Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Rozdział 98

~Alec~
Siedziałem z Nino do wieczora w swoim pokoju, jedząc ciastka i rozmawiając na różne tematy, kiedy w końcu mama wróciła z pracy i chciała ze mną o czymś porozmawiać. Myślałem, że chodzi jej o ojca. Skośnooki poszedł do swojego domu, a ja zasiadłem z mamą na kanapie w salonie.

- Słuchaj, Alec... - zaczęła, patrząc na mnie niepewnie, ale też z nutką determinacji. - Czy nie powiedziałeś mi czegoś o Magnusie?

Mój mózg natychmiast zaczął pracować na pełnych obrotach i analizować sytuacje z kilku ostatnich dni... O co chodzi? Czyżby usłyszała "plotki" ze szkoły? A może coś zrobiłem nie tak? A może Magnus jej coś powiedział? Ygh.

- Em...

- Spotkałam Patryka na mieście, porozmawialiśmy trochę - rodzicielka nie odwracała ode mnie wzroku, jakby czekała, aż sam pękne i jej powiem. Ta, gdybym tylko był pewien, o co chodzi.

- Mamo... Powiedz, o co chodzi, bo naprawdę trudno mi się domyślić - jęknąłem.

- Rodzina Magnusa.

- Aa... - wbiłem wzrok w stół. I jednocześnie się zestresowałam i rozluźniłem, jeśli jest to możliwe.

- Wiedziałeś o tym? Od kiedy?

- Praktycznie od początku. Od biwaku - westchnąłem. - Nie mówiłem, bo Magnus nie chciał. A teraz wszystko się wydało, bo jedna jego znajoma wygadała.

- A Izzy? Jace? Wiedzieli?

- Izzy tak. Jace od wczoraj tak jak szkoła. I temu poszedł do Magnusa po pieniądze na usunięcie cią... - kurwa.

Kurwa.

- Co? - matka zmarszczyła brwi, poddenerwowana.

- Ee... - przełknąłem ślinę, ale postanowiłem powiedzieć prawdę. Może warto nie zwlekać. - Bo... Lydia jest w ciąży, z Jacem - mówiłem i widziałem coraz większe zdziwienie na jej twarzy. - Od jakiś dwóch, trzech miesięcy...

- Jezu... - schowała twarz w dłoniach, ale po chwili uniosła na mnie wzrok. - On jest w domu?

- No, w swoim pok...

- JACE! - przerwała mi, zrywając się z kanapy. - Jace! Musimy porozmawiać! - pobiegła schodami na górę.

Ja, czując gęstniejącą atmosferę i nie chcąc słuchać Jace'a, jak będzie miał mi za złe, że go wkopałem, szybko podreptałem do drzwi. Nałożyłem buty, skórzaną kurtkę Magnusa (która już należy do mnie i jest moją ulubioną) i wyszedłem z domu.

Rozkoszując się zimnym powietrzem, które nieco mnie ostudziło, przekroczyłem furtkę ogrodzenia, a nogi kazały mi przejść na drugą stronę, by udać się do sklepu. Bo znalazłem drobne w kieszeni spodni.

Baton? Pączki? A może chipsy? Co tu kupić... Ehh, dobra, pozastanawiam się w środku, ignorując poganianie sprzedawcy.

Byłem już w połowie ulicy, kiedy usłyszałem pisk opon i poczułem, jak coś uderza mnie w bok...

*****
~Magnus~
Wróciłem wieczorem do domu, po tym jak jeździłem po kilku miastach, sprawdzając ten pierścionek zaręczynowy. Wszystko poszło gładko, choć w chuj mam już dość i już trzymam w rękach czarne pudełeczko z tym cudeńkiem w środku, które niedługo znajdzie sie na palcu Alexandra... Mam nadzieję.

Rozsiadłem się zmęczony na kanapie, włączając telewizor i obserwując koty, które położyły się na sofie po moich bokach. Wyciągnąłem telefon z kieszeni i chciałem odłożyć go na stolik, kiedy zaczął dzwonić. Nie mam ochoty odbierać. Ale sprawdziłem, kto dzwoni. Izzy? Naprawdę nie mam ochoty. Odłożyłem dzwoniące urządzenie na stolik i wlepiłem wzrok w ekran plazmy.
Ale miałem coś złe przeczucia.

Telefon, gdy przestał dzwonić, zaraz zaczął ponownie. W końcu chwyciłem go w rękę i odebrałem.

- Hallo? Izzy?

- W końcu! Przyjedź do szpitala, Alec miał wypadek - po tych słowach się rozłączyła.
Na kilka sekund straciłem funkcje życiowe.

Alec miał wypadek.

Ponownie zacząłem oddychać z każdą chwilą coraz szybciej. Zerwałem się jak oparzony z kanapy i czym prędzej pobiegłem do drzwi. Nie może mu się coś stać... Nie przeżył bym tego.

****
Dojechałem do szpitala w ekspresowym tempie, przekraczając ograniczenie prędkości. Ale to się nie liczyło.

Wysiadłem z auta i pobiegłem do dużych, szklanych drzwi. W poczekalni zauważyłem Jace'a i Izzy, więc szybko do nich podbiegłem, czując, że jak zaraz się nie dowiem o co chodzi, to dostanę zawału.

- Gdzie Alexander?! - wykrzyczałem spanikowany.

- Jezu, luz - blondyn przejrzał mnie wzrokiem, a ja chciałem zacząć go dusić, że zachowuje się tak spokojnie. - Auto go uderzyło. Ale nie mocno, ma tylko zadrapania i siniaki - wzruszył ramionami.

- Na szczęście - dodała Izzy, również spokojna.

Jezu... Odetchnąłem z niewyobrażalną ulgą, łapiąc się ręką w miejscu serca. Bo naprawdę przez całą drogę słyszałem tylko jego nienaturalne bicie, które teraz zaczęło mi ciążyć, dodając jeszcze mroczki przed oczami...

- Wszystko dobrze? - spytała zmartwiona dziewczyna.

- Tak - zamrugałem kilkukrotnie, by wrócić do normalnego widzenia. - Po prostu się martwiłem. Gdzie on jest?

- Na sali z mamą i lekarzem, bo jeszcze go bada.

- Mogę tam wejść?

Jace prychnął, a ja przeniosłem na niego swoje wkurwione do granic możliwości spojrzenie.

- Jeśli my tu jesteśmy, to chyba jasne, że nie możemy wejść i ty tak samo.

- Pierdolony egoista - patrzyłem na niego z odrazą, ale to właśnie czułem w tej chwili. Izzy, czując zapewnie narastającą atmosferę, pociągnęła mnie trochę na bok.

- Nie mów, że będziesz się z nim bić - mruknęła, jednak ostrzegawczym tonem.

- Nie będę na niego marnować uwagi - burknąłem.

- Dobrze - odetchnęła. - Alec zaraz powinien wyjść.

- Dobrze.

Akurat usłyszałem otwieranie drzwi, więc szybko się odwróciłem. Zauważyłem Maryse rozmawiającą z lekarzem, a za nimi mojego Anioła. Cały.

Szybko znalazłem się przy nim i przytuliłem delikatnie, bo nadal nie wiedziałem, co mu jest...

- Jezu, Alexandrze, martwiłem sie - wręcz czułem łzy pod powiekami, ale nie będę przecież płakać...! Popłaczę sobie w domu. Ze szczęścia.

- Skąd się tu wziąłeś? - spytał lekko zdezorientowany, pocieszając mnie rękoma, które sunęły się po moich plecach.

- Izzy zadzwoniła. Myślałem, że zawału dostanę...

- Spokojnie - zaśmiał się cicho, co zadziałało jak miód na moje niespokojne serce.

Odsunąłem się trochę od niego, by oprzeć nasze czoła o siebie. Zamknąłem oczy i chciałem choć trochę nacieszyć się tym, że jest. Że nic mu nie jest. Że dalej mam swój mały świat...

- Co właściwie się stało? - spytałem po chwili szeptem, otwierając oczy i nawiązując kontakt wzrokowy z tymi jego.

- Szedłem do sklepu, kiedy ktoś mnie potrącił. I odjechał. Byłem przed domem, to Izzy widziała to przez okno, no i no... - mówił, a ja miałem wrażenie, że nie wiem czegoś jeszcze. Bo był wyraźnie przygnębiony i odrobinę zakłopotany.

- Czego jeszcze nie wiem? - spytałem spokojnie. Chłopak wziął oddech, by za chwilę wypuścić powietrze.

- Tego, kto mnie potrącił. Bo zanim odjechał wyszedł... Wyszła, z auta. Zagroziła mi, żebym cię zostawił, no a potem odjechała - odwrócił wzrok od mojego spojrzenia i nie dziwię mu się.

Musiałem w tamtym momencie ciskać błyskawicami z oczu.

- Camille? - spytałem, by się upewnić.

- Tak...

Poczułem, jak krew we mnie się gotuje, a ręce trzęsą ze złości, domagając się znalezienia na ciele tej szmaty. Czy jej do reszty odbiło? Chciała go zabić, do cholery?!
Niech ją tylko dorwę, a...

Z zamyśleń wyrwał mnie głos Alexandra.

- Muszę jechać do domu. Mama i reszta w aucie czekają już - odsunął się ode mnie.

- Nie zostawię cię teraz - powiedziałem stanowczo. - Nie pozwolę, by choć raz na ciebie spojrzała. Tylko jeszcze do niej zadzwonie i umówię na moście, by ją z niego zrzucić - warknąłem, kiedy Alexander ciągnął mnie już w stronę wyjścia.

- Nie będę ci tego zabraniał, ale po prostu nie zrób nic głupiego.

- Masz na myśli to, że zrzucić z mostu jej nie mogę, ale udusić już tak?

- Magnus - odwrócił głowę, by posłać mi zirytowane spojrzenie.

- Dobra, dobra - westchnąłem.

A już miałem plany na jej śmierć. Słodką, długą, bolesną śmierć.

- Chłopaki? - podeszła do nas Maryse. Jace i Izzy siedzieli w aucie Lightwoodów, które stało przy moim Porshe.

- Hm? - spytał Alexander, a kobieta zwróciła się do mnie.

- Wiem, że chciałbyś być teraz z Alekiem lub zabrać go do siebie, ale nie dzisiaj. Macie jutro szkołę. A ja muszę zamienić z synami parę słów - spojrzała groźnie na Alexandra, który odwrócił wzrok.

- Skoro będzie w pani rękach, to w porządku. Nie będę się kłócił - oznajmiłem dobrowolnie.

- Dobrze. Alec, chodź - odwróciła się i poszła do swojego auta, zasiadając za kierownicą.

- To cześć - westchnął czarnowłosy, patrząc na mnie.

- Dozobaczenia. Uważaj na siebie. Proszę, bo inaczej dostanę zawału, którego byłem bliski - pocałowałem go w policzek i wtuliłem, jak on zawsze zwykł to robić. Teraz to ja jednak byłem skruszony. Tak się o niego bałem...

Chłopak objął mnie mocno ramionami.

- Więc nie będę cię już martwić, byś nie zszedł mi na ten zawał - zaśmiał się.

Usłyszeliśmy poganiające nas krzyki Maryse, więc niechętnie odsunęliśmy się od siebie. Szybko przywarłem do niego swoimi ustami. Oddał pocałunek z podobną werwą, po chwili się odsuwając i oboje udaliśmy się do swoich samochodów. Lightwoodowie odjechali, a ja stałem jeszcze chwilę przy moim Porshe.

Wyciągnąłem telefon, odnalazłem numer Camille i napisałem jej SMS-a, by przyjechała pod szpital. Nastrasze ją tak samo jak ta suka nastraszyła mnie.

****
- Krwotok wewnętrzny...? - spytała cicho i jakże zszokowana moimi słowami. - Ja nie potrąciłam go tak mocno...

- Oh, doprawdy, ale zostawiłaś go na ulicy i zrobił to ktoś inny - warknąłem. - Teraz walczy o życie na tej cholernej sali, dociera to do ciebie?! Masz się od niego odpierdolić raz na zawsze, rozumiesz?! - dla większego efektu potrząsnąłem ją za ramiona.

Poczułem satysfakcję, gdy zobaczyłem strach w jej oczach.

- D-dobrze... Obiecuję... Ja, przepra...

- Spierdalaj - wycedziłem przez zęby, tym samym jej przerywając.

Brunetka skruszona wsiadła do auta, którym przyjechała i po chwili zniknęła z parkingu. Wypuściłem powietrze z płuc. Wsiadłem do mojego samochodu, chcąc już znaleźć się w domu po tych sytuacjach...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro