Rozdział 4
~Magnus~
Siedziałem tak w tej stodole, kiedy poczułem wibracje na tyłku i głośną muzykę "Meghan Trainor - Me Too".
Ucieszyłem się, słysząc ten rytm, ale uśmiech zszedł mi z buźki kiedy właśnie przez tą głośną muzykę nie było już ani jednego kota, tylko pozostawiony po nich kurz. Zjedli karmę, co znaczy, że już tu do mnie raczej nie wrócą.
Westchnąłem. Wstałem z podłogi i wyjąłem telefon, podrygując w rytm piosenki.
- Hallo? - odebrałem w końcu.
- Hej! - krzyknęła uradowana nastolatka. Izzy. Zapomniałam, że te kilka dni temu gdy spotkaliśmy się w tej galerii, wymieniliśmy się numerami.
- Hej, Izzy - uśmiechnąłem się szeroko i udałem się do wyjścia ze stodoły.
- Hej hej, Magnus. Wiesz... Masz jakieś plany na wieczór? - w jej głosie dało się słyszeć podekscytowanie.
Pokręciłem głową z rozbawieniem. Ta istota była prawie tak samo przepełniona radosną energią co Clary. Może w jakimś stopniu zastąpi mi rudowłosą?
- Hm... Raczej nie. A co? - spytałem ciekaw tego, co tam kiełkuje w jej główce.
- Otwierają wesołe miasteczko! Zawsze tam chodzimy z rodzeństwem, w każde lato. Jest tam po prostu ZAJEBIŚCIE.
- W to nie wątpię, Izzy - zaśmiałem się i wyszedłem ze stodoły.
- Tak tak, a poszedłbyś z nami? Poznałbyś Aleca - pisnęła.
Przystanąłem i wysłuchałem się w naszą telefoniczną rozmowę.
- Aleca? - spytałem coraz bardziej zaciekawiony.
- Mój brat, bo Jace to adoptowany. A Alec jest...
- Luz - przerwałem jej, jednocześnie się uśmiechając. Uwielbiam poznawać nowe osoby, a teraz mam okazję poznać jakiegoś Aleca. Ciekawe, jaki jest. - Mógłbym iść.
- Super! - pisnęła na zbyt dużo decybeli, bo lekko odsunąłem telefon od ucha.
- Kiedy? Gdzie? O której? W jakim wymiarze?
- Dziś. Przyjdziemy pod dom twojej babci. 18. W tym wymiarze, idioto - parsknęła śmiechem.
- Przyjąłem admirale, widzimy się wieczorem? Odbiór - uśmiechnąłem się. W sumie, kiedy ją się przestałem uśmiechać podczas tej wymiany słów? Już wiem kiedy. Teraz.
Aż napłynęły mi łzy do oczu, kiedy zobaczyłem małego, wychudzonego kotka. Leżał zwinięty w kłębek przy jakimś brudnym wiadrze, które stało przy ścianie stodoły. Muszę mu pomóc.
- Widzimy się wieczorem, bez odbioru! Buziaki!
Rozłączyłem się i schowałem telefon spowrotem do kieszeni.
- Oh, maluchu... - powiedziałem cicho i czułem, jak moje serce się kraje. Ostrożnie i powoli ukucnąłem przy kotku. Na szczęście nie wyglądał na bardzo chorego. Obejdzie się bez weterynarza, jednak jeśli będzie w pobliżu miasta to udam się tam jeszcze dziś.
Kotek otworzył lekko zaropiałe oczka. Był biały, jednak miałem do tego wątpliwości, bo wokół było pełno brudu.
Nie mogłem już udawać twardziela. Po moim policzku spłynęła jedna łza, skapując na moje spodnie. Otarłem policzek i wyciągnąłem dłoń w stronę stworzonka. Miauknęło cichutko, a ja miałem wrażenie, że woła o pomoc.
- Spokojnie, maluchu - uśmiechnąłem sie leciutko, jakby to miało dodać mu otuchy. - Zabiorę cię do domku... Dobrze? - spytałem cicho i dotknąłem go. Na szczęście tylko zasyczał cicho, ale nie miał sił na obronę. Biedak...
Wziąłem kociątko delikatnie na ręce i poszedłem szybszym krokiem do domu.
°°°°°
~Alec~
- Izzy, NIE! - krzyknąłem już sfrustrowany.
Siedziałem z nią na kanapie po śniadaniu, bo ja oglądałem telewizję, mama sprzątała w kuchni, Max bawił się z Czekoladą w ogrodzie, Jace był u siebie, a do mnie akurat musiała przysiąść się Izzy. Kocham ją, bardzo, ale jej propozycja była nie do przyjęcia.
- Alec! Nie wymigasz się, bo już wszystko ustalone - posłała mi swój cwany uśmiech. - Idziemy do wesołego miasteczka, a ty z nami.
Jęknąłem z niezadowolenia i oparłem głowę o oparcie kanapy. Cóż... W sumie, wypad z rodzeństwem do wesołego nie jest czymś złym. I tak cholernie mi się nudzi.
- Tylko z tego powodu, że w chuj mi się nudzi... - powiedziałem ciszej i wróciłem wzrokiem do telewizora.
Izzy pisnęła uradowana i rzuciła mi się na szyję. Na mojej twarzy pojawił się grymas, a po ciele rozległ się alarm, który proponował ucieczkę. Najlepiej do szafy. Albo nie... Do piwnicy. Ona jest na klucz.
- Za dużo czułości. Wskaźnik zaraz mi przekroczy normę - burknąłem.
- Oj tam! - roześmiała się, gdy się ode mnie odkleiła w końcu. - Dziś o 18! - poczochrała mnie po głowie i zniknęła w kuchni, zanim oberwała poduszką prosto w twarz.
Westchnąłem. Czułem w tym wypadzie jakiś podstęp... Na pewno Izzy zaprosiła kogoś jeszcze i zamiast iść tylko z nią i Jacem, okaże się, że towarzyszyć nam będzie jeszcze grupka innych ludzi. Ciągle chce mnie z kimś zesfatać. Nie widzi tego, że ojciec wręcz daje mi jasno do zrozumienia to, że oczekuje odemnie jakiejś dziewczyny?
Nie chłopaka. Dziewczyny.
Choć Izzy mnie wspiera, trzyma dla siebie moja tajemnice, to powinna zdać sobie sprawę, że tata nie toleruje gejów... A ja nie zamierzam mieć dziewczyny. Chłopaka też nie... Wątpię, by ktokolwiek zwrócił na mnie uwagę. No bo co?
Chudy.
Niezdarny.
Roztrzepany.
Tchórzliwy.
Obojętny.
Bez uśmiechu.
Bez życia.
I tak samo bez serca.
No proszę. Za każdym razem, gdy myślę, że mógłbym być w związku, mam ochotę się roześmiać na całą planetę. Naprawdę.
Pokręciłem głową. Nie mogę się tak nad sobą użalać.
Znaczy mogę i będę to robić, ale nie dziś. Dziś mogę się odrobinkę pouśmiechać, jeśli ten wypad do wesołego miasteczka nie okaże się skokiem na bandżi z Mount Everestu i rozbiciem się o ostre skały.
Spojrzałem na zegarek. Dopiero 10, więc co by tu robić...
- Mamo! - krzyknąłem, wchodząc jednocześnie do kuchni.
Zastałem tam moją mamę i Izzy, które radośnie tańczyły i fałszowały do piosenek lecących z radia. Chciałbym się kiedyś tak cieszyć z życia.
Lub... Po prostu się cieszyć. Chociaż czasami.
- Tak? - odwróciła się do mnie zasapana rodzicielka z szerokim uśmiechem na ustach.
- Nie mam co robić. Wezmę Czek... Dacka... - poprawiłem. - Na spacer, okey?
- Dobrze dobrze, ale za 3 godzinki obiad. Nie chodź po lasach i nie oddalaj się bardzo - podeszła do mnie, dając mi całusa w policzek i wróciła do mycia naczyń w zlewie.
Siostra zachichotała, patrząc na mnie. Wywróciłem oczami i wyszedłem z kuchni. Pobiegłem po schodach do mojego pokoju, by przebrać się z mojej piżamy, która składała się z porwanej gdzieniegdzie koszulki i krótkich, luźnych spodenek.
Wszedłem do siebie i otworzyłem szafę. Co prawda było upalnie, ale ja nienawidzę odsłaniać mojego ciała. Dużo pewniej czuję się w dużych i ciepłych bluzach.
Westchnąłem. Przecież nie chcę się ugotować. Z bólem serca wyciągnąłem z szafy czarne i luźne jeansy, ale do tego byłem zmuszony nałożyć bluzkę z krótkim rękawem. Wybrałem oczywiście w tym samym kolorze, co jeansy. Ubrałem się w to i podszedłm do biurka, gdzie w ścianie znajdowało się nieduże lusterko. Izzy mi je tu wmontowała siłą. A ja nie chciałem wtedy protestować, bo byłem zbyt leniwy.
Pff, ja nadal jestem i będę zbyt leniwy. Zbyt leniwy na życie. Yes.
Przejechałem kilka razy palcami przez włosy i mimo mojego pesymistycznego nastawienia do życia, włosy nie wyglądały tak, jakbym wyszedł dopiero z klatki dla lwów. Przekręciłem głowę, patrząc w lusterko i stwierdziłem, że nie wyglądam najgorzej. Rano było gorzej.
Zbiegłem po schodach do małego korytarza przed drzwiami wejściowymi, nałożyłem na nogi czarne adidasy, wziąłem smycz z wieszaka na ścianie i wyszedłem na dwór.
Od razu dostałem ślepoty. Złapałem dwoma palcami jednej ręki za nasadę nosa i spuściłem głowę w dół. Słońce mnie tak raźnęło po oczach, że serio myślałem, że oślepłem. Usłyszałem szczekanie Czeko. Uniosłem lekko głowę i otworzyłem trochę oczy, by przyzwyczaić się do promieni słonecznych.
Czułem się jak jakiś wampir.
Pokręciłem głową i zszedłem po kilku schodkach na marmurkową ścieżkę, prowadzącą do białej i niskiej furtki, która wraz z płotem odgradzała nasz ogródek przed domem.
Zwyczajne małe podwórko z zieloną trawą. Z resztą, każdy dom i każdy ogródek w tej dzielnicy wygląda tak samo. Na środku wspomnianego miejsca zobaczyłem małego Maxa, który bawił się z Czeko. Siłowali się jakimś dość sporym patykiem ale widać było, że pies daje fory młodemu.
Pokręciłem głową z lekkim uśmiechem.
- Max! Zabieram Czekoladę! - krzyknąłem, podchodząc do nich.
- No ej! - oburzył się mój brat, patrząc na mnie, a pies w tym czasie odebrał mu patyka i z głupią miną krążył wokół nas, merdając ogonem.
- No co? - zapiąłem zwierzę na smycz, gdy udało mi się je złapać.
- Właśnie miałem wygrać zawody!
- W przepychance z psem o patyk? Oryginalne, trollu.
- Sam jesteś troll! Trollu - fuknął. Za chwilę jednak uśmiechnął się najszerszym uśmiechem jaki posiadał, bo mama zawołała go do domu na lody.
Dzieci... Tak niewiele im do szczęścia potrzeba. Każdy kiedyś taki był. Niektórzy nadal są...
Pokręciłem głową i wyszedłem przez furtkę. Czeko od razu wysunął się na prowadzenie szybszym tempem, jednak zwolnił, gdy poczuł, że smycz go ogranicza.
- Nie pędź tak. Nie mam ochoty na bieganie - burknąłem do psa. Za chwilę wyrównałem z nim krok i poszliśmy do parku.
°°°°°
Hej hej, szybko pisze rozdziały, ale co ja poradzę 😊💘 bayo, stokrotki 🌻💘
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro