ひきこもり
Przesycone zapachem miętowych papierosów powietrze rozdarł nagły trzask pękającego ołówka i wtórujące mu niby rozbawione prychnięcie. Szelest rzuconej kartki jedynie dodał sytuacji swoistej subtelnej brutalności. Siedzący przy wyglądającym na wiotkie biurku z wiśniowego drzewa młody mężczyzna około lat dwudziestu powoli odchylił się w tył na dygoczącym krześle. Zakręciło mu się w głowie dosyć mocno, ale zignorował to, będąc aż zbytnio przyzwyczajonym do tej szczególnej, prywatnej karuzeli. Najgłośniej, jak potrafił, wypuścił powietrze z płuc, które aż zasyczało, starając się przedostać przez mocno zaciśnięte zęby. Na jego bladych, wysuszonych niczym pustynny piach ustach zamajaczył cień niezidentyfikowanego grymasu — ni to uśmiechu, ni zirytowania. Przesunął po nich równie suchym językiem, nie siląc się jednak na wyciągnięcie ręki po dwulitrową butelkę wody, która stała w nogach jego biurka już przynajmniej tydzień. Przymknął zmęczone, niegdyś niebieskie, dziś wyblakłe ze zmartwienia oczy i przez tak przymrużone powieki starał się zidentyfikować niedającą mu spokoju plamę, jaką wypatrzył dwa dni temu na drewnianym suficie. Była ona niby czarna, kształtem natomiast przypominała skrzydło anioła. Samotnego anioła — pomyślał. Wplątał swoją bladą dłoń o długich, kościstych palcach w całkiem gęste blond włosy, których zbyt długie już kosmyki drażniły skórę karku i opadały na twarz, po czym wyobraził sobie siebie w miejscu tajemniczego kleksa. Małego, bezbronnego siebie z jednym tylko skrzydłem, próbującego utrzymać się w locie pośród chmury miętowego dymu i słabego echa łamanego ołówka. Przez jego myśl przeszło również, że to on był tym ołówkiem, którego nie sposób już naprawić; że to on był tym dymem, którego nie sposób złapać. I wtedy zobaczył, jak spada; jak jego malutka, półanielska wersja bezgłośnie pada na stertę nigdy nieskończonych rysunków, a jego serce, te prawdziwe, duże serce kurczy się niemiłosiernie.
Pierwotnie był inny. Pierwotnie był wesoły. Pierwotnie kończył wszystko, co zaczynał. Pierwotnie czuł się... człowiekiem. Ale to dojmujące, dominujące uczucie niepokoju, jakie towarzyszyło mu, od kiedy — w sumie nie wiedział, od kiedy — nie dawało mu spokojnie oddychać.
Wstał z rozchybotanego krzesła i niestabilnym, słabym krokiem przeszedł slalomem poprzez zbiorowisko przypadkowych rzeczy leżących na podłodze. Zaśmiał się nieomal szalenie, gdy zahaczył gołą, zmarzniętą stopą o kubek pełen herbaty, o której zapomniał dłuższy czas temu (może był to tydzień, może dwa). Świat wirował niczym opętany, tworząc z miętowego dymu ogromne potwory o ludzkich sylwetkach, ale mało ludzkich twarzach. Wywołało to w nim jeszcze większy wybuch niepohamowanego śmiechu zdzierającego jego krtań jak papier ścierny. Trzęsącymi się dłońmi złapał zdającą się pękać głowę i krzyknął, a krzyk ten rozdarł jego spierzchnięte wargi. Mimo to parł dalej przed siebie przez sterty śmieci; kolejne cząstki „ja", które stopniowo porzucał. Dalej... dalej... dalej...
Gdzieś przez myśl przebiegł mu jednoskrzydły anioł spadający na ziemię, niczym wyrzucony z nieba za złe sprawowanie. Gdzieś indziej zobaczył złamany ołówek niezdarnie próbujący pozbierać się w całość.
A pośród całego tego zgiełku, całego śmietniska trwającego w przedziwnym niebycie był on. Cielesny byt jednak z definicji nieistniejący.
Klęczący przed fizycznymi drzwiami.
Niepotrafiący ich otworzyć.
Kto?
pół roku to za mną chodziło
powstało w dwie godziny
w sumie to czuję, że coś właśnie zostało zamknięte
fajne uczucie
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro