Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Alienation

Odgłos kroków odbijał się echem od pozbawionych już farby i tynku ścian budynków dokoła. Cisza wypływała z każdego zakamarka, oplatając wszystko, co napotkała na swej drodze chłodnymi i ciężkimi palcami; zawisając w powietrzu jak ostrzeżenie. Atmosfera z każdą chwilą stawała się mroczniejsza i gęstsza. Ciemność powolnym krokiem przemierzała uliczki, ukrywając je pod swoją peleryną.

Étienne Daquin przerażony kulił się między dwoma kamienicami, które zdawały się być puste. Tak, zdawały się to bardzo dobre stwierdzenie. Mimo braku jakichkolwiek dźwięków, wewnątrz upiornie wyglądających murów czaiło się zło. Oczywiście mówiąc zło, nikt nie ma na myśli naćpanych kiboli, podchmielonych dresiarzy, czy nawet zdesperowanych bezdomnych, a czyste zło (albo raczej Zło).

Étienne miał powód, by się bać. Miał powód, by drżeć ze strachu tuż obok przepełnionego śmiećmi kosza. Ów Zło, które wypełzało z cienia, ostrząc sobie zęby i rowierając szpony, ścigało go już od tygodni. Z każdym kolejnym dniem stawało się bardziej natarczywe, głodniejsze, straszniejsze. Czołgało się za nim codziennie, wręcz bez przerwy, zakłócając każdą jego godzinę, a każdą minutę zmieniając w piekło. Syczało mu do ucha przekleństwa, obelgi. Wyzywało od szmat, skurwieli i nieudaczników. Powoli, cholernie powoli, ślamazarnie zabijało komórka po komórce; nerw po nerwie; tkanka po tkance. Niszczyło psychikę, poczynając od tych najdrobniejszych myśli, najstarszych wspomnień, najbledszych obrazów. Rozgniatało mózg. Spowalniało serce.

A Étienne Daquin nie mógł nic z tym zrobić. Nie potrafił. Był tak bezsilny, jak jeszcze nigdy dotąd. Jedynie płacz jeszcze jakoś mu pomagał.

Jednak zacznijmy od początku, gdy życie mężczyzny jeszcze jako tako płynęło.

* * *

Na zegarze wybiła godzina szósta. W sypialni rozbrzmiały pierwsze nuty "Heaven" Depeche Mode, budząc zakopanego w pościeli blondyna. Wydawać by się mogło, że przy takim akompaniamencie można jedynie spać dalej, ale Étienne mógł się obudzić nawet przy dźwiękach jakiejś smutnej ballady. Mężczyzna przeciągnął się, prawie zrzucając przy tym z łóżka swojego czarnego kota. Prawą ręką sięgnął po leżący na stoliku nocnym telefon, w celu wyłączenia muzyki, która z każdą chwilą stawała się głośniejsza, drażniąc bębenki w uszach. Powoli, z pewną dozą ociągania usiadł, przecierając oczy.

Czekał go kolejny dzień w pracy, z czego nie był jakoś wielce zadowolony, a to dziwne, gdyż nigdy szczególnie nie narzekał. Wręcz przeciwnie. Darzył swoją (jak to często żartobliwie się wyrażał) robótkę sympatią, żeby nie rzec – miłością, ponieważ mógł robić to, co chciał, co kochał. Wiadomo, praca takiego zwykłego architekta to nie są jakieś wyżyny, jeśli mówimy o człowieku, którego ambicje przewyższają te przeciętnego pracownika, ale Étienne przeważnie wychodził i wracał zadowolony. Przeważnie...

— Widzisz, Gaspard — zwrócił się do kota, drapiąc go za białym uszkiem. — Życie jest niełatwe. Harujesz cały dzień, a i tak gówno z tego masz — wychrypiał, przewracając oczami. Westchnął głęboko i podniósł się z łóżka, z zamiarem pójścia do kuchni i zjedzenia jakiegoś śniadania. Zatrzymał go niezadowolony z przerwania pieszczoty Gaspard. Étienne lekko zirytowany odwrócił się do swojego pupila i wziął go na ręce, znów zaczynając drapać za uszkiem, co spotkało się z mrukliwą aprobatą. Mówi się, że człowiek jest panem zwierząt. Koty chyba są wyjątkiem od tej reguły.

Mimowolnie na ustach mężczyzny pojawił się leniwy uśmiech. Gaspard był jego lekiem na stres. Pomagał mu odżywiać się o stałych porach, choć było to chyba spowodowane tym, że jadali wspólnie i kiedy Étienne zapomniał coś zjeść, Gaspard także nie miał czym zadowolić pyska.

— Co, chłopie? — zapytał mężczyzna, gdy kot wydał z siebie jakiś dziwny pisk. — Aż tak zgłodniałeś przez noc? Poczekaj jeszcze momen... — Nie zdołał dokończyć, gdyż zwierzę jak oparzone zeskoczyło na podłogę i pędem wróciło do sypialni.

Étienne jedynie westchnął przeciągle, wyciągając z lodówki wczorajszą pastę rybną, którą po chwili posmarował chleb.

* * *

Dokładnie o siódmej umyty i najedzony wyszedł z domu. Wrzuciwszy kanapki i termos z kawą na siedzenie pasażera, wsiadł do granatowego Forda Focusa i wyjechał w miasto. Aby dostać się do siedziby firmy, musiał przejechać przez centrum, które od wpół do ósmej stawało się zakorkowane. Étienne zazwyczaj siedział w domu i tam dopracowywał projekty, ale wczoraj dostał telefon od szefa i jego obowiązkiem było stawienie się na miejscu. Niestety...

Aby umilić sobie drogę, włączył radio i przełączył na swoją ulubioną stację, na której akurat nadawali wiadomości.

Wczoraj, to jest dwudziestego pierwszego czerwca, o godzinie siedemnastej, w budynku mieszkalnym przy Marschall Street znaleziono zmasakrowane zwłoki dwójki ludzi – mężczyzny i kobiety. Wstępne oględziny pozwoliły na stwierdzenie, iż zostali zamordowani w trakcie rytuału satanistycznego.
Trwają poszukiwania sprawcy.

Étienne Daquin prychnął pod nosem.

— Sataniści — mruknął do siebie. — Na co to komu?

* * *

Kiedy wrócił do domu, nie był zbytnio szczęśliwy, ponieważ gdy tylko zjawił się w pracy, jego szef oznajmił, że musi odebrać blondynowi ostatnią podwyżkę, gdyż firma przechodzi kryzys i trzeba ciąć koszty tak, by ograniczyć straty do minimum. A Étienne myślał, że dostanie jakiś awans. Przecież tak na niego zasługiwał! Idiota... I bez tego kryzysu jego pracodawca to sknera. Nie ma co liczyć na wyższe stanowisko.

— Głupi! — warknął do siebie, przez nieuwagę depcząc list leżący na podłodze. Westchnął, zbierając go z podłogi i głaszcząc kota, który pojawił się znikąd, prychając jakby przestraszony.

Skierował się do kuchni, by z szuflady obok zlewu wyciągnąć nóż, którym otworzył kopertę. Wyciągnął ze środka wiadomość, a przeczytawszy ją, roześmiał się w głos.

Caelum non est – głosiła treść przesyłki.

Jako że w szkole uczył się łaciny, dobrze wiedział, co znaczy ów zdanie.

— Niebo nie istnieje — powiedział do siebie, kręcąc głową w geście rozbawienia. — Te dzieciaki chyba niczego się nie nauczą.

Jeszcze wtedy Étienne Daquin myślał, że ów list jest jedynie kolejnym żartem dzieci sąsiadów. Ale później stało się coś, czego nigdy by się nie spodziewał.

* * *

Wrócił do domu późnym wieczorem. Zmęczony i zirytowany. Jego nowy klient był chyba najbardziej niezdecydowaną osobą chodzącą po Ziemi.

— Takie ułożenie ścian mi nie odpowiada. Może ten murek przesuniemy tutaj? Wróćmy lepiej do poprzedniego planu — parodiował Daquin, energicznie wymachując ramionami. — Nie, jednak nie. Tamten projekt był o niebo lepszy, ale zamieńmy miejscami te dwa pomieszczenia! — krzyczał do siebie, prawie zrzucając przy tym lustro ze ściany. — Cholerni ludzie!

Zdenerwowanym krokiem przekroczył próg kuchni, nagle zdając sobie sprawę z wszechobecnej ciszy panującej w mieszkaniu. Żadnego miauczenia, mruczenia, drapania, czy syczenia. A to dziwne, gdyż zazwyczaj po powrocie atakował go jego zwierzak.

— Gaspard? — zawołał w przestrzeń. — Gaspard?! Gdzie się schowałeś, chłopie? — Sam nie wiedział, kiedy jego krzyk zmienił się w szept. Może po prostu uznał to za konieczne?

Jakieś dziwne przeczucie zaprowadziło mężczyznę do sypialni. Wszedł do pomieszczenia, stąpając na palcach, jakby nie chcąc nikogo zbudzić. Jego nozdrza natychmiastowo zostały zaatakowane przez smród kocich fekalii. Rozejrzał się, a gdy tylko jego wzrok padł na miejsce na ścianie, na którym zawsze wisiał obraz, prawie upadł na podłogę.

— G-gaspard — wyjąkał słabo, łapiąc się za głowę.

Czarny kot nie odpowiedział nawet cichutkim pomrukiem. Zresztą... nie miał jak. Wisiał przybity za uszy do ściany. Nienaturalnie rozwarty pysk ukazywał język oraz kły wepchnięte w gardło. Z rozprutego boku zwisały wszelkie wnętrzności owinięte jelitem cienkim. Jego ogon jeszcze lekko kiwał się na boki, rozmazując świeży, krwawy napis.

Omnes moriartus. Wszyscy umrą.

— Gaspard! — Donośny krzyk rozdarł ciszę jak stare, spróchniałe płótno.

* * *

Od tamtego momentu życie mężczyzny zmieniło się diametralnie. Jadł i pił tylko tyle, ile pamiętał, by zjeść (a jego pamięć nie należała do najlepszych, jeżeli mówimy o czymś innym niż pracy). Nie mógł spać, gdyż dręczyły go koszmary z Gaspardem i czarną plamą łudząco podobną do ludzkiej sylwetki. Wtedy, gdy nie patrzył, zbliżała się do niego, a gdy tylko rzucił na nią okiem, atakowała go, wyszeptując do ucha przekleństwa. Nawiedzała go w każdym śnie, a czasem wydawać by się mogło, że nawet na jawie. Pomagała mu próchnieć, powolutku podrzynając gardło. Jeżeli już spał, to jedynie cztery godziny dziennie, a przy codziennym funkcjonowaniu utrzymywała go tylko mocna kawa i herbata zakrapiana alkoholem. Staczał się na samo dno ludzkiej egzystencji. Samoistnie się wyniszczał; gnił. I nie potrafił odnaleźć drogi ucieczki od samozagłady. Dzień w dzień wpadał w objęcia monotonii i oddawał się jej bez reszty, zapominając o bożym świecie.

Ale pewnego razu coś go tknęło, gdy zmęczony życiem leżał na kanapie w salonie i rozmyślał nad beznadziejnością. Usiadł, rozejrzał się po pokoju i odezwał się:

— Co ja ze sobą robię?

Wsunął palce w lekko już przydługie włosy i pociągnął za nie, starając się otrzeźwić.

— Ogarnij się, człowieku! — warknął na siebie i jak poparzony zerwał się z siedziska. Założywszy buty, wybiegł na zewnątrz w chłodny, letni wieczór.

Biegł, sam nie wiedząc gdzie. Pęd wysuszał łzy, które znikąd zalśniły na jego bladych policzkach. Serce biło jak oszalałe, zaskoczone nagłym wysiłkiem. Płuca ledwo nadążały z prowadzeniem wymiany gazowej. Ale Étienne się tym nie zrażał. Nie... On był szczęśliwy. Zadowolony z tego, że w końcu wyrwał się niebytowi, który ostatnimi czasy nim zawładnął. Cieszył się...

Dopóki nie usłyszał tego szeptu.

Infernum in terra — powiedział ów głos.

— Piekło na ziemi — mimowolnie powtórzył Daquin. Przez jego ciało przeszły dreszcze.

Nie... Przecież to nie mógł być on... Skąd miałby się wziąć... Skąd...

Przerażonym spojrzeniem przeskanował okolicę, zatrzymując wzrok na luce między sklepem a zakładem fryzjerskim. Nie zrobił tego przypadkowo. Spomiędzy tych dwóch zakładów wyłaniał się czarny jak noc rękaw... płaszcza?

Étienne nie musiał się długo zastanawiać. Po raz kolejny puścił się biegiem przed siebie, nawet się nie obracając. Nie miał zielonego pojęcia, kim była ów osoba, ale był pewny jednej, a właściwie dwóch rzeczy. To była postać z jego koszmarów i to ona zabiła Gasparda.

Bez żadnego planu wbiegł w jedną z wielu wąskich uliczek.

* * *

Étienne Daquin nie wytrzymał długo, siedząc za koszem na śmieci. Przerażenie wzięło nad nim górę i po prostu zemdlał, oparty o jeden z leżących obok worków.

Kiedy tylko na powrót się obudził, w jego nozdrza uderzył gryzący zapach dymu, przez co jego oczy po raz kolejny zapełniły się łzami. Zaczął kaszleć, odchylając głowę w tył. Wtedy też zdał sobie sprawę, że nie leży już pod gołym niebem, między dwoma, niszczejącymi kamienicami, a w jakimś... pokoju? Magazynie? Gdzie on, do cholery jasnej, był?!

Usiadł powoli, wręcz mozolnie. Treść żołądka podeszła mu do gardła, gdyż jego głowę opanowały zawroty.

— Pierdolony dym — charknął, znów zanosząc się donośnym kaszlem. Siedział tu dosłownie chwilę, a już miał wszystkiego dosyć.

Podniósł wzrok i prawie podskoczył, zauważając, że przed nim ktoś stoi. Człowiek ubrany w czarną jakby ceremonialną szatę. Na głowę zarzucony miał kaptur, który całkowicie zasłaniał jego twarz. Ręce głęboko schowane w szerokich rękawach splótł przed sobą. Blondyn wpatrywał się w niego wytrzeszczonymi oczyma. To była ta postać; ten prześladowca.

— Kim jesteś? — Étienne starał się opanować drżenie swojego głosu. — Kim jesteś?! — powtórzył, gdy nie uzyskał odpowiedzi. Odsuwał się przy tym, podpierając się rękoma. Nadal pokasływał, przez co miał wrażenie, jakby jego płuca chciały samoistnie wyrwać się z klatki piersiowej.

Postać w czerni stała, spuszczając głowę. Niby nie robiła nic nadzwyczajnego, jednak swoją postawą nadawała kolejnym chwilom grozy. Straszyła samą swoją obecnością, przez co Daquin ledwo powstrzymywał się przed wrzaśnięciem i wyrwaniem sobie włosów z głowy.

— Kim jesteś? — ponowił próbę, lecz i tym razem odpowiedź nie nadeszła. W pomieszczeniu zapanowała głucha cisza przerywana jedynie przez urywany oddech blondyna. Wydawać by się mogło, że trwała ona wieczność, ale wtedy odezwał się głos:

Est finis. Gdy tylko rozbrzmiały te słowa, w piersi Étienne'a jakby wszystko wyparowało. Skulił się pośrodku wielkiego – jak mu się wydawało – kręgu i szeptem zaczął błagać o przebaczenie; o wypuszczenie z tego pomieszczenia; o litość. Nigdy wcześniej nie upokorzyłby się przed kimkolwiek, jednak tym razem poczuł, że musi to zrobić. Że w przeciwnym wypadku skończy źle, bardzo źle.

— Proszę, proszę, proszę — powtarzał jak mantrę, w duchu modląc się o... wszystko. — Wypuść mnie... Proszę. Proszę. BŁAGAM! — wrzasnął po chwili, podnosząc wzrok na zakapturzoną postać. Wziął głęboki, głośny wdech, by po chwili zostać opanowanym przez duszności.

Załzawionymi oczyma, próbował nawiązać kontakt wzrokowy ze swoim oprawcą.

— Proszę — szepnął po raz kolejny, łapiąc się za bolące gardło. — Proszę.

Omnes moriartus — odezwała się postać w czerni. Opuściła ręce wzdłuż ciała tylko po to, by zaraz złapać nimi za materiał kaptura. Étienne zdołał zauważyć, że miała dłonie blade i chude niczym śmierć, a jednak nadal takie... ludzkie. — Est finis. Jednym szybkim, aczkolwiek dostojnym ruchem zakapturzony odkrył swą twarz i, widząc zaskoczenie na twarzy francuza, uśmiechnęła się kącikiem ust.

Étienne Daquin zamarł z przekleństwem na ustach i zdezorientowaniem w oczach. Starał się opanować drżenie ramion oraz niekontrolowane mrużenie oczu. Właśnie. Oczy. Oprawca, którym okazał się być mężczyzna (lub raczej nastolatek), był ich pozbawiony. W miejscach, gdzie powinny znajdować się narządy wzroku, widniały dwa puste oczodoły wyglądem przypominające czarne dziury. Chwilową ciszę rozdarł niespodziewany, przeraźliwy wrzask blondyna.

— K-kim ty jesteś?! C-co jest z tobą n-nie tak?! — Étienne nie chciał się do tego przyznać, ale w jego sercu zasiało się ziarno cichej nadziei, że i tym razem nie uzyska odpowiedzi. Jak bardzo się mylił.

— Mamy wiele imion — odpowiedział brunet, na moment ukazując swoje zęby. — Ale nazywają nas Kasper.

Daquin w normalnych okolicznościach zaśmiałby się, lecz obecnej sytuacji do normalnych zaliczyć nie mógł. Zamiast tego zadał kolejne, znaczące pytanie, jednocześnie po raz kolejny zanosząc się kaszlem:

— Czego ode mnie chcesz? — ledwo udało mu się wykrztusić. Czuł się, jakby zaraz miał wypluć płuca wraz z tchawicą i krtanią; jakby każde naczynie krwionośne w jego układzie oddechowym pękło, a krew zalewała jego gardło. A to tylko przez irytujący, drażniący dym, którego źródłem – jak zdołał zauważyć – było pięć świec ustawionych w równych odstępach.

— Nie chcemy niczego — odparł bezoki. Dopiero w tym momencie francuz zdał sobie sprawę z dwóch znaczących faktów. Kasper mówił o sobie jak o grupie, a jego głos brzmiał, jakby w tym samym momencie mówiło przynajmniej kilka osób. — Ale nasz pan owszem — dopowiedział satanista, unosząc dłoń do twarzy. Między jego palcami coś zalśniło.

Metal. Ostrze – przemknęło przez myśl Étienne'a. I faktycznie. Kasper, jak nazwał siebie brunet, trzymał w ręce nóż ceremonialny, którym po krótkiej chwili wahania dotknął swych ust. Najwolniej, jak tylko potrafił, przejechał po całej jego długości językiem, jednocześnie lustrując blondyna wzrokiem, czego ten nie mógł zobaczyć, a jedynie poczuć. W tym momencie można było dostrzec pewne wyzwanie; rzucenie rękawicy do kogoś, kogo Daquin nie znał, lecz miał szansę poznać.

Starszy z mężczyzn nie wytrzymał tego napięcia. Nie wytrzymał grozy, która sprawiała, że każde mrugnięcie okiem stawało się wiecznością. Nie wytrzymał nacisku, który wywierało przerażenie, blokując wszelakie żyły i tętnice. Zmoczył swoje spodnie, już drugi raz tego dnia mdlejąc.

* * *

Wszystko, co działo się później, było jedynie przebłyskami świadomości, w momentach, gdy Étienne odzyskiwał przytomność tylko po to, by na powrót ją stracić.

Najpierw widział Kaspra szczerzącego zęby. Za drugim razem bruneta zaciskającego pięści. Potem zdołał zobaczyć czterech innych odzianych w czerń satanistów z rękoma wyciągniętymi na boki. Następnie słyszał słowa; nieznane mu sentencje, których nawet nie próbował zrozumieć.

Czuł się, jakby był odurzony. Może to przez dym? Nie wiedział. Nie potrafił nawet odpowiedzieć sobie na pytanie, jak się nazywa. Czy coś takiego jest możliwe?

Po raz pierwszy w swoim życiu poczuł się samotny. Taki słaby i bezwartościowy. Nie miał nikogo, kto mógłby go uratować. Nie miał nikogo, kogo mógłby zawołać. Zrozumiał, że tak naprawdę sam skazał siebie na taki los. Samowolnie odciął się od ludzi, od społeczeństwa, od źródła pomocy.

Ostatnim, co zdołał zarejestrować, był błysk. Odbicie światła świecy w idealnym ostrzu noża.

Ad infernum. — Krzyknął, gdy jego uszu dosięgnął szept, lecz już nikt nie mógł go usłyszeć.

______________________________________

To jest chyba najdłuża, opublikowana na Wattpadzie praca mojego autorstwa. Wattpadowy licznik słów wskazał 2484 słów, wow xP

Starałam się jak najlepiej przedstawić Kaspra, bo (nie ukrywajmy) jest postacią z potencjałem, ale nienajlepiej napisaną :/ Czy mi się udało, pozostawiam Waszej opinii.

Za każdy wskazany błąd dziękuję po stokroć c:

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro