele mnożąc to po stokroć, ażeby tylko znaleźć w sobie na tyle odwagi by go pocałować. Jakże jednak mógłby zamknąć mu usta, kiedy akurat tak pięknie przemawiał o miłości? Kiedy tak cudownie opiewał jej rozkwit podczas pewnego letniego wieczoru.

Wtem specyficzny zapach z pobliskiej, obskurnej kamienicy przywiedziony tym okropnym wietrzyskiem owładnął i ich, zakłócając miłość.

Opierali się co prawda o jakiś okryty zarówno śladem zęba czasu, jak i grzyb, zaciemniony bok kamienicy, jednak już w tle non stop mamiły im się symfonie odgrywane przez najbliższe otoczenie. Symfonie głupiego, letniego, nostalgicznego wieczoru, który jak nic innego - najkosztowniejsze używki bądź wyznania sprowadzały człowieka na wyboistą fasadę krawędzi jakiegoś emocjonalnego dachu. Burzowa elektryczność wisiała w powietrzu, duchotą snując przypowieść o nadchodzących dniach wypełnionych po brzegi deszczem. Najbardziej jednak przez te wszelkie warstwy hałasu wybijał się dziecięcy plac zabaw nie dalej niż kilkanaście kroków dalej. Euforyczne krzyki przepełnionych dziecięcym entuzjazmem małych ludów wpadały z hukiem do uszu pochmurnego Chifuyu, uderzając znienacka po kilka strun jego rozdygotanego serca.

Od żadnego z nich nie usłyszał jednak dorodnego szlochu lub ni pociągnięcia nosem, a to wprawdzie wielce go przeraziło. Szczęśliwe życie wszakże jest życiem obłudnie fałszywym.

Zawiesił skonsternowany wzrok morski na nabazgranym nieporadnie kredą rysunku na krzywym betonie.

— Chyba cię kocham — rzekł płaczliwie.

Szkoda tylko, że słów tych kilka zadźwięczało milijonem tylko w obszarach niedostępnych dla świata zewnętrznego, ponieważ w jego poplątanym nieładnie umyśle.

Mimo to, kolejnego dnia znów dzielili ten swój legendarny posiłek zamiast pierwszego pocałunku.

©yuiayashi-

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro