A like a g o n y
Przeszłość wypalała go od środka.
A on trwał w tej agonii, nie rozpoznając już siebie.
______________________________
Bucky Barnes lubił przeglądać się w lustrze.
Lubił poprawiać włożoną w spodnie koszulę, układać włosy i ćwiczyć swój uśmiech, przez który połowie kobiet w barze miękły kolana, by przez cały wieczór nie mógł opędzić się od zalotnych spojrzeń spod długich rzęs. Czuł utkwione na swojej sylwetce oczy pań i słyszał zazdrosne pomruki mężczyzn, którzy obserwowali potencjalnego rywala, zaciągając się tytoniowym dymem, a James jedynie uśmiechał się pod nosem, doskonale zdając sobie z tego sprawę.
Nie przypuszczał, że to samo lustro stanie się jego przekleństwem.
Zapadnięte policzki, sine worki pod zmęczonym oczami, spierzchnięte i popękane usta, od lat nie obdarzone żadnym pocałunkiem – twarz człowieka wykończonego trwaniem w ciągłej agonii, przyduszającej go codziennie do zimnej ściany; szczerzącej kły w odrażającym grymasie, czerpiącej chorą radość z cierpienia w jakim trwał w każdej chwili od upadku z pociągu siedemdziesiąt lat temu.
A jednak najbardziej bał się zejść niżej. Odważyć się opuścić wzrok na oszpecone setkami blizn ciało, napięte mięśnie, gotowe do ucieczki, ramiona dźwigające karabin. Łączenie metalu z rozgrzaną skórą przypominało mu kim był.
Czym był.
Przesunął po nim opuszkiem palca, wzdrygając się z obrzydzeniem. Łzy mordercy spłynęły po twarzy, skapując potem bezszelestnie na ceramiczną umywalkę.
Twarze.
Mnóstwo twarzy.
Krzyki ludzi witających się że śmiercią wżarły mu się w podświadomość; gdzieś z tyłu głowy już zawsze będzie pamiętał ich brzmienie, ich ostatnie słowa, prośby, bezcelowe błagania o litość.
Człowiek? Zdecydowanie nie.
Tylko część maszyny.
HYDRA przysłoniła mu oczy, zabrała duszę, okradła z człowieczeństwa. Oślepł, więc prowadzili go za rękę, wpajając polecenia do zepsutego umysłu, a on mógł tylko bezmyślnie stawiać kolejne kroki wprost do zostawienia James’a za sobą i ustąpienia miejsca radzieckiej lalce na sznurkach jego demona.
Tańczył tak, jak mu grali, bo tylko tak potrafił.
Nie mówił – słuchał.
Nie podejmował decyzji – robili to za niego.
Zabić, cel, misja, bezszelestnie, raport.
Tylko te słowa znał, tylko te pamiętał i tylko te były kierowane w jego stronę, bo dla HYDRY nie miał żadnego znaczenia poza osobowością bezpłatnego zabójcy, nie stawiającego kompletnie żadnego oporu, nie znającego współczucia i w dodatku cholernie skutecznego. Odwalał brudną robotę za nich, ryzykując swoje nic nie warte życie, by potem obdarzyć ich zaledwie potwierdzeniem wykonania zadania, przekraczając stosy martwych ciał i plamy krwi, odznaczającej się na połyskującym metalu.
Czasem myślał sobie, że to o nim powstają bajki, mające na celu wzbudzenie strachu. Jego matka sama opowiadała mu historię o potworze spod łóżka, polującego na wzbraniające się przed snem dzieci, który sunąc pazurami po panelach podłogi oznajmiał swoje przyjście.
Bajki stały się rzeczywistością.
Snem stało się życie.
Pazury przeistoczyły się w bioniczną kończynę, pewnie trzymającą ciężki karabin.
A potworem był on sam.
I nagle największym strachem małego Jamesa stał się Zimowy Żołnierz.
Niechęć do spania przeszła w bezsenność i napady lęku. Krzyki, płacz, prośby o wybaczenie niosły się po całym mieszkaniu co noc, wtedy, kiedy czuł, że mógłby... albo raczej pragnął umrzeć, żeby uciec z ciasnej klatki własnego koszmaru, napierającej na niego ścianami z żelaznych krat.
Chociaż w głębi duszy wiedział, że na to zasłużył.
Oddech przyspieszył, tworząc obłoki ciepłej pary w owianej lodowatym powietrzem łazience. Usta zadrżały, chcąc zwalczyć szloch, powoli wydostający się z gardła w postaci urywanych skomleń. Zęby zacisnęły się w grymasie.
Lustro pokazywało prawdę.
O tej prawdzie chciałby zapomnieć, wyrzucić z siebie, by uwolnić duszę.
Ilu ludzi zabił? Ilu dzieciom odebrał rodziców? Ile kobiet wciąż czekało na powrót ich męża do domu z pracy, bo na stole już stał ciepły obiad, a w salonie bawiła się dwójka dzieci? Nigdy się tego nie dowie.
Właściwie trudno określić czy taka informacja pomogła by mu, czy wręcz przeciwnie. Gdyby wiedział, mógłby czuć się odpowiedzialny za coś, co miał pewność, że zrobił. Z drugiej strony trwał w nieświadomości tak długo, że chyba już się do niej przyzwyczaił; do jej obecności, szkód jakich narobił w jego porwanym na strzępy umyśle.
Morderca!
Złapał się za włosy, ściskając swoje skronie, jakby chciał skręcić sobie kark.
Płytki oddech.
Szybkie tętno.
Palące łzy.
Dziki, ogłuszający krzyk.
Zgrzyt protezy.
Huk pękającego szkła, rozniesionego jednym ciosem.
Uderzał na oślep, odłamki wpadły do umywalki, na półkę i odbijały światło ledwie tlącej się żarówki, leżąc na kafelkach. Sunęły po śliskim metalu jak wodospad, łuski ramienia zamykały się i otwierały w nagłym ataku furii.
Chociaż czy to była furia? Czy po prostu wyczerpanie sił, pozwalających mu trzymać się w całości?
Bucky był przykładem zabicia człowieka w człowieku, wyrwania komuś serca i patrzenia z oddali jak słabnące ciało osuwa się powoli, by paść bez życia w przerażającą pustkę, by zostać całkowicie zapomnianym; nie istnieć dłużej w ludzkich wspomnieniach.
Z jego ust wybrzmiewał agonalny wrzask, wypalający mu gardło.
Nie używał słów, sylab czy głosek.
Wyrzucał cierpienie, ból, niezrozumienie.
Pokazywał słabość, której podobno nie posiadał.
Na ścianie powstawało coraz to większe wgniecenie, kilka kafelek odpadło, roztrzaskując się na kawałki w umywalce i rysując jej idealną powierzchnię.
Łzy zalewały twarz, spływały strumieniami po brodzie zwykłego, bezsilnego człowieka, przerażonego brutalnym światem. Krztusił się własnym szlochem, oddech grzązł w płucach gęsty jak smoła, którą pragnął się udławić i umrzeć, dokładnie tak jak miało być siedem dekad temu.
Chciał leżeć na śniegu, czuć jego płatki na rzęsach i powoli odpływać w błogą ciszę. Chciał zaciągać się mroźnym, górskim powietrzem, myślami będąc jedynie dzieciakiem z Brooklyn’u, który wieczorami siedział na dachu i obserwował usiane gwiazdami niebo.
Kiedyś chciał żyć.
Teraz – umrzeć jak najszybciej.
Uderzenia słabły.
Zacisnął pięść.
Popatrzył na kawałek metalu wszczepiony w jego ciało.
Impuls.
Paznokcie dłoni wbiły się w skórę. Zahaczyły się o łuskę, wbijając się w otaczającą ją bliznę.
Szarpał, rwał, drapał.
Krew zaczęła przedzierać się na zewnątrz.
Ran przybywało, sącząca się gęsta krew bezszelestnie mknęła po stali, wpływając do szczelin między precyzyjnymi jej częściami.
Nienawidził jej.
Niech zniknie.
Znowu krzyk.
Chyba nie czuł już bólu.
Skrzące się w świetle szkło naznaczył szkarłat.
Ciągnął, paznokcie drążyły rany wokół radzieckiej maszyny.
Zapach krwi był zbyt znajomy, żeby go nie poznał.
Kolana się ugięły, osunął się po zakrwawionej umywalce, upadając na pokryte ostrymi odłamkami kafelki. Łzy toczyły się nieprzerwanie, łącząc z czerwienią w jedno na wysokości jego nagiej piersi, a on zaszlochał potwornie, kuląc się pod nikłym światłem, jakby dopiero teraz wrócił do rzeczywistości.
Siedział tak, pośród rozbitego lustra, w kałuży własnej krwi i płakał tak rzewnie jak jeszcze nigdy.
Agonia trwała, trwa i będzie trwać. Lecz ile jeszcze jest w stanie wytrzymać człowiek, który chciał po prostu być szczęśliwy?
James upadł.
I kto pomoże mu wstać?
[KONIEC]
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro