Stanley Uris x Thalia Grundy
To był przyjemny, rześki początek dnia w miasteczku Derry. Ptaki śpiewały, liście drzew szumiały i panował spokój. Wszystko budziło się powoli do życia i to było piękne widowisko, które (mimo, że jest codziennie) mało osób widuje.
O zaledwie szóstej Thalia Grundy jechała po tym miasteczku, a przez ramię miała przewieszony plecak z gazetami w środku. Pracowała jako Paper Boy. Jechała tak wcześnie, ponieważ nie lubiła późniejszego hałasu, jaki panował (zwłaszcza przy milowym wzgórzu) na ulicach. Zostało jej ostatnie domu, do których miała dostarczyć Derry News, skręciła do Bassey Park, gdzie znajdował się skrót do drugiej części miasta.
Stanley Uris również był wczesnym rankiem w Bassey Park. Obserwował i fotografował ptaki, swoim nowym polaroidem, który dostał jako prezent urodzinowy od Richiego, Bena i Mike'a. Był spokojny, a oprócz wyżej wspomnianego szumu i ćwierkania nic nie zakłócało tego spokoju.
Thalia jechała po chodniku, jednocześnie płosząc ptaki, które obserwował Stan. Nie zauważyła go, a poza tym spieszyła się żeby jak najszybciej odbębnić robotę i udać się do kina Aladyn.
- Hej! - zawołał jednocześnie odstraszając resztę ptactwa. Thalia spojrzała na niego w tym samym nie zauważając dziury w chodniku. Przez ułamek sekundy poczuła jak latała, ale było to jedno z tych krótkich uczuć, które szybko ucieką. Wyciągnęła przed siebie dłonie i w pierwszej chwili nic nie poczuła, ale za chwilę pojawił się piekący ból na dłoniach, w które (dodatkowo) wszedł piasek i kawałki żwiru. Dzięki bogom miała na sobie ochraniacze na kolana, inaczej znowu dostałaby manto od swojej matki albo (o zgrozo) jej długie kazanie na temat deskorolki. Jęknęła przeciągle, bardziej z tego powodu, że pozwoliła sobie na odciągnięcie swojego skupienia od drogi, niż od samej niemalże karykaturalnej wywrotki.
Stanley Uris podszedł do niej, bynajmniej nie miał na twarzy wyrazu, który mógłby przypominać współczucie. Był wściekły. Spojrzała na niego siadając po turecku na ziemi i otrzepując dłonie. Ból niemiłosierny.
- Odstraszyłaś zimorodka! - wrzasnął na nią i wziął wdech żeby dodać coś jeszcze. Przerwała mu ruchem dłoni. Patrzył na jej dłoń przez chwilę. Nie mógł wypowiedzieć ani jednego słowa. Rozdziawił usta, ale wciąż jego oczy dosłownie płonęły ogniem wściekłości.
Taki okaz rzadko się widywało, a już zwłaszcza w Ameryce północnej.
- Nie gorączkuj się już tak...- mruknęła pod nosem i po raz ostatni otrzepała ręce i wstała z brukowanego chodnika. - Zimorodek ma gniazdo tam... - wskazała na drzewo, po czym zjechała palcem poniżej gdzie widniała mała nora. - Te niebieskie skubańce są szybkie jak wicher - dodała i podniosła swoją deskę z ziemi.
Uris patrzył na nią, to na norę nie mogąc uwierzyć, w to co się stało. Spotkał kogoś w Bassey Park o szóstej rano i nie była to pani Grossfeld, która chodziła tam aby karmić wiewiórki. Dodatkowo znała się na ptakach (jakkolwiek to brzmi) i nie beczała gdy tylko opadła na ziemię.
Minęła go. Od niechcenia od tak. Jakby w ogóle go tam nie było. Z cichym westchnieniem, zaczęła biec, a potem deska uderzyła o ziemię i stąpnęła na nią. Zaczęła jechać dalej.
Uris patrzył na nią i pomimo zimnego ranka, zrobiło mu się niewyobrażalnie gorąco, na tyle że odpiął pierwszy guzik swojej koszuli. Dziewczyna zniknęła, a on pozostał z uczuciem niewyobrażalnej pustki. Może... może jeśli następnego dnia też tu przyjdzie?
***
Obserwował zimorodka. Już bez lornetki czy robienia mu zdjęć. Nie chciał przegapić dziewczyny. Miał wielką nadzieję, że przyjedzie, ale wiedział również, że nadzieja jest matką głupich. Dlatego był dość spokojny. Siedział na ławce i co jakiś czas się rozglądał, zaglądał do atlasu ptaków. W końcu znajomy odgłos kółek. Obejrzał się w stronę, z której dochodził dźwięk i mimowolnie się uśmiechnął.
Brunetka miała włosy spięte w wysokiego kucyka i (czego poprzedniego dnia nie zauważył) czerwony plecak, który zwisał na jednym ramieniu. Oprócz tego w jednej dłoni trzymała puszkę pepsi, którą od czasu do czasu popijała. Uris uśmiechnął się jeszcze szerzej (jeżeli było to w ogóle możliwe). O dziwo, spojrzała na niego. Skręciła delikatnie i znalazła się zaraz przy nim. Na ustach miała cwany uśmieszek.
- Cześć Zimorodku - przywitała się i zatrzymała się zaraz przy nim, podnosząc deskę. Co miał powiedzieć? W jego głowie pojawił się wielki napis ALERT. Spanikował. Chciał aby ona tu przyszła, ale nie wiedział nawet czemu, po co, a nawet jeżeli to co miałby jej powiedzieć.
- Hej... - mruknął. To było prawdopodobnie jedyne na co było go stać. Przypomniał sobie Billa. On nie umiał dobrze się wysławiać, miał gość problem, ale zawsze wiedział co powiedzieć i to była niezwykła umiejętność. Chciał, żeby Bill przez chwilę był w jego głowie i żeby zapanował nad sytuacją w jakiej się znalazł.
- Masz album? - zapytała i usiadła obok niego. Założyła nogę na nogę i wzięła jego aparat.
- C-co?
- No wiesz... fotografujesz ptaki... no to, gdzieś dajesz zdjęcia, no nie? - spytała i uśmiechnęła się. Przymierzyła aparat do oka i rozejrzała się po otoczeniu.
- Mam w domu... - odparł i patrzył się na nią z uwagą.
- Cool - oznajmiła i na chwilę zdjęła spojrzenie z aparatu. Obróciła aparat w jego stronę i cyknęła fotę Stana. Bądźmy szczerzy, Stanley na tym zdjęciu nie wyszedł jak ten gość, który walczył z zmiennokształtnym morderczym stworzeniem, grasującym w Derry. Wyglądał przystojnie, z uśmiechem na twarzy, a w dodatku (jak potem przekona się Thalia) wyglądał jak zakochany kundel.
- Ej! - krzyknął i przetarł oczy od blasku flesza. Oddała mu polaroida, ale zdjęcie zabrała. Gdy on był oślepiony, ona wstała z ławki i zaczęła biec, a potem deska uderzyła o ziemię i stąpnęła na nią. Zaczęła jechać dalej.
- Jestem Thalia, dla ścisłości! - zawołała za nim i dźwięk kółek zaczął się oddalać. Stanley Uris patrzył na nią jeszcze moment po oślepieniu i zniknęła. Wziął głęboki wdech. Przez chwilę był na nią zdenerwowany, to jednak szybko minęło. Bardzo szybko. Ta dziewczyna to zimorodek... szybka jak wicher
***
Na twarzy miał pokaźnego rumieńca, kiedy kupował kwiaty i gdy sprzedawca spytał, czy to dla mamy. Poprzedniego dnia poszedł jeszcze do Billa, żeby pomóc mu w pieleniu chwastów w ogrodzie (oczywiście miał na sobie rękawiczki ochronne) i opowiedział o Thalii. Jąkała słuchał z uśmiechem na twarzy.
- Coś poradzisz? - spytał gdy wstał z klęczków i wyrzucił zielenine do wiaderka. Denbrough spojrzał na niego pod słońce, mrużąc oczy.
- K-kwiaty... M-może? Cz-cz-czemu mnie się pytasz? - zapytał. Stan milczał przez moment, aż w końcu zdołał coś powiedzieć.
- Jako jedyny ze wszystkich frajerów, miałeś dziewczynę Bill... - mruknął pod nosem. Jąkała zarumienił się na wspomnienie o Beverly i wrócił do swojej pracy.
- W-wiesz c-coś o niej? - ciągnął dalej, ale nie odwrócił się od niego.
- Jeździ na deskorolce - zaczął i uśmiechnął się przypominając odgłos kółek. - lubi robić zdjęcia - prychnął. - No i zna się na ptakach... - westchnął. Denbrough wybuchnął śmiechem. Wyłożył się na plecy jednocześnie brudząc ziemią, flanelową koszulę. Stanley założył ręce na klatce piersiowej. - No bardzo to dojrzałe.
- No p-p-p-pewno - wydukał przez spływające łzy. Powoli usiadł powoli i zdjął rękawice, żeby przetrzeć oczy. - M-może... - ponownie się zaśmiał, ale w końcu zaczął utrzymać powagę. - s-spróbuj z k-kwiatami... A-albo... za-zaproś j-ją na... - zamyślił się.
- Śniadanie - powiedział oświecony Uris.
- M-myślałem... bardziej o-o lo-lodach, ale okej - odparł z uśmiechem, próbując ponownie się nie roześmiać. Uris rzucił w niego rękawicą, na której były resztki ziemi. - T-ty sz-szujo! - warknął Bill i wstał, żeby rzucić się na Urisa.
Teraz miał siniaka na prawym ramieniu, ale poza tym pogodził się z tym faktem, że Bill tamtego dnia miał niezłą głupawkę. Siedział na ławce tam, gdzie ostatnio z dziesięcioma niebieskimi kwiatami, które kojarzyły mu się z zimorodkiem. Oprócz tego (jak na romantyka przystało) obok siebie miał wiklinowy koszyk, a w środku najlepszą lemoniadę (zrobioną przez mamę Toziera) i paroma kanapkami. Może doceni.
Odgłos kółek znów zaczął się zbliżać, a uśmiech Stanley'a coraz bardziej rósł i rósł. Patrzył na nią. Dziś miała na sobie okulary słoneczne i czapkę z daszkiem z logo jankesów. Jego uśmiech zaczął maleć. Thalia po prostu go minęła. Nie spojrzała na niego. Nie odezwała się słowem. Jakby był niewidzialny. jego serce rozdarło się na pół... tą jedną połówkę zabrała ona, odjeżdżając na swojej deskorolce.
Gdyby była to komedia romantyczna, rozpoczęłoby się buczenie widowni. Trzeba jeszcze jednak przedstawić sytuacje Thalii, która pod okularami miała pokaźne limo, a pod czapką, ranę zadaną jakimś ostrym przedmiotem...
***
Stanley Uris znów usiadł na ławce. Tym razem nie miał na twarzy uśmiechu, ani koszyka piknikowego obok siebie. Na szyi miał zawieszoną lornetkę i patrzył na nią uważnie na drzewa. Spójrz poniżej... "Zimorodek ma gniazdo tam..." . No i spojrzał. Niemal się nie rozryczał jak jakieś dziecko. Masz piętnaście lat, Uris! krzyknął do siebie w myślach. Mimo to gdy puścił lornetkę, w jego oczach można było znaleźć gromadzące się łzy. Przygryzł wargę i patrzył się jeszcze przez chwilę na gniazdo zimorodka. Nagle dziób i niebieska główka zaczęła wychodzić spod drzewa.
W tym samym czasie zaczął słyszeć kółka. Jego serce przyspieszyło, tak mocno jakby zaraz miał mieć atak. Spojrzał się na nią. Ubraną w zwykły T-shirt i jeansowe szorty, ale dobry Boże, ona wyglądała wspaniale! Spojrzała na niego, tym razem z lekkim i przepraszającym uśmiechem. Skręciła delikatnie i zatrzymała się przed nim. Patrzyli przez chwilę na siebie, po czym, gdy dziewczyna już miała przeprosić za poprzedni dzień...
- Po co tu jesteś - nie można było stwierdzić czy to było pytanie czy raczej stwierdzenie. Był zły, smutny i zawiedziony... a w ustach czuł słony posmak gorzkiej porażki.
- Żyję i oddycham... - odparła z rozdziawionymi ustami. Nadal na niego patrzyła, ale tylko przez chwilę, gdyż jej oczy się załzawiły i zaczęła błądzić wzrokiem po parku. - Przepraszam, zimorodku... serio... - mruknęła. Stan spojrzał jej w oczy i mimo, że minął tydzień od tego jak złamała mu serce, zauważył, że pod okiem widać siny ślad. Co się stało? Natychmiast objęły go wyrzuty sumienia. Spuścił głowę. Ponownie na niego spojrzała. Przez chwilę pomyślała "To miała być wesoła historia". Tymczasem obok siebie było dwóch skrzywdzonych ludzi, potrzebujących ciepła jak nikt inny.
- Co się stało? - spytał i poczuł napływającą w niego adrenalinę. Podniósł się z ławki i z rumieńcem na twarzy dotknął jej policzka. Przejechał tuż obok małego sińca i zatrzymał się. Byli bardzo blisko. Na tyle blisko, że mogła czuć jego oddech. Oddech kogoś innego niż jej brata... Rozpłakała się. Przytuliła go tak mocno jak tylko mogła w jego klatkę piersiową i łzy po prostu spływały. Jego oczy też zaczęły łzawić. Przysunął ją jeszcze bliżej siebie, tak żeby oparła się o jego ramię. Powoli zaczęła się uspokajać, ale nadal nie osunęła się od Stana. Czuła się w końcu bezpiecznie.
***
Siedzieli w rogu małej kawiarni, skąd dorośli brali kawę na wynos i szli do pracy. Thalia miała puste spojrzenie, utkwione gdzieś między kafelki. Stan natomiast był zły. Poprawka, był wściekły. Grundy opowiedziała mu całą historię... o tym jak jej brat znęca się nad nią. Uroki Derry.
- Co chcesz z tym zrobić? - spytał Stanley i dotknął dłoni brunetki. Chwyciła go kurczowo i spojrzała na niego.
- J-ja... nic - odparła cicho. - Ale wiem, że coś trzeba... - mruknęła pod nosem.
Stan nie powiedział jej, że gdy na chwilę ją przeprosił, żeby zamówić herbatę, skorzystał z telefonu żeby zadzwonić do Billa. Powiedział, że przyjedzie i pomoże z tą całą sytuacją, bo nie było to tylko jakiś tam problem pierwszego świata jak nastąpnięcie na klocek lego. Tak więc czekał trzymając ją za rękę.
Było wcześnie rano i dorosłych było mnóstwo, chodzili jak w zegarku, ale Uris za każdym razem spoglądał na drzwi wejściowe, gdy zadzwonił dzwonek przyczepiony do drzwi. W końcu zobaczył tą rudawą czuprynę. Jak zwykle w koszulę flanelową, ale... obok niego była... nie to niemożliwe. Wyjechała do Portland... Bev?
Podeszli do niego, ostrożnie. Thalia była odwrócona do nich tyłem, więc bali się, że ją przestraszą. Stan uścisnął drobną dłoń jeszcze mocniej i uśmiechnął się.
- Cześć Wielki Billu... - westchnął. Brunetka spojrzała się na jąkałę i na dziewczynę obok, która starała się uśmiechać. Wiedziała co się tu kroi.
- Wsparcie - szepnęła do niego i prychnęła cicho. Po raz pierwszy od jej płaczu choć trochę się uśmiechnęła. On też się uśmiechnął. Poczuła nagle, że może im zaufać. To było dziwne, bardzo nieodpowiedzialne.
- E-emm... - zaczął i spojrzał się błagalnie na Beverly.
- Nazywam się Bev, a to jest Bill - wskazała na niego i usiadła obok naprzeciwko niej. Jąkała usiadł przy Stanie i zaczęli rozmowę.
Bev słuchała historii Thalii bardzo zacięcie i pomrukiwała coś cicho pod nosem. Stan wyłapał jeszcze więcej szczegółów, gdy powiedziała historię ponownie, natomiast Billowi, Thalia przypomniała bardzo mocno Beverly i jej sytuację sprzed dwóch lat.
- T-to... Chcesz to zgłosić na policję? - spytała rudowłosa patrząc na nią. Stanley ponownie zacisnął dłoń. Chciał żeby to zrobiła, żeby już nie cierpiała. Ta dziewczyna zawróciła mu w głowie, tak bardzo. Spojrzała na nich wszystkich i uśmiechnęła się lekko.
- Mam jakiś inny wybór? - zapytała i wzięła głęboki wdech. - Mogę być albo głupia i żyć w strachu, albo być... po prostu... Naprawdę miałam wrażenie, że mnie zabije - powtórzyła.
Bill pomyślał wtedy Dlaczego cię wtedy nie było, dwa lata temu? Była odważna, w takim razie dlaczego? Czy z siódemki mogła stać się ósemka? Poczuł ogromną sympatię do tej dziewczyny, zresztą tak samo jak Bev, która rozumiała ją w stu procentach. Ona też będzie tu za dwadzieścia pięć lat. Przemknęło mu przez myśl i ta myśl szybko uciekła. (nie mylił się...)
- No to zróbmy to... - mruknął Stanley i uśmiechnął się.
- Teraz? - spytała z wahaniem, ale wiedziała, że nie może się wycofać. wszyscy pokiwali głową.
Tamtego dnia poszli na komisariat policji Derry. Rozmowa z policjantami trwała bardzo długo i jeszcze tego samego popołudnia niejaki Hank Grundy został aresztowany z zarzutem próby zabójstwa, molestowania oraz posiadania broni palnej. Matka dziewczyny, która nic o tym nie wiedziała (Ej! proszę się na nią nie pieklić! ona pracuje na parę zmian i przychodzi do domu tylko po żeby spać) była zapłakana i spanikowana. Tego też dnia, po wszystkim jeszcze raz poszli do parku. Tym razem wieczorem.
- Jak się czujesz? - spytał i o mój Boże najświętszy! Trzymał ją za rękę. Jeździła na desce, ale nie szybko, na równi z nim.
- Lepiej... lżej - odparła i uśmiechnęła się. Zatrzymała się. - Dzięki, zimorodku... - uśmiechnął się przeszedł z nogi na nogi zarumieniony. Spojrzał na nią i uśmiechnął się jeszcze szerzej. Położyła dłonie na jego policzkach i zaśmiali się wspólnie. Przybliżyła się do niego i musnęła jego wargi. Odsunęli się od siebie, a Uris uśmiechał się jak głupi. Znów podniosła mu się adrenalina, przytulił ją do siebie i cmoknął w czoło.
Może i Derry było przeklętym miastem, pełnym nienawiści, ale można tam spotkać kogoś kto odmieni twoje życie.
Mam nadzieję, że nie zwaliłam *ocieranie potu z czoła.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro