E P Í L O G O
Choć od wyjścia ze szpitala minęło trochę czasu, on wciąż nie potrafił się pozbierać po tym wszystkim. Kiedy myślał, że stracił już wszystko, okazało się, że jedyna osoba, która była w stanie go najlepiej zrozumieć też odeszła. Wszelkie nadzieje zniknęły. Ale wciąż ma w sobie jakiś niepokój, że musi być drugie dno. Siada na ławce w tym samym parku, w którym znaleziono Ambar. Wpatruje się w drzewo, z którego ją ściągli; jest teraz takie samotne, w porównaniu z dniem, w którym oblegali je technicy. Mimowolnie wargi kształtują się na uśmiech, wpatrując się w drzewo. Kurde, ale ja jestem popieprzony, myśli, uśmiecham się do tego drzewa. Zamyka twarz w dłoniach i uwalnia wszystkie skrywane dotąd emocje. Płacze, wrzeszczy, pociąga nosem, trzęsie się, i tak jeszcze kilka razy. Nie przejmuje się, że ktoś weźmie go za wariata; nikt poza nim nie jest w tym parku, a także nikt nie usłyszy jego smętnego zawodzenia.
Kutas!
Chwiejnym krokiem wstaje z ławki i przechodzi parę metrów, po czym upada na wilgotną od wieczornej rosy trawę. Bezsilność i żal go tu przyciągły z zamiarem uświadamienia mu, że to wyłącznie jego wina. On jedynie cicho szlocha w ramię swojej nowej flanelowej koszuli, wilgocząc ją jeszcze bardziej. Wyciera je pośpiesznie, wciągając powietrze. Ciało rozkurcza się i leży jakby martwy. Nie może kontrolować żadnej kończyny, które nie mogą wykonać ruchu. Jedynie powieki wciąż funkcjonują, mrugając przez resztę wieczora. Noc jest dziś gwieździsta, a księżyc jest w pełni.
Idiota!
Z godziny na godzinę robi się coraz zimniej, ale on tego nie odczuwa. Wpatruje się na księżyc bez słowa od paru minut, choć wie, że mu nie odpowie. Byłem chory z miłości i na nią umarłem, wygrawerował sobie taki napis na udzie żyletką, a obok niego serce przebite strzałą. Teraz wie, dlaczego Luna lubiła to robić. Wszystko przestawało mieć znaczenie, kiedy jeździłeś ostrzem po skórze, z której sączyła się fantastyczna, czerwona krew. To tak jakby wszystko nie istniało; było to niczym nadzwyczajny stoper czasu. Szkoda, że taki nie istnieje.
Nic nie warty śmieć!
Jest świt, kiedy w końcu może się ruszyć. Otrzepuje ubranie z ziemi i drętwiałym krokiem siada na krawężniku. Przeciera zaspaną twarz, gdy słońce zaczyna pojawiać się na za drzewami. Luna mnie ukarała, a Sol wybawiła. Czuje nieprzyjemny ścisk w żołądku. Więc długo nie jadłem, myśli. Kierując się za potrzebą, znajduje otwarty dwadzieścia cztery godziny na dobę sklep, gdzie kupuje suchą jak piach bułkę i zjada ją z apetytem. Czuje nagłą potrzebę przespacerowania się po parku. Lawiruje między zarośniętymi alejakami, gdzieniegdzie wpatrywając się w zwiędłe rośliny, które pociągnęły pozostałą część parku do upadku. Przypomina mu to jeden z ważniejszych organów człowieka - serce. Niby uważany jest za potrzebny i pomocny w wielu czynnościach życiowych organ, ale potrafi w jednej sekundzie zniszczyć wszystko, na czym ci zależało. I w jego przypadku tak się stało.
Na końcu swojej małej wędrówki siada na ławeczce, blisko której stoi przepełniony kosz na śmieci, z którego czuje śmierdzący odór, ale nie odstrasza go to. Przeczesując włosy, natrafia palcami na ślad po szyciu. Przypomina sobie wizytę na komisariacie, przesłuchanie, a także same pobicie do momentu, aż nie stracił przytomności. Tak naprawdę musi podziękować temu gliniarzowi za porządne obicie twarzy. Zasłużył na to, a przede wszystkim jaki jest stał się przez te kilka miesięcy. Najbardziej w tej sytuacji szkoda mu było mamy, która pomimo odtrącenia z jego strony wciąż nie zaniedbywała obowiązków matki.
Kiedy ma zamiar wstać, słyszy jakieś szeleszczenie w pobliżu śmietnika. Może to jakaś poszlaka związana ze śmiercią Ambar?, myśli. Bez namysłu zaczyna grzebać pośród śmieci, jedną dłonią zatykając sobie dziurki w nosie. Gdy w końcu dotyka ręką czworokątny przedmiot i podnosi do góry, nie jest zadowolony z efektu pracy. To zwykłe dziecięce walkie-talkie. Westchnienie. To na nic, przychodzi mu na myśl. Ale wszystko zmienia tor myślenia, gdy urządzenia zaczyna świecić i szumieć coraz głośniej. Zaciekawiony brunet przekręca pokrętło i naciska guzik.
--- Halo, tu Król Paw zero zero siedem - zaczyna mówić do urządzenia, nie oczekując odpowiedzi.
Ktoś jednak ma dla niego inne zadanie, kiedy ją dostaje.
--- Matteo? - mówi zdziwiony głos z nieco meksykańskim akcentem.
Czekalodowooki momentalnie blednie i zamiera.
(...) ya sonando la campana me da una señal. No puedo oírlo, porque esta campana melodía terrible. Al cielo que llamas el infierno.
Szekspir
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro