𝒙𝒙𝒙𝒊𝒊﹒ whispers
▬▬▬▬▬▬▬▬
"whispers"
▬▬▬▬▬▬▬▬
— GDYBY NIE PROTOKÓŁ Z SOKOVII, VISION BYŁBY TERAZ Z NAMI. — Przypomniał ciemnoskóry mężczyzna, zwracając całą moją uwagę ku sobie. Tym samym wybudził mnie z transu, w który wpadłam, gdy wspomnieniami odchodziłam odrobinę za daleko.
Nie umiałam wyrzucić dziwnego uczucia, i ciemnych tęczówek z głowy.
Sekretarz, a raczej jego hologram, wstał z miejsca, swoimi krokami zbliżył się do Rhodey'a, przypominając mu przykrą historię z dawnych wydarzeń. — Pan też się pod nią podpisał, prawda panie Pułkowniku?
— Zgadza się. — Nie zaprzeczył, krzyżując dłonie na swojej klatce piersiowej, wyprostował się, aby choć odrobinę utrzymać swój poziom. — A potem słono za to zapłaciłem. — Przypomniał, stawiając krok do przodu. Jego wspomagacze na nogach wykonywały pełną robotę, aby zniwelować oznaki paraliżu kończyn dolnych.
Przechyliłam głowę na bok, słuchając dalszej wymiany zdań. — Nagle ma pan rozterki? — Głos sekretarza przyprawiał mnie o różnego rodzaju emocje, które w jakikolwiek sposób próbowałam zniwelować w sobie. —Nie, już nie.
Odpowiedź wybrzmiała z ust ciemnoskórego, który ani na moment nie zdjął swojego ponurego spojrzenia z Sekretarza. Nastąpiły dodatkowe odgłosy, zbliżających się członków zespołu Avengers. Wychyliłam się zza biurka, aby spojrzeć na dobrze znajome mi twarze.
Krótkie blond włosy i ciemnozielona kamizelka od razu wywołały uśmiech na mojej twarzy, chociaż poczułam nutkę złości, pamiętając, że Wdowa nie raczyła poinformować mnie, czy żyje. Obok niej szedł, nikt inny, jak bohater wielu bitew, Kapitan Ameryka. Tylko wyglądał na trochę starszego, pewnie przez zarost, który udało mu się wyhodować, gdy siedział w ukryciu.
Za nimi był Vision, który podpierał się nie tylko na swojej ukochanej, Wandzie, ale także jej starszym bracie. Od razu odwróciłam wzrok, widząc, że Pietro nie wyglądał na zadowolonego. On sam nie wyglądał, jak kiedyś. Na jego twarzy też pojawił się zarost, starałam się ignorować rany na jego nosie i łuku brwiowym.
Z boku szedł Sam, nawiązując krótki kontakt wzrokowy, ciemnoskóry mężczyzna szybko i ledwo zauważalnie przymknął swoje lewe oko. Uśmiechnęłam się krótko, i schyliłam głowę niżej, aby wsłuchać się w następujące słowa.
— Panie Sekretarzu. — Skinął głową Steve, aby uprzejmie przywitać się z mężczyzną, którego ani trochę nie dążył sympatią, czy innymi pozytywnymi emocjami.
Posiwiały hologram mężczyzny zaczął zmierzać bliżej nich, żadne z przybyłych nie spuściło z niego swojego spojrzenia. — Muszę przyznać, że macie niezły tupet.
— I właśnie teraz, może się to przydać. — Wyjaśniła krótko Wdowa.
— Sytuacja jest dramatyczna. — Odpowiedział, ignorując jej odpowiedź. Jego wzrok zatrzymał się na Stevie. — Co nie znaczy, że wam wybaczono. — Proste słowa wystarczyły, aby krótka związana z tematem odpowiedź wypłynęła z ust Kapitana.
— Wcale nie oczekuje wybaczenia. — Zdziwiłam się, wznosząc krótko brwi. — I nie zamierzam prosić o pozwolenie.
Ktoś podmienił Steve'a.
Chwilowa cisza była ciężka, dla zbyt gęstej atmosfery. — Ziemia straciła ważnego obrońcę. Jesteśmy tu, żeby walczyć. — Zszedł o jeden stopień niżej. — A naszym wrogiem będzie każdy, kto nam wejdzie w drogę. — Każde kolejne słowa wypowiadał coraz ciszej, dodając dramaturgi.
Stanęłam koło Jamesa, również krzyżując dłonie na piersiach, podobnie jak on. Sekretarz zwrócił się w naszym kierunku, słowa kierując bardziej do Pułkownika, aniżeli do mnie. — Aresztuj ich. — Ciemnoskóry kiwnął głową ze zrozumieniem. — Zacznij od najmłodszej.
Przechyliłam głowę, czując się oburzona przez jego słowa. — Nie ma sprawy. — Płynnym ruchem dłoni pozbył się hologramu, przez co mogłam się rozluźnić. — Sąd wojskowy, jak nic. — Chwilowa cisza zbiła mnie z tropu, ale uśmiech blondwłosej wdowy, od razu polepszył mi humor. — Cieszę się, że was widzę.
Steve wpierw podszedł do Rhodey'a. Przywitał się z nim uściśnięciem ręki, sama natomiast wykorzystałam okazję, aby rzucić się na szyję krótko ściętej kobiecie.
— Tęskniłam za tobą! — Wymamrotała, gdy jej dłonie owinęły się szczelnie wokół moich ramion. Wtuliłam się w jej ciało, zaciągając się tak znajomym zapachem. — Zmieniłaś się przez ten czas, czy mi się tylko wydaje?
— Przestań. — Odsunęłam się, jednak dłonie wciąż trzymałam na jej talii. — Nie zadzwoniłaś ani razu, omal sobie nie wyrwałam wszystkich włosów ze stresu! — Burknęłam, powodując u niej perlisty śmiech. — Chcesz, żebym na zawał zeszła w tak młodym wieku?
Pokręciła głową, zbliżając swoje usta do mojego czoła. — W życiu. — Uśmiechnęłam się, patrząc na nią z przymrużonymi oczami. — Coś nie tak?
— Jesteś blondynką. — Zauważyłam, przybliżając twarz bliżej jej głowy, aby zobaczyć kolejne różnice. — Spotkanie rodzinne tak na ciebie wpłynęło, czy może Budapeszt?
— Żadne z wymienionych, po prostu nadeszła pora na zmiany. — Mruknęła, oddalając się, odpowiedziałam jej uśmiechem, obserwując, jak przytula się do ciemnoskórego mężczyzny.
Chciałam się odezwać, ale wielkie dłonie owinęły się wokół mnie, podnosząc ponad ziemię. Chwilowe przerażenie omal nie zmusiło mnie do pisknięcia, a z tym wiązałyby się nieprzyjemności. Odwróciłam głowę na miarę swoich możliwości i usłyszałam dobiegający do moich uszu przyjemny głos.
— Mam cię! — Zarechotał Steve. — Tutaj jest moja ulubiona wiedźma.
Gdy nogami dotknęłam ziemi, całkowicie zwróciłam się ciałem w kierunku dorosłego mężczyzny. Od razu próbowałam ukryć uśmiech, który wdzierał się na moją twarz.
— Steve. — Szepnęłam krótko. Czułam się, jakby emocje we mnie buzowały przez tak długi czas, że nie mogłam wytrzymać. — W końcu nie wyglądasz, jak dziecko.
Zaśmiałam się krótko. Czekałam na chwilę, w której odbije piłeczkę. — W końcu urosłaś.
Prychnęłam krótko, całkowicie zatapiając się w jego ciele. Ot, tak dawno, nie czułam się bezpiecznie. I choć miałam matkę w pobliżu, brakowało mi i obecności drugiego rodzica.
— Wow... wszyscy wyglądacie, jak psu z gardła. — Zażartował krótko James. Odwróciłam wzrok w kierunku pozostałych, wciąż będąc wtulona w bok Steve'a. — To musiały być ciężkie dwa lata.
Dwa lata.
Rzeczywistość we mnie uderzyła, słysząc, jak spory okres czasu minął. Dlatego zaczynałam rozumieć, jak czas potrafi dużo zmienić. Dwa lata to szmat czasu, w którym tak wiele mogło się zmienić.
— Tak, zbyt wielu gwiazdek, to te hotele nie miały. — Wyjaśnił Sam, na co wzrokiem spojrzałam jeszcze niżej.
Odsunęłam się od Steve'a, chociaż wciąż pozostawałam w zasięgu jego wzroku. Nie wiedziałam, czy powinnam coś zrobić, a może się odezwać i przekonać ich, aby zapomnieli o smutnych chwilach. To byłoby okrutne. W głębi duszy dziękowałam Bruce'owi, że odważył się wyjść z ukrycia, w jakim przez ostatnie pół godziny się skrywał.
— Moim zdaniem wyglądacie super. — Niepewne ruchy dały do zrozumienia, że był zestresowany nagłą obecnością, pozostałych członków. Rozumiałam to, bo sama czułam odrobinę niepewności. — Tak, obecny. — Wyjaśnił w odpowiedzi na wszystkie spojrzenia, jakimi inni go obdarzyli.
— Hej, Bruce. — Przywitała się krótko Wdowa. Na litość boską, omal zapomniałam, jak ich relacja była skomplikowana pod wieloma względami.
— Cześć.
Pomimo gwałtownej ciszy, przerywanej tylko oddechami, moim uszom ani zdolnością nie umknęły słowa Sama, które wypowiedział, stojąc w tyle, szepcząc.
— Kurde, ale siara.
Ciemne tęczówki wciąż przypominały o swoim istnieniu. W momencie, gdy tylko zamykałam oczy, aby zaczerpnąć trochę odpoczynku, one się pojawiały.
Wydawało mi się to dziwnie, wręcz podejrzane, że te nieznane i tajemnicze tęczówki, tak często pojawiały się w moich snach. Czułam się, jakbym była pod kontrolą znacznie potężniejszej osoby, gdy w sprawę wchodziły moje osobiste przemyślenia.
Jednak nie mogłam winić moich myśli, które niezwłocznie powracały wspomnieniami do wydarzenia z ciemnej uliczki. Oraz uczuciom, jakie wtedy poczułam.
Czułam za sobą czyjąś obecność, gdy tak cieszyłam się nocnym widokiem ulicznego wigoru. Zaczynała się pora zabaw i ciągłego picia. A z tym wiązał się tłum ludzi, w którym można było się ukryć, przed spojrzeniami zbyt ciekawych gapiów.
Skręcając w ciemną, odosobnioną uliczkę, chrząknęłam cicho, ani na moment nie czując spokoju. Czyjaś obecność pozostawała, a wręcz nasilała się z każdym kolejnym krokiem.
Zatrzymałam się w miejscu, przełykając ślinę i wypowiadając krótkie zdanie. — Wiem, że mnie śledzisz. — Mruknęłam krótko, odwracając się za siebie. Nikogo nie widziałam, co było dla mnie jeszcze dziwniejsze niż samo poczucie obecności.
Po krótkiej chwili, cichym westchnieniu i słyszalnym kroku w tył, wreszcie postać zaczęła się ujawniać, pokazywana przez białoszary pyłek. — Skąd wiedziałaś, że za tobą idę?
Jego głos był zbyt ciekawski. Pozwoliłam sobie przyjrzeć się jego osobie. Ciemne loki, średni wzrost, lecz o głowę wyższy ode mnie. Czekoladowe, pełne tajemnic, intrygi i rozbawienia oczy. Dobrze zbudowany, ubrany w ciemnych kolorów ubrania. Moja uwaga cały czas skupiała się na jego oczach, które nie pozostawały dłużne i mi. Czułam na sobie jego wzrok.
Przechylając głowę na bok, wzruszyłam krótko ramionami, po czym odpowiedziałam wprost. — Oddychasz przez usta.
— Nie tak głośno. — Burknął, mrużąc swoje pełne tajemnic ciemne oczy. — Nie jesteś zwykłym człowiekiem, nikt normalny, ot, tak nie wyczułby czyjejś obecności.
— Nikt normalny, ot, tak nie zamienia się w pieprzonego ducha. — Zauważyłam, prostując się, aby być odrobinę potężniejsza. — Nie widziałam cię wcześniej w Nowym Jorku. — Dodałam po chwili, wciąż zachowując dystans.
— Nie patrzyłaś dobrze.
Usłyszałam w odpowiedzi, co tylko mnie rozbawiło. Spuszczając głowę, aby krótko pośmiać się pod nosem, próbowałam uporządkować sobie wszystkie myśli.
— Byłeś w barze. — Stwierdziłam, podnosząc wzrok.
— A ty pozbyłaś się ciężaru z moich barków, zabijając tych dwóch kretynów. — Szorstki głos odbił się echem po uliczce, ten człowiek był dziwny, intrygujący. — Jestem pod wrażeniem.
Przygryzając wnętrze policzka, w głowie układałam sobie kolejne pytania. Jednak czasu starczyło mi tylko na kilka. — Znałeś ich? Wyczuwam od ciebie skruchę.
— A i owszem, znałem. — Przyznał skinięciem głowy. — Ale bardziej czuję ulgę, wyczułabyś, gdyby nie twoja dekoncentracja.
Prychnęłam krótko, mimo że miał rację. Byłam bardzo zdekoncentrowana, nawet nie mając świadomości dlaczego.
— Kim, ty tak właściwie, jesteś? — Zapytałam wprost, przygotowując się do odejścia na bok.
— Oh, gdzie moje maniery. — Zaśmiał się krótko. — Evander Windsor.
Evander.
— Miło poznać, a teraz jeżeli mogę. — Uśmiechnęłam się krótko, po czym bez dodatkowych słów odwróciłam z zamiarem odejścia dalej.
Za swoimi plecami usłyszałam krótkie chrząknięcie. — A ty, jak się nazywasz?
Nie zatrzymując się, nie patrząc w jego kierunku, ponieważ ciemne oczy i tak widziałam przed sobą, uniosła
delikatnie kącik ust do góry i odpowiedziałam wprost.
— Isla.
— A nazwisko?
— Dowiesz się w swoim czasie. — Przyspieszyłam, wciąż zapominając o braku swojej cennej rzeczy.
— Okej, niech będzie! — Zaśmiał się za mną. — A więc zrobię wszystko, aby poznać to nazwisko.
Wtedy jednak jeszcze nie wiedziałam, że on doskonale je znał. I, że to w jego dłoniach, znajdował się cenny wisiorek.
Głos wyrwał mnie z zamyślenia, gdy tak powoli wystukiwałam palcami zagubiony rytm w głowie.
— Oprócz pająka, macie jeszcze mrówkę? — Zaskoczony głos Bruce'a mnie rozbawił, jednak ukryłam to rozbawienie, gdyż znajdowaliśmy się w poważnej sytuacji.
A tematy przez nas omawiane, nie należały do najłatwiejszych.
— Dobra, słuchajcie. — Zaczął swój wywód, który początkowo nie przypadł mi do gustu. Do czasu. — Thanos włada największą armią w całej galaktyce. I nie zawaha się przed niczym, by dorwać, no wiecie...
Obejrzałam się za siebie, by spojrzeć na Visiona.
Thanos. Kojarzyłam to imię.
— W takim razie trzeba go chronić. — Zauważyła Wdowa, gdy dłońmi przejeżdżała po kamizelce od Yeleny.
— Nie, trzeba go zniszczyć.
Wszyscy spojrzeli na Visiona. — Sporo ostatnio rozmyślałem, o tym czymś w mojej głowie. O jego naturze. Ale także, o jego budowie. — Jego spokojny głos niepokoił każdego. — Jeżeli wystawimy go na działanie odpowiedniego potężnego źródła energii. Czegoś o bardzo zbliżonej budowie molekularnej, to być może, ulegnie wówczas dezintegracji.
Swoje słowa kierował bardziej do swojej rudowłosej ukochanej, o ile tak można nazwać uczucia robota do Wandy. Nikt nie był pewien, czy to powinno być rozwiązaniem, szczególnie nie Maximoff.
— A ty, przy okazji, również. — Kręcąc głową na boki, odpowiedziała po chwili. — Ta opcja, w ogóle, nie wchodzi w rachubę.
— Tylko niszcząc kryształ umysłu, możemy mieć pewność, że Thanos go nie dostanie. — Wyszeptał.
Wanda mimo wszystko, nie zgadzała się na to. — Ale cena jest za wysoka.
Biorąc jej twarz w swoje wielkie, czerwone dłonie, Vision powiedział krótko. — Ty jedna, masz odpowiednią moc, aby ją zapłacić.
— Thanos zagraża połowie wszechświata. — Podniósł swój głos, zmuszając każdego do słuchania. — W walce z nim, jedno życie nie ma znaczenia.
Nie zgodziłam się z nim. Podobnie, jak Steve, którego słowa rozniosły się po całym pomieszczeniu.
— Ale powinno.
Oblizałam wargi, rozglądając się po całym pomieszczeniu. Ból głowy zaczął mi doskwierać, a wraz z nim szepty, tak bolesne, że przyłożyłam dłoń do skroni, aby ją pomasować.
— Siedemdziesiąt parę lat temu oddałeś własne życie, żeby ocalić wiele milionów ludzi. — Vison zbliżał się do Steve'a. — Powiedz, jaka jest różnica.
Do rozmowy dołączył się Bruce, pozostali natomiast wciąż byli cicho. Pietro próbował rozchmurzyć swoją siostrę, a my z wdową patrzyłyśmy gdziekolwiek. — Taka, że ty możesz mieć wybór. Twój umysł to w końcu bardzo złożona, wypadkowa działania kilku jaźni. Jarvisa, Ultrona, Tony'ego, moja czy kryształu. — Wymieniał dalej. — Wszystkie one współdziałają, wszystkie wzajemnie się od siebie uczą.
— Więc Vision to nie tylko kryształ?
Wanda miała nadzieję, na znacznie inne zakończenie. Ja także.
Oparłam się ręką o stół, aby złapać choć trochę równowagi. Dziwny szept, głos proszący mnie o dostęp do myśli, zaczynał boleć nie tylko w poszczególnym miejscu czaszki, ale i w całym ciele.
— Mam na myśli, że... Gdyby usunąć z niego kryształ. — Rękami wskazał na niego. — Wciąż zostanie cała reszta. Być może to, co najlepsze. — Wyjaśnił krótko, bez zbędnego rozbijania tematu na części pierwsze.
Wdowa, pomimo zdziwienia, zapytała. — I da się to zrobić?
— Ja nie umiem, a tu się nie da.
Przymknęłam powieki, nie ingerując w kolejne słowa, jakie próbowały dostać się do moich uszu. Skupiłam się na własnych myślach, aby chociaż trochę zrozumieć upierdliwe szepty, które tak bardzo mnie wykańczały.
— Jest takie miejsce. — Mruknął krótko Steve.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro