Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

𝒙𝒙𝒙𝒗﹒ until last breath

▬▬▬▬▬▬▬▬

„until last breath"
▬▬▬▬▬▬▬▬

Wojownicy Wakandy ustawiali się w rządku, a my, Avengers stanęliśmy wraz z nimi. Stojąc między mamą, a Steve'em, patrzyłam przed siebie. Czułam niepokój związany z kolejnymi wydarzeniami, które właśnie nadchodziły.

— Zaczekaj tutaj. — Szepnęła krótko, odchodząc wraz z Kapitanem i Czarna Pantera bliżej pola atmosferycznego, którym otoczona była Wakandy.

Skinęłam głową, chociaż bardzo chciałam iść obok niej, chciałam dowiedzieć się więcej. A zamiast tego, stałam między młotem, a kowadłem.

Bucky, wraz z metalowym ramieniem po mojej lewej stronie. Pietro, z grymasem na twarzy po prawej. Wyprostowałam się, powoli skupiając się na głosach w oddali. Wzrok wbiłam w piasek leżący blisko nas.

— Gdzie twój drugi kumpel?

Wdowa nie powstrzymała się od zadania takiego pytania, zauważając o jednego wielkoluda mniej.

— Zapłacisz życiem, za to co mu zrobiłaś. — Pełen spokoju głos z przeciwnej strony, obudził znacznie większy niepokój w moim ciele. — A Thanos dostanie ten kryształ.

— Nie rób sobie nadziei. — Powiadomił bezpośrednio Steve. A zaraz za nim dołączył się T'Challa do rozmowy.

— Wtargaliście się na terytorium Wakandy. — Jego głos był pewien słów, jakie wypowiadał, a ja sama nie byłam przekonana, czy nie są one zwykłymi bajeczkami. — Jedyne, co tu znajdziecie to ból. I krew.

— Krwi mamy akurat pod dostatkiem.

Olbrzymie maszyny, które rozniesienie mogłyby nieść ze sobą śmierć przez ich gigantyczność, zaczęły wyłaniać się spod ziemi. Nasza reprezentująca trójka wróciła, zajmując wcześniejsze miejsca. Od razu poczułam się komfortowo.

— Poddają się? — Zapytał z nadzieją Bucky. Pomimo wiary w nasze zdolności, miałam złe przeczucia co do samej walki. Przesunęłam dłoń bliżej palców blondwłosej wdowy, aby ująć jej delikatną skórę w ciasnym uścisku.

— Nie do końca.

A to oznaczało krwawą wojnę 

Spomiędzy płonących drzew i gęstych lasów, zaczęły wybiegać liczne armie należące do Thanosa. A tuż obok Proximie pojawiła się kobieta, która wiele namieszała w moich snach.

Idalia.

— O ja pieprzę. — To jedyne słowa, jakimi mógł opisać całą sytuację James.

Zacisnęłam wargi, patrząc na diaboliczny uśmiech Idalii. Zmarszczyłam brwi, próbując nie okazywać oznak słabości.

— Laska się mocno wkurzyła. — Oznajmiła Natasha, spojrzałam na nią krótko, po czym wzrok ponownie przeniosłam na drugą stronę, gdzie Idalia wznosiła się w powietrze.

Dłońmi celowała w barierę, aby umożliwić potworom i armii ze swojej strony, przejść na naszą i zacząć naprawdę diaboliczną wojnę.

— Idalia.

Z każdą kolejną sekundą, przechodzili w całości na stronę, która miała być wielce bezpieczna. A my wciąż staliśmy w miejscu, obserwując z oddali, i myśląc, jak odpowiedzieć na taki atak.

— Giną, by zrobić przejście. — Wyjaśniła Okoye. Na co ja jedynie szepnęłam.

— Pomagają jej.

Wystąpiłam krok w przód, pomimo wielkiej odległości, czułam na sobie jej wzrok. Pełen nienawiści, pogardy i chęci zwycięstwa. Idalia była zdecydowanie mroczna kobieta, o zaostrzonych rysach twarzy. Jej ciemne niczym smoka włosy, rozwiane przez wiatr wznosiły się w powietrze.

— Jak zamierzamy zwrócić ich uwagę na siebie, aby nie dotarli do Visiona? — To pytanie nurtowało mnie, przez ostatnie sekundy, które z każdą chwilą zależały i tylko od nas.

— Zdejmiemy barierę.

I tego się obawiałam.

Skłamałabym gdybym powiedziała, że zdjęcie bariery było słusznym i racjonalnym pomysłem, bo na pewno niebezpiecznym.

Armia Thanosa napierała, biegnąc w naszym kierunku, bo w końcu byliśmy głównym celem.

— To będzie koniec Wakandy. — Usłyszałam cichy głos, przepełniony dziwnym smutkiem. Ci ludzie walczyli o wolność swojego kraju.

— Więc niech to będzie, najwspanialszy koniec... — Zaczęła Okoye, zaciskając zęby w złości i rozpierającej ja energii. — W historii.

A gdy bariera powoli zaczęła znikać, rozpoczął się pełen energii bieg. Jednak ja stałam w miejscu, popychana przez innych ludzi. Nie ważne, jak bardzo chciałabym się ruszyć, coś mnie powstrzymywało.

Uczucie, że cała ta wojna, bo inaczej tego nie można było nazwać, zakończy się jedną wielką porażka, roznosił dreszcze po moim ciele.

Widziałam, jak Steve walczył, u boku Czarnej Pantery. Oboje wkładali całe zasoby swojej siły w walkę o miejsce, które powinno być niczym innym, jak tylko spokojnym azylem dla tutejszych wojowników.

Musiałam wziąć się w garść. Potrząsnęłam głową, a rękami zaczęłam wymachiwać na boki, aby odrzucać od siebie napierająca z przodu armię Thanosa. Zielone światło odbijało się od ich dziwnych ciał, jednak było znacznie słabsze niż wcześniej.

Powodem było połączenie z Idalią, które tylko ona lub jej dziedziczka mogła przerwać. Tak bardzo potrzebowałam teraz Atheny.

Bucky używał swojego karabinu, aby ostrzeliwać wrogów z naprzeciwka. Tym samym bronił siebie i mnie. A gdy dziwny stwór go zaatakował, moim pierwszym instynktem było uratowanie go. Wielką pomocą była też pozycja powietrza, którą miał War Machine i Sam.

Może i radziliśmy sobie dobrze, ale armia wciąż przybywała ze znacznie zdwojoną siłą. Każdego atakowały dziwne stwory, Steve'a, Bucky'ego, a nawet mnie. Nie umiałam się bronić.

Z każdym kolejnym krokiem Idalii, traciłam moc, ciężej mi się oddychało, a napierający potwory jedynie dodawały mi strachu.

Jednak wtedy los uśmiechnął się i do nas.

Gdy iskrzący się biała otchłań przypominają piorun, zderzyła się z ziemią, a ciężki młot pociągnął za sobą kilkanaście stworów, Steve spojrzał się w tym kierunku. Światło było oślepiające, przez co mrużyłam oczy, wciąż podchodząc do Steve'a, zbliżając się tym samym do przyczyny mojej słabości — Idalii.

Położyłam dłoń na brzuchu, stając tym samym przy własnej matce, białe światło zniknęło, a w tym miejscu pojawił się Thor i Athena, wraz z towarzystwem chodzącego drzewa i szopa, który też poruszał się na dwóch łapach.

— Mam halucynacje, czy obok nich naprawdę stoi szop? — Zapytałam z trudem, łapczywie zaciągając się powietrzem, jakby od tego zależało moje życie.

Natasha jedynie skinęła głową, w uszach odbił mi się pełen zwycięstwa śmiech Bannera. — Haha! Teraz macie kompletnie przerąbane.

Thor wraz ze swoimi towarzyszami ruszył w kierunku armii Thanosa, krzycząc do nich. — Dawać mi Thanosa! — Wokół niego pojawiały się błękitne pioruny, natomiast wokół jego córki płomienie, trochę ciemniejsze od jego niebieskiego koloru. Oboje wzbili się w powietrze, tworząc wokół siebie sztorm, który po ich wylądowaniu zabił kilkanaście potworów, jak nie więcej.

A wtem walka ucichła, Idalia była zdziwiona nagłym pojawieniem się swojego byłego ukochanego i jedynej córki, jaką kiedykolwiek miała. Jednak i to nie zatrzymało jej przed dalszym napieraniem na nas, jedyne, z czego zrezygnowała to z niewidzialnej kontroli nade mną, jakby bała się potęgi samej Atheny.

Każdy wrócił na swoje stanowisko, mnie spotkało walka u boku Jamesa i samego szopa, którego zdolności mnie przerażały.

— Ach! Komu kulkę, komu? Zapraszamy! — Krzyczał szop, przez co otworzyłam szerzej oczy. Od kiedy, do jasnej cholery, szopy gadają.

Wystawiłam dłonie, aby zielone promienie uderzyły kolejne dziwne stworzenia. Barnes chwycił za kark zwierzę i obracając się w kółko, oboje strzelali do przeciwników, przez co zmuszona byłam, aby się schylić.

Porządek zapanował, przynajmniej na chwilę. — Ile za te giwerę? — Zapytał Szop, James nawet nie raczył na niego spojrzeć.

— Nie na sprzedaż. — Burknął, przykładając lupę do oka, aby celniej trafić w przeciwnika.

— Dobra. A ile za tę łapę? — Ponownie zapytał, uszami wskazując metalową rękę. Pokręciłam głową, czując nagły przypływ energii. Athena walczyła na froncie, u boku Steve'a i Thora.

T'Challa walczył na bokach, z Okoye i innymi wojownikami Wakandy, oraz z samą Wdową. Bruce w swoim metalowym Hulku czyścił tereny po drugiej stronie, wraz z pomocą powietrznych koleżków i Pietro.

Spojrzeliśmy na siebie ze wzrokiem, który wiele wyjaśniał. Oboje nie wiedzieliśmy, od kiedy takie cuda się zdarzają, ale już chcemy, aby zwierzak zamknął jadaczkę. Bucky zaraz potem wzrok przeniósł na Szopa, i bez kolejnej wymiany zdań poszedł dalej.

Z przypływem energii wzbiłam się w powietrze i atakowałam przeciwników z góry, zielone fale energii latały na każde strony, oczyszczając drogę pozostałym Avengersom.

Zaraz obok mnie pojawiła się Athena, której uśmiech od ucha do ucha towarzyszył na twarzy. — Stare dzieje!

— Nawet nie zaczynaj. — Jęknęłam, mimo to uśmiechając się w jej kierunku. Tak bardzo mi jej brakowało. — Z lewej. — Nakierowałam ją, używając tylko instynktów myślowych, aby mogła obronić swojego tatę przed niezapowiedzianym gościem. Sama robiłam podobnie, z góry obserwując Steve'a, Pietro, jakimś cudem Buckiego i moją mamę.

Zadowolone ze swoich czynów, ponownie wróciłyśmy na dół. Gdy dotknęłam ziemi, pierwsze pytanie, jakie nasunęło mi się na usta, brzmiało jedynie:

— Od kiedy zadajesz się z pniem drzewa i gadającym szopem? — Nie byłabym sobą gdybym nie zapytała, ale przepraszam, takie rzeczy na co dzień się nie zdarzają.

Przechylając głowę na bok, jedynie wzruszyła ramionami. — A no wiesz, tak wyszło. Groot i Rocket są całkiem, cóż, inni.

— Który to który? — Zapytałam ponownie.

— Rocket to ten szop, Groot to drzewo. — Wyjaśniła, jakby to była całkiem normalna rzecz na porządku dziennym. Skinęłam głową, udając, że popieram jej ton głosu.

— Idalia się czai. — Zaczęłam krótko, a jej słowa dopełniły moje myśli.

— Na nas obie. — Ponownie wzruszyła ramionami, wytwarzając kulę błękitnej niczym nocne niebo energii w dłoniach i pchnęła ją w kierunku członków wrogiej armii. — Damy radę, Isa.

Przyznałam jej rację.

— Isla...?— Przerażona zaczęła, pokazując w kierunku zmierzających maszyn śmierci, które nie tylko przebiły się przez barierę, ale również ostrzami przebiły ziemię.

Bez dwóch zdań wzbiłam się w powietrze i przemierzając strefę powietrzną, najszybciej jak się dało, zbliżałam się do wielkich maszyn. Zielona tafla otaczała mnie, gdy lądowałam ze znacznie szybszą prędkością niż dotychczas.

Unosząc dłonie w górę, za pomocą zielonej energii uniosłam sześć zbliżających się, dziwnie wyglądających maszyn i rozejrzałam się na boki, aby wiedzieć, gdzie je przenieść i kogo niby zgnieść. Zachodząca nas od tyłu armia Thanosa, wypełniona kosmicznymi potworami zbliżała się coraz szybciej, dlatego puszczając dłonie w tył, pchnęłam ciężarem na naszych przeciwników.

Dysząc krótko, odwróciłam się i spojrzałam na Wdowę, która ze zmęczeniem i ulgą obserwowała mnie z oddali.

— Nie mogłaś się wcześniej pofatygować? — Zapytała z wyrzutem Okoye, na co jedynie przepraszającym gestem i wzrokiem odpowiedziałam krótkie:

— Nie.

Nie, gdy ktoś mną rządził. Aż do ostatniego wdechu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro