Tyran runda druga
JK stracił poczucie czasu. Nie miał pojęcia czy jest noc, czy dzień. Było ciemno i zimno, ale to nie oznaczało ani nocy, ani zimy. Był w jakimś wilgotnym i śmierdzącym kurzem pomieszczeniu, ale nie była to huta szkła, którą doskonale pamiętał. A może była? Czuł, jak serce pędzi w jego piersi z zawrotną prędkością, chcąc wyskoczyć na zewnątrz.
— Kim jesteś? — wołał w pustą przestrzeń.
W ustach miał sucho jakby ktoś nasypał mu do nich piasku. Siedział na krześle. Mięśnie w całym ciele bolały go od napięcia, a nadgarstki od skrępowania taśmą izolacyjną. Taką samą był owinięty wokół torsu i kostek, przytwierdzającą go sztywno do siedziska. Czuł, jak pęcznieją mu palce u rąk i stopy, a taśma tnie skórę, gdy się porusza.
— Kto cię przysłał? — dopytywał rozgorączkowany.
Nerwowo rozglądał się wokoło, ale nic nie widział. Na głowie miał szorstki, jutowy worek. Czuł jego zapach i to jak drapie go po twarzy i w kark. Echo sprawiało wrażenie, że jest w podziemnym parkingu. Co rusz błyskało mu przed oczami żółte światło, jakby lampa na suficie się kołysała, ale wciąż nic nie widział. Obraz był mętny i nie miał żadnego kształtu. Wydawało mu się, że słyszy czyjeś oddechy i szuranie stóp o podłogę.
— Kim jesteś? — krzyczał, domagając się odpowiedzi.
Nagle ktoś szarpnął go za ramię.
— JK! — usłyszał głos V.
Ktoś zdjął worek z jego głowy, a jego oczom ukazał się Nam-joon. V klęczał obok na podłodze z pistoletem w ustach.
— JK — płakał. — Proszę, uratuj mnie.
— Wystrzel! — nakazał mu Nam-joon.
JK zaczął się szarpać na krześle. Usłyszał w głowie dobrze znane mu warknięcie. Bestia się obudziła. Żądna i zachłanna. Nieokiełznana. Jej tak nagłe i intensywne przebudzenie zwiastowało najgorsze.
— Strzelaj, powiedziałem! — warczał Nam-joon bezlitośnie.
— Zostaw go! Tae! Wyciągnij pistolet z ust! SŁYSZYSZ! NIE STRZELAJ! — zaczął krzyczeć.
Bestia ujadała w jego głowie, kłapiąc zębiskami i bryzgając jadem wokoło.
V spojrzał mu w oczy i JK już wiedział, że pociągnie za cyngiel.
— Nie jestem wart... — wybełkotał jak kiedyś na wsi.
Nagle przez umysł JK'a przepłynęły tysiące obrazów. Ich pocałunek, gdy urzędnik ogłosił ich małżeństwem. Piasek na Dreamtime Beach, gdzie co roku jeździli na wakacje. Pierwszy bukiet kwiatów. Spodnie od dresu. Źdźbło trawy i wiatr na łące za domem w Busan. Już wiedział, że to wszystko straci. Bestia przybrała monstrualną wielkość.
— TAE! — zaczął wrzeszczeć do niego. — NIE STRZELAJ DO CHOLERY! NIE STRZELAJ! — wołał, płacząc i szarpał się zapamiętale. — NIE RÓB TEGO! SŁYSZYSZ! JESTEŚ DOBRY! JESTEŚ WSZYSTKIM, CO MAM!
— Jesteś nikim! — syczał Nam-joon. — Jesteś zdrajcą! Mordercą!
Ktoś na powrót założył JK'woi worek na głowę. Panika zjadła go do szpiku kości i stracił nad sobą panowanie.
— TAE! JESTEŚ CAŁYM MOIM ŚWIATEM! KOCHAM CIĘ, NIE STRZELAJ! — błagał, szarpiąc się z całych sił. — BOŻE, BŁAGAM CIĘ! POWSTRZYMAJ GO!
Usłyszał huk wystrzału.
Usiadł na łóżku zlany potem.
— JK! Kochanie, co się stało? — dopytywał zmartwiony V.
Byli w sypialni. W piaskowym domu. Bezpieczni. Tysiące kilometrów od Seulu. Mrok rozpraszało nikłe światło nocnej lampki.
— Ależ mnie wystraszyłeś. Nie umiałem cię dobudzić. Miałeś zły sen — tłumaczył, umierając z niepokoju.
Gładził go po twarzy dłońmi i odgarniał poszarpane włosy z czoła, jakby chciał rozjaśnić jego myśli. JK spojrzał na niego oszołomiony. Nie umiał zdefiniować tego, co czuł. Oddech mu pędził jak po biegu.
— Tae... Boże, jak dobrze, że nic ci nie jest — dyszał co słowo. — Co to był za koszmar — żalił się, niemalże płacząc i złapał go za rękę.
Przyłożył ją do czoła, a potem pocałował.
V patrzył na niego z trwogą, jakby czytał mu w myślach. Na jego twarzy widać było wyraźnie, że wiedział, o czym JK śnił. Mówił przez sen.
— Chodź, połóż się obok mnie — poprosił i położył się na poduszce. Wyciągnął do niego ramiona w zaproszeniu. — Musisz się uspokoić. To był tylko zły sen. Jestem tu.
JK ułożył się w zagłębieniu jego obojczyka. Oddech wciąż miał ciężki i niespokojny.
— Dobrze, że tu jesteś. Myślałem, że oszaleję.
— Chcesz o tym porozmawiać? — zapytał V.
— Nie, to był tylko zły sen.
V pocałował go w wilgotne czoło i o nic więcej nie poprosił, ale wiedział, że to, co niewypowiedziane, będzie rosło w duszy, trawiąc ją i nicując na wskroś. JK też to wiedział.
— Byliśmy w Seulu — zaczął cicho. — Twój brat... on nas złapał, kazał ci się zastrzelić...
— To się nigdy nie stanie JK — zapewnił V, ale poczuł, jak ciało JK'a się spięło.
— Skąd masz tę pewność? — zaczął dopytywać.
— Nie mamy styczności ze światem przestępczym. Nigdy się z nim już nie spotkamy. Ukryliśmy się w miejscu, do którego nie ma dostępu. W normalności.
Jego słowa przyniosłyodwrotny do oczekiwanego, efekt. JK przestał chodzić do pracy.
💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜
Dziś trochę krótko, ale myślę że wystarczająco wymownie.
Do jutra.
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro