Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

FIVE: date... or something like that

— Jadłeś już.

Najwidoczniej argument ten nie za bardzo przemówił do rozmówcy, bo labrador jednie zaskamlał w odpowiedzi, trącając łbem łydkę właściciela. Czkawka odciągnął wzrok od gotującego się ryżu w garnku, by spojrzeć na maślane ślepia zwierzęcia, błagalnie wgapione w kawałki kurczaka podgrzewające się na patelni. Westchnął ciężko, przetarł twarz dłonią.

— Szczerbek, nie patrz tak na mnie, dobra? Wiesz, że nie mam z tym szans — jęknął cierpiętniczo, jednak pies ani myślał coś sobie z tego robić. Za to szczeknął cicho, i merdając ogonem otarł się o nogi szatyna. — Idź się przespać, czy coś.

Brak reakcji. Zawsze to samo.

— Proszę?

Gigantyczne ślepia nie pomagały w asertywności w najmniejszym stopniu. No cóż... Czas się do tego przyznać – Czkawka albo zdecydowanie za bardzo kochał swojego czworonożnego towarzysza, albo ten opanował sztukę żebrania o jedzenie do absolutnej perfekcji. Chociaż w zasadzie oba miały w tym udział.

W każdym razie, Haddock i tak był na przegranej pozycji, bo chcąc nie chcąc, wziął do ręki kawałek mięsa i parskając w jego stronę wyraźne „żarłok”, poczęstował go. Szczerbatek z głośnym mlaśnięciem pochłonął przysmak, zarabiając od przyjaciela zaledwie przewrót oczami. Ale Czkawka uśmiechnął się lekko, więc chyba nie był na niego zły. W sumie nigdy nie był. Lub też nie potrafił.

— I co, zadowolony z siebie jesteś?

Szczerbatek nadal wyglądał tak, jakby kompletnie nic nie dostał. No tak... Daj palec, a wezmą całą rękę. Czkawka westchnął ciężko i przewrócił oczami.

— Nie ma mowy. Ja ci nie wyjadam z twojej miski. Spadaj. — Odgonił go łyżką, na chwilę odrywając się od mieszania kurczaka. Szczerbatek nie wyglądał na pocieszonego, właściwie to wręcz urażonego. Czkawka się jednak tym nie przejął, bo znał go za dobrze, żeby nie wiedzieć, że pies i tak przyjdzie dzisiaj do niego się poprzytulać, więc wrócił do gotowania, uśmiechając się pod nosem. Miał dobry humor. I to nie bez powodu. — Wiesz co? — odezwał się do labradora, który leżał na swoim posłaniu, odwrócony do swojego pana tyłem. — Nie powiedziałem ci o czymś.

Szczerbatek nadal skutecznie udawał zawziętego, zwierzęcego focha. Cóż, przynajmniej na razie.

— Ma na imię Astrid — powiedział w końcu lekko drżącym głosem, spoglądając w stronę kompana. To jego psi przyjaciel jako pierwszy pozna historię z tajemniczą blondynką w roli głównej i samo to wystarczyło, żeby dał się przekonać, bo podniósł łebek i przekręcił go w wyrazie zaciekawienia. Dodatkowo zamruczał i oblizał pyszczek, gdy usłyszał jej imię. Zupełnie jak wtedy, gdy Czkawka otwiera paczkę z jego ukochanymi przysmakami. Które, oczywiście, pochłania w tempie godnym podziwu.

— Tak, też mi się podoba — zaśmiał się, doskonale rozumiejąc zachwyt jego przyjaciela. — Zresztą trudno się dziwić, jej oczy naprawdę robią wrażenie.

Szczerbatek szczeknął, podnosząc się do siadu.

— Och, no co? Prawdę mówię. Sam byś to powiedział, gdybyś ją zobaczył — prychnął oburzony na tę psią uszczypliwość, która jedynie wezbrała na sile, bo wkrótce w całym domu rozlegały się poszczekiwania. — Śmiej się śmiej. Tobie też by się spodobała.

Intensywny zapach jedzenia skłonił labradora do porzucenia swojego legowiska i przydreptania radośnie pod nogi swojego właściciela. Nie rezygnując oczywiście z metody wielkich oczu. Które, również oczywiście, zadziałały, bo Czkawka nie miał serca mu odmawiać, niezależnie od tego jak długo potrafili się o to przekomarzać.

Usiadł na kanapie, położył talerz na stoliku i jak to miał w zwyczaju pozwolił Szczerbatkowi wgramolić się obok. Jednak dopiero sięgając po pilot, postanowił dokończyć co zaczął.

— Poznaliśmy się parę dni temu w barze — powiedział, beznamiętnie przełączając kanały. Chyba tylko dla odwrócenia własnej uwagi, bo pies jak to pies – i tak bezustannie się w niego wypatrywał tymi swoimi błyszczącymi oczami i wywalonym jęzorem. — Miała potrzebę się wygadać i tak jakoś... Wyszło.

Odchrząknął, od niechcenia zaczynając grzebać w kopcu ryżu. Za to psisko wręcz przeciwnie – przybrało najbardziej poważną minę, na jaką go było stać i traciło nosem łokieć Czkawki żądne odpowiedzi.

— Będziesz się tak gapić? – mruknął, odkładając widelec. Skamlenie było jednoznaczne. Czkawka wzniósł wzrok w sufit, jakby chciał zapytać niebios, czym sobie zasłużył na skaranie psich ślepi, ale kiedy czarna łapa wylądowała na jego przedramieniu, dał za wygraną. — Dobra, trochę popiliśmy, dopilnowałem, żeby dotarła do domu, ale ona zaczęła mnie całować, a wierz mi, że dobrze całuje, więc koniec końców zostałem na noc, pasuje?

Nie pasowało. Szczerbatek położył się na brzuchu, pocierając łapkami własny nos, co szatyn mógł odbierać dwojako: albo się z niego bezczelnie nabijał, albo czuł się równie niezręcznie co on i pewnie żałował naciskania na odpowiedź.

— Ej, mordko, dla mnie to też nie było proste — jęknął, wcale nie uznając reakcji kompana za zabawną. — Zresztą nadal nie jest. Ale chyba zaczynamy wychodzić na w miarę zdrowy tor relacji, a swoją drogą, to mam nadzieję, że znasz się na kwiatach.

Labrador zamerdał ogonem. Tyle dobrze.

***


— Do cholery jasnej, czy ty wiesz do czego służy telefon? Dzwoniłam chyba z dwadzieścia razy!

— Ciebie też miło widzieć, Astrid. — Heather uśmiechnęła się pobłażliwie i bezceremonialnie wkroczyła do przedpokoju, wymijając przyjaciółkę w drzwiach. Zrzuciła buty, odgarnęła warkocz na ramię, po czym ignorując dalsze wyrzuty blondynki (to nie jest takie trudne nacisnąć zieloną słuchawkę, wiesz?) przeszła do kuchni. No co? Praktycznie tu mieszkała.

Warto wspomnieć, że zwierzęcy transporter odstawiła na krzesło, samej dobierając się do górnych szafek.

— Nie no, jasne, częstuj się — burknęła Astrid, dopiero po chwili uspokajając się na tyle, żeby spuścić z tonu. Czarnowłosa posłała jej w powietrzu całusa, właśnie otwierając opakowanie waflowych rurek z kremem. Wkrótce potem przystąpiła do konsumpcji, oparła się biodrem o aneks, a Hofferson mruknęła coś w rodzaju ,,nie mam do ciebie siły”, ale sama także sięgnęła po słodycz. I tak, Heather często wyjadała jej zapasy. Moc przyzwyczajenia. Już nawet zakupy robiła większe.

Zaczęła bezwiednie skubać zębami kruchą otoczkę. Chyba tylko cukier mógł ją w tej chwili ocalić.

— Dobra, skoro formalności mamy za sobą... Może w końcu wyjaśnisz mi, dlaczego dzwonisz do mnie przez bite czterdzieści minut w środku dnia? Bo jak podłączyłam telefon do ładowarki to myślałam, że cię porwali.

Astrid złożyła ramiona na piersi, dopiero teraz zauważając plastikowy transporter na kuchennym krześle. Nagle zdała sobie sprawę, że chyba nie do końca ma gotową odpowiedź. A jeśli już, to była naprawdę żenująca.

— Może ty najpierw wyjaśnij, dlaczego targałaś tu Szpicrutę.

Heathera nadal z pełnym spokojem przeżuwała swoją rurkę. Wzruszyła ramionami.

— A czemu miałaby siedzieć sama w domu? — odparła pytaniem na pytanie. — Ona lubi tu być. Poza tym, jak ostatnio ją zostawiłam, w akcie odwetu przegryzła mi kabel do słuchawek. Wolę nie ryzykować. — Pomachała jej wafelkiem w powietrzu w ponaglającym geście, za to blondynka przewróciła oczami. Obsesja, mówiła to już? — Ale nie zmieniaj tematu, bo zaraz skończą mi się rurki, a znając życie na trzeźwo ciężko to będzie przeżyć.

Stłumione „bardzo śmieszne” i tak usłyszała, chociaż udawała, że nie. Ale hej, od czego są przyjaciółki? Spoglądała na Hofferson wyczekująco, jednak odłożyła opakowanie rurek, żeby zainteresować się klatką. Otworzyła drzwiczki, wyjęła – inaczej się tego nie da określić – iglastą kulkę i jak zwykle zaczęła mamrotać do niej jakieś słowa (bo tak, Szpicruta naprawdę miała u niej miano pełnoprawnego lokatora), a kiedy ta w końcu się obudziła, Heather pogłaskała ją po głowie.

I poczęstowała swoją rurką, którą jak widać nawet jeżyca się zachwyciła, bo mlaskanie Astrid słyszała pół metra od niej. Nawet nie śmiała pytać, czy zwierzę może jeść takie rzeczy. Jeszcze dostałaby w prezencie monolog, jak to jeż jest również członkiem jej rodziny i dlaczego miałby wieść gorsze życie.

Blondynka wypuściła powietrze ze świstem. Dobra, zachowaj twarz, to jakoś to będzie. Nie pokazuj po sobie, że cię to rusza, przecież jesteś spokojna, to nic takiego.

— Idę na randkę.

Heather nie odrywała wzroku od zwierzaka. Zresztą z wzajemnością.

— Ta, wiem.

Teraz ją – skromnie mówiąc – zaskoczyła. Zamrugała, otworzyła usta, ale zaraz je zamknęła. A potem jeszcze raz otworzyła.

— Jak to... „wiesz”? Niby skąd?

— Proszę cię — parsknęła, jakby urażona tymże brakiem wiary. Sięgnęła po rurkę, podając ją Szpicrucie, ale Astrid nawet tego nie zauważyła. — To, że nie słyszałam waszej rozmowy w warsztacie, nie znaczy, że jestem ślepa. Czerwieniłaś się całą drogę do biura. — Spojrzała na nią z tym swoim uśmieszkiem i w tym momencie Astrid już wiedziała, że czarnowłosa też wie. — To po to dzwoniłaś? Żeby się przygotować?

Już nawet nie miała siły, żeby się tłumaczyć, ani wypominać, dlaczego w takim razie usilnie próbowała wydusić z niej odpowiedź (logiczne, że dla zabawy). Wystarczyło, że musiała zmyślać jakieś pierdoły o pilnym wezwaniu do banku, bo przecież zwalnianie się z pracy z powodu randki równałoby się prawdopodobnie z wyśmianiem.

— Mamy półtorej godziny.

***


Astrid z jękiem wbiła wzrok we wnętrze swojej szafy i aż przysiadła na brzegu łóżka pokonana ogromem bezradności. Miała naprawdę dużo ubrań, ale na tamten moment wydawało się to wręcz utrudniać całe zadanie. Mebel niemal ją wchłaniał, zionąc z wnętrza miliardem opcji, z których oczywiście nie dostrzegała. Tak właśnie działa stres, moi drodzy, pomyślała.

Nie no... Przecież się nie stresowała. Chyba.

Odwróciła głowę w stronę przyjaciółki, która siedziała na fotelu i trzymając nogi na jej biurku, podjadała serowe chrupki z miski. Serio, jej zawód na tamtą chwilę zdawał się być jawną kpiną. Chociaż wchłanianie takiej ilości przekąsek, a mimo to pozostawanie w formie w zasadzie nadałoby się na reklamę. Posłała jej błagalne spojrzenie, a w połączeniu z ciężkim westchnieniem brzmiało to jak jednoznaczna prośba o ratunek.

Heather podparła głowę o dłoń, przelotnie nadzorując miejsce pobytu jeża. Szpicruta właśnie zwiedzała pojemnik na długopisy od środka.

— W zasadzie... To po co ci to? I tak skończycie w łóż-...

W porę uchyliła się od lecącą w jej stronę poduszką, ale tylko zaśmiała się, po czym odrzuciła pocisk. Widok czerwonej po czubki uszu Astrid był naprawdę warty przyjazdu tutaj. Trzeba się trochę pośmiać, prawda? A ona nie byłaby sobą, gdyby z tego nie skorzystała.

— Załóż się.

— Heather!

— Czyli dopuszczasz taką możliwość?

— Co? Nie! Idziemy tylko na kawę, na miłość boską! — Głos niebezpiecznie bardzo przypominał pisk, a Astrid naprawdę sądziła, że przekroczyła granice własnego zażenowana już dawno. Najwyraźniej się myliła. Zacisnęła usta i przeciągnęła dłonią po twarzy. — Mówiłam już, że cię czasem nie znoszę?

Heathera uśmiechnęła się promiennie.

— I to nie jeden raz. A teraz pokazuj tę swoje ciuszki zanim wymyślę imiona dla waszych dzieci.

Posłuchała.

***


— Może od razu ubierz się w habit? — prychnęła Heather, obrzucając czarną sukienkę krytycznym spojrzeniem, zresztą podobnie jak poprzednie kilka kreacji.

Porównanie swoją drogą całkiem trafne, bo ubranie sięgało aż do połowy łydki. Ale, co gorsza, czas uciekał, jej sypialnia wyglądała jak po przejściu cyklonu, Berserk bezradnie leżała na łóżku ze Szpicrutą na brzuchu, a blondynce kończyły się zapasy kreatywności. Czyli jednym słowem – katastrofa.

Astrid westchnęła ciężko, na powrót wracając do przerzucania zawartości szafy. Bardzo dokładnego.

Czarnowłosa podniosła się na łokciach, odkładając wcześniej zwierzę na łóżko. Bo... Co tu oszukiwać, tego się nie spodziewała, a już na pewno nie po Astrid, jaką znała. Co prawda nie pierwszy raz grzebały sobie nawzajem w rzeczach, bo u nich to było normalne, ale mogła się założyć, że nigdy wcześniej nie widziała takiej bielizny nawet jeśli naprawdę często wymieniały się ciuchami. Cicha woda brzegi rwie, pomyślała i chociaż naprawdę się starała, dwuznaczny uśmiech wykwitł na jej ustach w kilka sekund.

Astrid chyba nie była świadoma, że owy koronkowy komplet jest wystawiony na wzrok Heather, zbyt zajęta przeglądaniem po raz setny swoich wieszaków.

— Co ja mam ubrać do cholery? — mruknęła niemal płaczliwie, bardziej do siebie niż do towarzyszki. Oparła się policzkiem o krawędź drzwi i beznamiętnie świdrowała wysypujące się ubrania, jakby czekała na znak od losu. Który nadszedł szybciej, niż się spodziewała.

— Przede wszystkim to.

Odwróciła się do przyjaciółki, a kiedy – o Boże, z tego to już się nie wytłumaczy – zobaczyła, jak ta zwycięsko macha jej tym jakże specyficznym kawałkiem garderoby, z gardła wydobyła coś na wpół przypominające jęk i stłumiony pisk. Skok był dosyć imponujący i jakby liczyła na to, że jej się uda, próbowała wyrwać materiał z rąk przyjaciółki.

Oczywiście na marne, bo Heather schowała go w dłonie i wystawiła język. I niech ktoś to zobaczy i powie Astrid w twarz, że są dojrzałymi, dorosłymi ludźmi.

— Hej, oddawaj! — Nic dziwnego, że zarwała większość głosek. — Skąd to w ogóle wytrzasnęłaś? — Ton głosu był gdzieś między czystą paniką, a złością... Chociaż nie, to jednak była całkowita panika, zresztą czerwone policzki tylko potwierdzały tę teorię (punkt dla drużyny Berserk, zwycięstwo walkowerem!). Po czymś co przypominało bójkę dwójki trzylatek o łopatkę w piaskownicy, finalnie udało jej się przechwycić koronkowe majtki tylko dlatego, że czarnowłosa wystarczająco się na nie napatrzyła, więc tak czy siak odrzuciła je na łóżko.

Wszystko byłoby lepsze od aktualnego spojrzenia Heather. Naprawdę wszystko. Hofferson bezradnie wgapiała się w bieliznę, byleby tylko nie załapać kontaktu wzrokowego. O słownym nie było mowy, także...

— Nie wiem skąd to masz, od kiedy to masz ani czy zamierzasz się tego pozbyć, ale nie wyjdę z tego mieszkania, dopóki tego nie założysz. Nie ma cholernych szans, rozumiesz?

Może i to żądanie miało wydźwięk humorystyczny, ale i Astrid już wiedziała, że przyjaciółka mówi poważnie, zresztą... Teraz to już w ogóle maiała, po ludzku, przerąbane. Nawet jeśli zaczęłaby tłumaczyć, że kiedyś, dawno temu za górami za lasami, postanowiła kupić komplet dla... Hmmm... Tamtejszego partnera, ale w zasadzie nigdy jej nie założyła, Heathera jakby no... Miałaby to gdzieś. Co kogo obchodzi co było? A skoro już miała okazję, zamierzała zmusić Astrid do założenia go, choćby musiała siedzieć tutaj do przysłowiowej usranej śmierci.

Jednak kim była pani Hofferson, żeby tak łatwo się poddać?

— Ile razy mam Ci powtarzać, że idziemy na randkę? R a n d k ę. Po co mi-...

Machnięcie ręką.

— Nawet nie będę udawać, że mnie to obchodzi.

— Ale-...

— Wspomóżcie głuchą!

— Heather, to-

— Co ty tam szepczesz?

Westchnęła. Przeciągnęła dłonią po twarzy, skupiając się nad tym, żeby w przeciągu najlepiej kilku sekund wymazać się z powierzchni Ziemi, a najlepiej ruszyć z misją na Marsa. Wszystko za spojrzenie Heathery, prawda?

— Nawet ona jest za! — Już brakło jej słów, żeby skomentować reakcję przyjaciółki, na to, jak to Szpicruta – poważnie, to było nie tyle śmieszne, co przerażające – trąciła nosem owy kawałek materiału. Wolne żarty. — To znak — szepnęła konspiracyjnie, trącając Astrid łokciem, która mogła jedynie niemrawo mruknąć jakąś ripostę pod nosem, bardziej dla siebie niż dla niej. — Aha i weź ubierz tą czerwoną kieckę, trzeci wieszak od lewej, na ramiączkach.

Oczywiście mowa o tej, której Astrid nie zauważyła.

***

Przez całą drogę taksówką do kawiarni wgapiała się w jezdnię za oknem i liczyła przejeżdżające samochody tylko po to, żeby odciągnąć myśli od tego, co ją czeka. Bębniła palcami w udo, a stopą nerwowo uderzała o wycieraczkę, ale tak czy inaczej starała się zachować spokój. To, że nie za bardzo wychodziło to inna sprawa, jednak nadzieja matką głupich, a Astrid się szybko nie poddawała.

Poczuła, jak telefon zawibrował w torebce, więc go wyjęła. Heathera naprawdę miała jakiś swój instynkt. Otworzyła wiadomość.


„Nawet o tym nie myśl ;)”


— Łatwo ci mówić — prychnęła, na wpół rozbawiona, na wpół zirytowana.

Zostawiła taksówkarzowi pieniądze, mówiąc, żeby zatrzymał resztę, bo szczerze, to jeszcze minuta dłużej na tylnym siedzeniu, a kazałaby mu jechać byle dalej stąd. Nie, że nie chciała tego spotkania (bo chciała, choćby miała samą siebie za to zrugać), ale poziom niezręczności tej rozmowy pewnie wyjdzie poza skalę, o ile wcześniej ona sama nie wymknie się przez łazienkowe okno.

Wkrótce potem została sama, wpatrując się tępo w przeszklone drzwi wejściowe. To, że przez jej głowę przewijały się tysiące jak nie miliony myśli, to haniebne niedopowiedzenie. Ona dosłownie stała jak wryta i tak, jak wcześniej obawy były do zniesienia, tak teraz odnosiła wrażenie, że zapomniała jak się chodzi, oddycha, o mówieniu nie wspominając.

„To jakaś paranoja.”
„Czy taksówkarz weźmie mnie za nienormalną, jeśli drugi raz po niego zadzwonię?”
„Umrę tam. To pewne.”
„Chyba straciłam czucie w lewej ręce. A więc żegnaj świecie, tak wygląda śmierć.”

Śmierć to poczuła na karku dosłownie sekundę później. Ponieważ Czkawka – jakżeby inaczej – zajął stolik akurat przy szybie, która znajdowała się po jej lewej stronie i uśmiechnął się ciepło, po chwili gestem dłoni pokazując, żeby dołączyła. Wstrzymała oddech, tak zszokowana, że z trudem przypomniała sobie o istnieniu powietrza. Dlaczego?

Nie można się uśmiechać. Znaczy można, ale nie on. I nie w taki sposób. Przecież to powinno być nielegalne, naprawdę. Jeśli już wcześniej skamieniała, tak teraz chyba zapuściła korzenie, bo była niemal pewna, że wpatruje się w niego jak idiotka przez... No, mniej więcej całą wieczność. Zamroczyło ją w każdym możliwym tego słowa znaczeniu, więc po jakiejś zdecydowanie za długiej chwili również odważyła się nieśmiało uśmiechnąć i na sztywnych nogach wejść do środka z niknącą nadzieją na to, że rumieniec zszedł jej z twarzy.

Na marne.

***


— Zamówię kawę. Pijesz z mlekiem? Ile słodzisz?

To było zdecydowanie za dużo pytań jak na jeden raz. Co w połączeniu z wykrztuszeniem z siebie "dziękuję" po otrzymaniu bukietu kwiatów i jednoczesnym zastanawianiem się nad podpięciem uśmiechania się pod czyn karalny, dało odpowiedź, za którą potem postawiła sobie piątkę z plusem. Oczywiście jako sarkazm.

— Tak.

Cholera.

Brawo, Astrid, teraz możesz spokojnie ubiegać się o miano najbardziej błyskotliwej odpowiedzi w dziejach, skarciła się. Czkawka jednak uśmiechnął się lekko, czym może wcale jej nie pomógł, ale za to zniwelował poczucie wstydu. Przynajmniej częściowo.

Obracał w palcach serwetkę, mimowolnie także ulokowała tam spojrzenie.

— Potrzebuję trochę więcej informacji, niestety — zażartował, znowu się uśmiechając. Nielegalne, wspominała? — Więc?

Poddała się, bo zdecydowanie za dużą ilość czasu poświęciła na obliczanie, jak długo nie słyszała jego głosu. Parę godzin najwidoczniej zrobiło wielką różnicę, ale nawet nie próbowała wnikać jakim sposobem. Chwila, stop. Dlaczego miałaby to obliczać? To idiotyczne. Skonstruowała odpowiedź.

— Czarna. Po prostu czarna.

Skinął głową, wstał od stolika i podszedł luźnym krokiem do stanowiska składania zamówień. Odprowadziła go wzrokiem. Tylko chwilę, zanim sobie uświadomiła, że bezwstydnie się w niego wpatruje i to w miejscu publicznym.

Odwróciła spojrzenie na okno. Ludzie przemijali po chodniku, jedni wpatrzeni w telefony, inni na spacerze z psem, jeszcze inni z słuchawkami na uszach, poruszali się tanecznym krokiem. Czy ktokolwiek był świadomy, co ona teraz przeżywa? Oczywiście, że nie. No może oprócz Heather, ale ich relacja była czymś na pograniczu przyjaciółek, a właściwie były jak siostry, więc to całkowicie inna sprawa.

Dobra, przyznała się – nie wytrzymała. I w sumie po raz pierwszy od dawna nie wiedziała jak coś nazwać. Dokładniej – uczucie, które się w niej obudziło, kiedy zobaczyła jak kasjerka przyjmująca zamówienie odstawiała teatrzyk z wachlarzem rzęs i wydymaniem warg w iście dwuznacznym geście. Było to niemal bezczelne, biorąc pod uwagę, iż dziewczyna na pewno zdawała sobie sprawę, że Czkawka nie przyszedł sam. Nikt raczej nie zamawia dwóch kaw.

Żeby było jasne – nie była zazdrosna. Przecież ledwie go znała. Po prostu jakoś tak samo się wyrwało.

— Suka — fuknęła pod nosem, całe szczęście tylko do samej siebie. Ale napiwku nie da, o nie. Oczywiście nie ze złośliwości, po prostu... Nie miała drobnych. Ani teraz ani nigdy, kiedykolwiek by nie przyszła do tej kawiarni.

Skłamałaby mówiąc, że nie poczuła satysfakcji, widząc jak Czkawka udaje, że nie widzi zalotów kasjerki, a potem niewzruszony wraca do ich stolika. Starała się nie zaczerwienić jeszcze bardziej i miała szczerą nadzieję, że jej się udało. Podziękowała, po czym oplotła filiżankę palcami, wczuwając się w przyjemne ciepło bijące od porcelany. 

Postanowiła pokonać zawstydzenie i szczerze mówiąc... Chyba jej się udało.


***


Rozmowa może z początku bywała miejscami drętwa i zalatywała nastoletnią wręcz nieśmiałością, ale z czasem naprawdę przerodziła się w przyjemną konwersację. Czkawka słuchał jej, ona słuchała jego, a to... Naprawdę im się podobało, nawet jeśli poruszali tak banalne tematy jak praca, pogoda czy ulubiony kolor. Nie czuli się już znudzeni ani skrępowani, chociaż początek nie dawał Astrid takiej nadziei, bo szczerze to myślała, że nigdy się nie rozluźni w jego obecności. A tymczasem śmiali się razem z historii jak to drukarka w biurze Hofferson wydrukowała omyłkowo sto kopii jednego dokumentu, popijali kawę i wydawali się być po prostu parą ludzi, która wybrała się na randkę.

Przyjemne doświadczenie.

— Wiem, że to może niezbyt dobry moment, ale... — Czkawka uśmiechnął się jeszcze po owej anegdocie i odłożył swoją filiżankę na podstawkę. — Przejrzałem twój samochód.

Uniosła brew w oczekiwaniu. Najwidoczniej nie były to zbyt dobre wiadomości, a powiedzmy sobie to szczerze – Astrid ostatnio nie lubiła złych wiadomości. Albo po prostu nie miała do nich cierpliwości. Zresztą na jedno wychodziło.

— Padły klocki hamulcowe. — Widząc jej przerażenie tą informacją, od razu dokończył. — To nic poważnego, problem w tym, że musimy dopiero sprowadzić typ, który będzie pasował. Postaramy się ze Śledzikiem załatwić to dość szybko, ale sama rozumiesz...

Popatrzył na nią przepraszająco, jakby chciał się upewnić, że zrozumiała, a jednocześnie nie miała mu za złe. Co było swoją drogą głupotą. Przecież to nie jego wina.
Aczkolwiek tak czy siak westchnęła ciężko.

— Jasne, po prostu... — Wzruszyła ramionami. — Do biura mam dosyć daleko, ale coś wymyślę. Trzeba sobie radzić — uśmiechnęła się lekko, starając się nie zastanawiać za dużo, ile pieniędzy wyrzuci na cholernie drogie taksówki, bo Heather niestety nie zawsze będzie w stanie ją zawieźć. Czkawka skinął głową i chyba przez chwilę intensywnie nad czymś myślał, bo zmarszczył brwi i nie przestawał tarmosić papierowej serwetki.

— Nie chciałbym się narzucać, ale jeśli tylko chcesz, mogę cię podrzucać. — powiedział po chwili milczenia. Sama nie wiedziała pocieranie karku w jego wykonaniu było bardziej nawykiem uroczym czy następnym zaliczanym do tych zabronionych. — Z tego co mówiłaś wynika, że i tak mam po drodze — dodał szybko, zanim zdążyła choćby zapytać o cokolwiek.

Z chęcią by mu odpowiedziała, naprawdę. Tylko jak? Przez parę nieznośnie długich sekund analizowała jego słowa. Z jednej strony chciała zaprzeczyć, ale z drugiej... Nie zamierzała skłamać, że uśmiecha jej się wlec komunikacją miejską zamiast spędzenia dodatkowych chwil z szatynem i to w ludzkich warunkach, z klimatyzacją i fotelem zamiast ciśnięcia się między tłumem ludzi. Dobrze im się rozmawiało, w dodatku chyba wyszli już ze swoich stref nieśmiałości, więc w sumie... Czemu nie?

— Szczerze to... Dziękuję — przyznała zgodnie z prawdą. Dlaczego miałaby bawić się w owijanie w bawełnę, skoro nigdy tego nie robiła? — Bo nie znoszę komunikacji miejskiej — parsknęła śmiechem, co zresztą odwzajemnił. Wspominała już, że lubiła jego śmiech? No to wspomni jeszcze raz. Lubiła jego śmiech.

I bardzo dobrze.


***


Czas mijał szybko. Na zewnątrz zapadł wieczór, uliczne latarnie obudziły się do życia oświetlając brukowane chodniki, ludzie jakby zwolnili, a wszystko nabrało przyjemnie spokojnego tempa. Astrid nawet nie zapamiętała momentu, w którym szklana szyba zniknęła, a oni wyszli przed budynek napawając się rześkim, lecz typowo letnim powietrzem. Było naprawdę ciepło, ale nie za ciepło, więc z przyjemnością zamienili przesycone zapachem kawy i gwarem rozmów pomieszczenie w zamian za otwartą przestrzeń.

— Przejdę się — odparła, kiedy zaproponował, że zamówi jej taksówkę, ale za to na ofertę odprowadzenia jej do mieszkania odpowiedziała uśmiechem. Co prawda drogę tutaj istotnie pokonała z pomocą taksówki, jednak wieczorny spacer wydawał się na tamten moment idealny, tym bardziej, że stanowiło ją tylko parę przecznic.

Więc szli, ciepły wiatr muskał ich twarze, bawił się rozpuszczonymi włosami Astrid, targał brązowe kosmyki Czkawki, gwiazdy odbijały się na tle ciemnego nieba. Szum cichnącego powoli miasta koił, kroki wybijały takt na chodniku. Rozmawiali. I jeszcze więcej rozmawiali. I nie mogli przestać. Za to uśmiechy nieprzerwanie gościły na ustach.

Dopiero, kiedy nastąpiła chwila ciszy, Astrid odważyła się spojrzeć na jego profil, gdy zielone oczy akurat chłonęły widok miasta przed sobą. Cudownie błyszczały.

Spuściła głowę, szczęśliwa, że w nikłym świetle latarni jej rumieniec nie był tak widoczny. Skarciła się za tą myśl, nawet jeśli teoretycznie nie miała powodu. To chyba nic dziwnego, że uważała go za przystojnego mężczyznę, prawda? Cóż, wolne od trzymania kwiatów palce musnęły kawałek przylegającej sukienki w nieco nerwowym geście, ale zaraz udało jej się rozluźnić. Chwilę potem zrównała krok, bo zauważyła, że jest trochę w tyle. Wcale nie z powodu butów na obcasie, musiała przyznać.

— Długo tutaj mieszkasz? — zapytał, wkładając jedną dłoń do kieszeni jeansów, druga jednostajnie kołysała się przy boku. Fascynowało ją, jak zapatrzony był w gwiazdy.

Zapomniała o zadanym pytaniu. Poprawiła się szybko.

— Odkąd skończyłam studia, ale chyba już nie pamiętam, jak to było mieszkać gdzieś indziej. — Wzruszyła ramionami. Mimo to, nadal nie potrafiła przestać myśleć o jednej rzeczy. Właściwie jednej prośbie, którą z trudem trzymała za zębami. — A ty?

— Pięć lat. Razem ze Śledzikiem otworzyliśmy biznes po technikum. W zasadzie to nie wierzyłem, że nam się uda — powiedział z nutą rozmarzenia, jakby wracał do miłego wspomnienia. — Ale udało, potem lata mijały. Koniec końców tak zostało i chyba nie chciałbym tego zmieniać.

Popatrzył na nią, a ona spuściła wzrok zawstydzona, że przyłapał ją na tym, jak się w niego wpatruje. Rozejrzała się wokół, rozpoznając znajomy zakręt i równie znajomy blok.

Podeszli do drzwi, i po krótkim trzaśnięciu klamki znaleźli się w środku.

***


W

łożyła klucz do zamka, który charakterystycznie kliknął. Wypuściła chicho powietrze przez nos, zastanawiając się, co właściwie ma powiedzieć, bo tak jak zazwyczaj uderzała prosto z mostu, tak teraz każdy możliwy układ zdań wydawał się idiotyczny. Albo po prostu znowu czuła się zawstydzona. Co tym bardziej było idiotyczne.

Odłożyła jeszcze bukiet na szafkę w przedpokoju, tak dla zyskania czasu, zanim zdołała zebrać w sobie siłę, żeby odwrócić się w jego stronę.

— Dziękuję, Czkawka. — Najprostsze rozwiązania są najlepsze. Założyła zbłąkany kosmyk włosów za ucho. — Za spotkanie i za samochód. W zasadzie za wszystko. Świetnie się bawiłam. — Tym razem nie uciekła od rumieńca, praktycznie czuła, jak wypala jej policzki, ale Czkawka tylko uśmiechnął się w odpowiedzi. Być może udawał, że nie zauważył zaczerwienienia, albo skutecznie udawał, że go nie widzi. A widział.

— Cała przyjemność po mojej stronie, milady.

Zadrżała. Nie spotkała się wcześniej z takim zwrotem, ale spodobał jej się. Był... Inny. Nie znosiła „księżniczek”, „skarbów”, czy innych przesłodzonych określeń, ale ten... Pasował idealnie. Przestała zwracać uwagę na rumieniec w jednej chwili, bo i tak nie miała z nim szans. Mogła jedynie spuścić głowę na kilka sekund. Tak też zrobiła.

— Dam znać? — zapytała żartobliwie, by przerwać ciszę. Echo ich własnych oddechów zdawało się huczeć pośród ścian.

— Dasz znać. — odparł, znacząco wyjmując telefon z kieszeni spodni. Potem go schował, a wzrok przelotnie omiótł klatkę schodową. — W takim razie oby do zobaczenia.

Skinęła w potwierdzeniu. Kiedy ruszył w kierunku stopni, nagle jego kroki ją nie wiedzieć czemu ocuciły. Dłoń musnęła srebrną poręcz, a dokładnie w tej samej chwili Astrid przegrała walkę z samozaparciem.

— Czkawka?

Odwrócił się. Zagryzła wargę. Cholera.

— Tak?

Nie ruszył się z miejsca, sądził, że może czegoś zapomniał, ale kiedy Astrid podeszła do niego ostrożnie, już kompletnie stracił zarys sytuacji. Był krótko mówiąc – zdezorientowany, gdy blondynka podniosła niebieskie oczy na niego i przełknęła ślinę. Zastanawiała się nad czymś, długo. Dopiero po jakimś czasie zauważył, jak wodzi wzrokiem po jego ustach.

Zacisnął palce na zimnej rurce.

— Mogłabym... — zaczęła, ale przerwała, żeby wziąć większy wdech. Szept wybrzmiał, nieśmiały, lecz proszący. — Mogłabym cię pocałować?

Cały niemal zmiękł po tych słowach. Uśmiechnął się krótko, wyciągnął dłoń do jej policzka, a gdy musnął kciukiem gładką skórę, Astrid westchnęła niekontrolowanie, wręcz zawstydzająco głośno. Podniósł delikatnie jej podbródek, wkrótce potem dając jej obiecany dotyk. Czuły, ciepły, och...

Czuła jak się uśmiechnął, ale nie zwróciła na to uwagi. Powtarzała, w kółko i w kółko jedno jedyne zdanie.

To tylko pocałunek, tylko pocałunek, tylko-...

***

To był tylko pocałunek.

Który z zapałem oddała, uderzając plecami o zamknięte drzwi wejściowe. Nie poczuła bólu, nie czuła już kompletnie nic poza gorącym oddechem na swojej odsłoniętej szyi i obojczykach, ustach na swoich własnych i tym cholernym gorącem, wrzącym w żyłach.

Przycisnął ciało kobiety do płaskiej powierzchni, a ona zacisnęła palce na jego karku, żeby nie rozsypać się na kawałki w tym jednym momencie, kiedy przytrzymał dłońmi talię, rysując tylko sobie znane wzory na materiale ubrania. Och, Boże drogi...

Oderwała się na moment, oddech grzązł w gardle, powietrze zgęstniało. Nie miała pojęcia co się właśnie działo, ale trudno, bo zdążyła jedynie popatrzeć na niego błyszczącymi oczyma, przegrać ostatecznie z pragnieniem, złapać dłonią zarysowaną szczękę i złączyć ich wargi ponownie. Mocniej, wyraźniej, dosadniej.

To wszystko nie tak.

Pogłębiła pocałunek, jednak kiedy westchnął w jej usta, kiedy pomruk poczuła tak wyraźnie, od razu uznała to za najpiękniejszy dźwięk, jaki słyszała kiedykolwiek. Całował ją zachłannie, wręcz bez opamiętania, ale pozwoliła, bo cała reszta gdzieś zniknęła. Nie było pokoju, nie było świata, nie było nic, tylko oni. I, cholera jasna, mogli przysiąc, że czas się zatrzymał. Wskazówki zegara przestały wybijać godziny, minuty oraz sekundy, bezkres ogarnął otumanione ciała.

— Astrid — mruknął wprost w jej usta, płytkie oddechy mieszały się między nimi w zbitą masę. Widziała te pociemniałe zielone oczy, to jak na nią patrzył, więc zwilżyła językiem dolną wargę, doprowadzając go niemal na skraj wytrzymałości. Przełknął ślinę. — Cholera, Astrid...

Sam dotyk jego dłoni na jej biodrach, sprawiał, że z trudem wysnuwała jakiekolwiek logiczne wnioski. O ile jakieś w ogóle istniały.

To nie tak powinno być.

Miała dość rozłąki. Oboje mieli. Zrzuciła swoje szpilki jednym kopnięciem, przyciągając go do siebie. To było takie pochrzanione i nie po kolei, ale... Ale oni nie potrafili.

Nie potrafiła wstrzymać jęku, kiedy przygryzł jej szyję.
Nie potrafiła nie wyszeptać jego imienia, kiedy gładził jej uda.
Nie potrafiła odrzucić kolejnego pocałunku.
Nie potrafiła przestać.

Wczepiła dłonie w gęste włosy, lecz nie utrzymała ich tam długo, bo nie wiedzieć kiedy zsunęły się od karku, po ramionach aż do guzików koszuli, które gorączkowo starała się rozpiąć. Na ślepo udało jej się pokonać pierwsze trzy, a potem stłumione przez pocałunek przekleństwo opuściło spragnione usta. Wyszarpnęła ją ze jego spodni, później samej go jej pozbawiając.

Nie miała pojęcia, dlaczego na nią tak działał, dlaczego to robiła i dlaczego jeszcze się nie zatrzymali. Nic nie wiedziała. Żadne z nich nie wiedziało, kiedy to się właściwie stało.

Oparła dłonie na jego piersi, drżąc od tego cudownego gorąca, szybkiego bicia serca wyczuwalnego serca. Skóra paliła, ale nie oderwała opuszkow palców i to poruszyło go do szpiku kości. Złapał jej nadgarstki, przytrzymując je tam aż do momentu, w którym przesunęła nimi w dół. Przysięgła sobie wyryć z pamięci mapę każdej idealnej krzywizny, każdego mięśnia i każdego włókna jego ciała, żeby zapamiętać do końca życia, jak dokładnie czuła je pod palcami.

— Jasna cholera — sapnęła, wodząc palcem po mięśniu prostym brzucha, który był chyba jakimś pieprzonym dziełem sztuki, czymś co widuje się w filmach, czymś, co obezwładniło ją bezlitośnie, zrzucając gdzieś w odmęty pożądania. Rozłożyła dłoń, głaskając napiętą skórę gestem tak pożądliwym, że Czkawka wstrzymał oddech.

Bóg jej świadkiem, ten facet poruszał w niej coś, co nie sądziła, że ma.

Łamał każdą granicę zaledwie dotykiem tak banalnie prosto, że aż było jej wstyd.

Znalazła pasek, pokonała uporczywe zapięcie, ale zatrzymał ją, oplótł palcami przedramię tak, że materiał czerwonej sukienki nie tworzył już żadnej bariery między jego klatką piersiową, a jej otępiałym z pragnienia ciałem. Krzyknęła bezgłośnie, czując silne dłonie na spodzie swoich ud, poddając się w walce z samą sobą. Zrozumiała przekaz.

Sukienka podwinęła się wraz z momentem, w którym podchwycił ją, pozwalając, by oplotła nogami jego biodra. Przylgnęła od razu, nawet nad tym nie panując. Tak blisko, tak wyraźnie...

Już nie rozmawiali. Nie pytali. Przestali nadążać za przebiegiem sytuacji zaraz po przestąpieniu progu sypialni.

Odchyliła głowę szatyna za kark, pocałowała mocno, głęboko, wyrywając jęk z ust ich obojga, który wręcz dzwonił w pustym pokoju, przepełnionym gorącem, pragnieniem i nieludzkim pożądaniem.

To nie tak miało się skończyć.
A skończyło.

***

A/N
Mój mózg eksplodował podczas spotkania z -herbasia-, więc powstało to. Masz, Bazia, wchłoń to, wydrukuj, zrób z tym co chcesz, bo jest druga w nocy a ja mam zdecydowanie za dużo weny w porównaniu z działającymi komórkami mózgowymi :')
Dziękuję, idę spać.

*niesprawdzane, ale serio... Ja już nie myślę XD*

P.S. Mem w mediach własnej roboty 👌

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro