Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Tyran powraca

To był piątkowy poranek jak jeden z wielu. Ciepły, słoneczny i przyjemny, bo z weekendem na horyzoncie, ale nie dla V. JK wodził za nim oczami, gdy snuł się w piżamie, bosy i obojętny na wszystko, co się działo wokół i tylko mu przyglądał. V już nie zrzędził. Nie. Wręcz przeciwnie, był wycofany i milczący. Mało spał, pocił jak zwierzę i wszystko wypadało mu z rąk, czego tylko dotknął.

JK znał za dobrze ten widok, żeby się temu jedynie biernie przyglądać.

— Jesteś pewien, że nic ci nie jest? — dopytywał, jak co rano, jednak dziś jakby bardziej dociekliwie.

Wiedział, że V będzie się denerwował, ale tylko w ten sposób był w stanie wydobyć z niego jakiekolwiek informacje i... emocje. Było mu wszystko jedno jakie, byle je okazał. V nie był skory do przyznawania się do słabości, ale teraz nie był skory do niczego i to było najbardziej martwiące. Nie spali ze sobą od dwóch tygodni, bo o ile w pierwszym tygodniu po zmniejszeniu dawki leków V zachowywał się niemalże euforycznie i gdyby mógł, to nie wychodziłby z łóżka, tak po upływie dosłownie ośmiu dni, gdy całkowicie je odstawił, zamarzł jak sopel i nie pozwolił dotknąć. Mijały właśnie trzy tygodnie, od kiedy przeszedł w stan odstawienny z myślą, że na pewno udało mu się pokonać depresję. Lekarz był sceptycznie do pomysłu nastawiony i nie zalecał tego rozwiązania. V chorował na depresję przewlekłą, wywołaną traumą, a taka czasami jest po prostu nie do zniwelowania i trzeba się z tym pogodzić, ale V się uparł, że musi spróbować. Lekarz nie do końca świadomy jego przeszłości zgodził się na próbę generalną, ale JK znał przeszłość V i dlatego musiał być pewien. Poza tym V nie cierpiał tylko na depresję. Stany lękowe, jakie kiedyś miewał, podsuwały mu do głowy samobójcze myśli. JK bał się ich nawrotu jak diabła z samego dna piekieł.

— Nic mi nie jest, nie przesadzaj — zapewniał zirytowany V, ale nie patrzył mu w oczy.

Przygotowywał śniadanie, a wszystko, co robił, wykonywał automatycznie, bez entuzjazmu, który zawsze mu towarzyszył, gdy „rządził" w kuchni, żeby nie wspomnieć o zwykłej świadomości. Myślami był jakby gdzieś daleko, w innym wymiarze. Dłonie mu się plątały i był zwyczajnie jakiś taki niezgrabny w tym, co robił, a przecież na co dzień był Władcą Kuchni.

— Idź, wykąp się, podrzucę cię do księgarni — zaproponował mu JK i wstał od stołu. — Jadę po zamówione części w tamtą stronę miasta, a wieczorem też cię odbiorę — zapewnił, odbierając talerze z jego rąk. — Idź. Ja dokończę przygotowywać śniadanie — nakazał.

V odebrał mu na powrót talerze z rąk i postawił na stole.

— Nie musisz. Nie będę się kąpał, jedź do warsztatu, poradzę sobie — ofuknął go i faktycznie obudził się z letargu.

Przygotował śniadanie i nic już mu z rąk nie wypadło, ani też niczego nie pomylił, ale pot lał się z niego strugami.

JK nie chciał się kłócić, ale to była kolejna wskazówka. V i brak, chociażby jednego prysznica w ciągu doby, zwiastowało pojawienie się lęku. V bał się znów wody. Nawet tej pod prysznicem. Pomimo zauważonych symptomów, wyszedł z domu piętnaście minut później. Słońce świeciło mu prosto w oczy, gdy wsiadł za kierownicę, więc gdy cofał z podjazdu, opuścił osłonę przeciwsłoneczną. Na kolana spadł mu święty obrazek. To V uparł się kilka lat temu, żeby go ze sobą woził. Dostał go od księdza, z którym od czasu do czasu rozmawiał. To było jak impuls. Z impetem nacisnął hamulec, zatrzymał się i zaciągnął ręczny. Wypadł z samochodu jak pocisk i wpadł do domu. Usłyszał wodę lejącą się pod prysznicem.

— Miał się nie kąpać... — zdążył mruknąć tylko do siebie, gdy z łazienki dobiegł go krzyk V.

— JK!

W jego głosie słychać było lęk wymieszany z desperacją. JK w jedną sekundę znalazł się w łazience, w duchu dziękując Bogu, że go zawrócił z drogi.

A potem tylko stał i patrzył.

Serce rozpadało mu się na milion kawałków niczym tłuczone szkło, bo nie mógł nic zrobić. Ta bezsilność rozrywała go na strzępy. To był najgorszy widok, jaki kiedykolwiek widział, tuż po tym, jak widział V z pistoletem w ustach w domu na wsi.

Walczył właśnie z wodą niczym z demonami.

Stał bokiem do niego. Skulony, zapadnięty w sobie pod strumieniem lejącej się na niego wody i zakrywał głowę rękami. Gdy usłyszał JK'a w wejściu wyciągnął do niego drżącą rękę.

— Dam radę, tylko postój tu ze mną, dobrze? — stęknął. — Daj mi chwilę. Na pewno mi się uda.

Walczył sam ze sobą. Z całych sił chciał być normalny, choć niewidzialny lęk zaciskał szpony kurczowo na jego gardle coraz mocniej, a woda je potęgowała.

— Dobrze kochanie — odpowiedział mu spokojnie JK, choć wewnątrz drżało mu z niepokoju całe jestestwo.

Złapał go za rękę. Była drżąca i zimna, pomimo ciepłej wody. Wiedział, że V właśnie przegrał walkę, ale nie chciał być tym, który mu to uświadomi. Stał więc i ściskał jego dłoń w swojej, dając wsparcie. V zaczął drżeć na całym ciele. Nie z zimna. Bał się. JK nie wiedział czego. V zapewne też. Woda płynęła mu po ciele, a on stał nieruchomo, wykrzywiony, jakby sprawiała mu ból i rozglądał się w panice po podłodze, jakby czegoś szukał. Coraz ciężej łapał każdy kolejny oddech.

— Tu wszędzie jest jego krew, widzę ją, jak spływa ze mnie — powiedział z lękiem. — Nigdy jej z siebie nie zmyję... Utopię się w niej.

Jego dłoń tak mocno zaciskała się na dłoni JK'a, że ledwo czuł palce. Wszystko trwało za długo.

— Tae? — zapytał go łagodnie.

V przestąpił z nogi na nogę i popatrzył mu w oczy. Jego spojrzenie ziało pochłaniającą go paniczną otchłanią.

— Nie umiem... tego z siebie zmyć — jęknął, zapadając się jeszcze bardziej w sobie, a jego dłoń zacisnęła się na dłoni JK'a jeszcze mocniej. — To ty? Czy on? — zapytał bezwiednie, czy jest G-gukiem.

Teraz już patrzył błagalnie. Wyglądał jak ofiara bestialskiej wojny. Jak dzikie zwierzę złapane do klatki. Osaczone i zaszczute. Nagość i blizna na klatce piersiowej, na której wciąż spoczywał krzyżyk na łańcuszku, potęgowała to wrażenie. Był taki bezbronny i słaby. Skazany na niepowodzenie. Porażkę. Przegraną.

— Kochanie, to ja. JK.

— JK... boję się... zabierz mnie stąd... nie chcę tu być... nie wiem, dlaczego... on kazał mi to zrobić? Dlaczego ja... to zrobiłem? — jęknął, przełykając strach.

JK przyciągnął go takiego mokrego mocno do siebie i objął szczelnie ramionami, nie zważając na ubranie. Miał wyrzuty sumienia, że zignorował pierwsze objawy. Nie zareagował wcześniej. Że w ogóle zgodził się na odstawienie leków.

— Nie bój się, jestem przy tobie — wyszeptał mu do ucha. — Jestem i zawsze będę. Kocham cię.

V zapadł mu się w ramionach i rozpłakał.

— Przepraszam JK. Przepraszam, że nie dałem rady... on mi jeszcze nie wybaczył... — mówił o Bogu.

Dawne życie znów zbierało swoje żniwo. Tyran trzymał go w swoich szponach zawzięcie i nie odpuszczał. Był nieustępliwy i zachłanny. Sięgał po coraz więcej.

A Bóg? Gdzie on jest do cholery? — pytał sam siebie w myślach JK.

— Nie przepraszaj, przecież to nie twoja wina, ale musisz wrócić do leków. Musimy jechać na wizytę do lekarza. Natychmiast — zakomunikował mu stanowczo.

V przytaknął skinieniem głowy.

— Ale nie zostawisz mnie tam, prawda? — jęknął jak spanikowane dziecko, obejmując go kurczowo rękami.

Miał na myśli szpital psychiatryczny. Bał się go jak piekła. To dlatego tak długo się zapierał, że nic mu nie jest.

— Przysięgałem. W zdrowiu i w chorobie. Już nigdy, nigdzie cię nie zostawię, obiecuję, nie bój się kochanie — zapewnił go JK i głaskał po mokrych włosach, ale jemu strach też wlewał się do gardła niczym zimna woda, a on sam czuł, jakby znajdował się pod taflą lodu.

Bał się, że złożył pustą obietnicę.

Co, jak nie dam rady? Co, jeśli znów go uderzę? Co, jeśli targnie się na swoje życie i nie zdążę go uratować? — zarzucał sam siebie pytaniami, które dusiły go niczym Tyran, trzymający za gardło szponami. Nie wierzył w siebie. Bał się, że nie podoła. Ale najbardziej bał się, że go zawiedzie.

Potem zaprowadził go do sypialni. Wytarł i ubrał w czyste ubrania. Spodnie od dresu i koszulę w kwiaty. Taką jak lubił. Zabrał do lekarza.

Na kolejnych kilkanaście tygodni ich dom zamienił się w oddział zamknięty. Taka była cena za trzy tygodnie wolności od leków. Spali, jedli, patrzeli w sufit. V znów przemienił się w tę smutną postać z filmów animowanych. Wyniszczony. Pusty. Otumaniony haloperidolem.

— Tylko ja, ty i spodnie od dresu — powtarzał jak mantrę. — Jestem wiatrem, a ty źdźbłem trawy, zostaniemy razem na zawsze, prawda?

— Na zawsze kochanie — zapewniał go JK.

Któregoś wieczoru pojawiła się nowa kwestia. V już przysypiał, skulony w jego ramionach.

— Spadłeś mi z nieba, wiedziałeś? — zapytał. — G-guk był diabłem... któremu wyrwałeś mnie ze szponów... to Bóg cię do mnie przysłał...

JK zastanowił się chwilę. Przed oczami znów zobaczył obrazek, który wypadł z osłony przeciwsłonecznej i krzyżyk nad drzwiami swojego pokoju w domu rodziców. Na tym drugim wspomnieniu opierała się jego przysięga małżeńska. Czuł, że to Bóg wskazał mu drogę do V, ale przecież nigdy mu o tym nie opowiadał.

— Skąd takie przypuszczenie? — zapytał zaintrygowany.

Ale V już zasnął zmożony lekami. Skąd wiedział takie rzeczy? Kiedyś mówił, że we śnie rozmawiał z Bogiem. Czy tym razem też tak było? To naprawdę Bóg wysłał go do niego? Żeby go ocalił? Wyrwał diabłu ze szponów?

Wtedy po raz pierwszy od kilku lat naprawdę poczuł w sobie pokorę. Zadzwonił do Rani z prośbą o wizytę. Potem trzy razy wykręcał numer do Theo, żeby przyjechał poczytać V książkę. Nie cierpiał tego chłopaka, jak nikogo na świecie, ale tak samo najbardziej na tym samym świecie kochał V i wiedział, że tylko z nim i z Rani zgodzi się zostać.

Potem długo siedział w samochodzie zaparkowanym na skraju ulicy i wpatrywał się w wejście do... kościoła.

Było w nim pusto i chłodno, gdy w końcu zdecydował się przekroczyć próg. Pachniało kadzidłem. Stanął na środku i spojrzał na ołtarz. Był zaskoczony, gdy zobaczył witraż tuż nad nim. Przedstawiał łąkę. Już wiedział, dlaczego V tu przyjeżdża. Ten widok przyciągał jak magnes. Skrzywił się jednak, bo przecież przyszedł tu, żeby powiedzieć Bogu, oświadczyć hardo, że tym razem również wygra z diabłem, zwycięży, ale zamiast tego upadł na kolana i zaczął płakać. Załamał się kompletnie. Chciał się znaleźć na tej łące, a czuł się mały i nic nieznaczący. Niewart niczego. Ojciec na pewno byłby nim zawiedziony. Tryumfowałby, że dostał to, na co zasłużył. Zawsze powtarzał, że ktoś taki jak on, stworzony jest tylko po to, by cierpieć, i nigdy nie będzie mógł prosić Boga o wsparcie, jeśli się nie wyprze swoich pragnień.

— Gdzie znów jesteś, gdy cię potrzebuję! — krzyknął ze łzami w oczach z wyrzutem. — Gdzie jesteś, gdy on tak cierpi! Dlaczego na to pozwalasz? — wykrzyczał z oskarżeniem do Boga. — CHCĘ, ŻEBYŚ WIEDZIAŁ, ŻE JA NA TO NIE POZWOLĘ!

Czuł ogromną złość i rozgoryczenie.

Tuż obok niego wyrósł ksiądz jak spod ziemi.

— Chłopcze, co się stało? — zapytał niskim głosem, zaniepokojony.

Złapał go za ramiona, ale JK się nie podnosił. Pochylił się do przodu i oparł czoło o podłogę.

— Mój mąż jest chory — zapłakał głośno. — Cierpi na depresję. Przeszedł bardzo ciężkie załamanie, bo odstawił leki — wyłkał. — On myśli, że jego choroba to pokuta, to ja mu kiedyś tak powiedziałem, a teraz... czuję się jak oszust. Taki bezradny. Bezsilny. On chciał wierzyć w Boga. Wierzył, że on mu wybaczy, pomoże, ale jego to nic nie obchodzi! On mu nigdy nie wybaczy! — znów wykrzyczał, podnosząc się do siadu. — Znów go zostawił! Jest tylko gorzej! Będzie go karał w nieskończoność! Jestem zły na niego, że na to wszystko pozwala! Tae nie jest zły! Nigdy nie chciał taki być! Był młody, zakochany, zmanipulowany!

Ksiądz patrzył na niego zatroskany.

— Masz na imię JK, prawda? — bardziej stwierdził, niż zapytał.

JK wyprostował plecy i spojrzał na niego. Jego okrągłe okulary sprawiały, że było w jego starej twarzy coś bardzo kojącego.

Pokiwał głową na tak.

— Zna ksiądz mojego męża? — zapytał z jękiem. — To do księdza przyjeżdża tu od czasu do czasu?

— Tak. Jestem ksiądz Emanuel — przedstawił się i pogładził JK'a po ramieniu. — Nie płacz. Wygracie.

JK znów zakrył twarz dłońmi i zapłakał.

— Skąd ksiądz może to wiedzieć?

— Rozmawiam z Tae-hyungiem dość często i wiem, że to nie pierwsza walka, jaką toczycie z chorobą — powiedział z przekonaniem. Uklęknął obok niego na posadzce. — Tae-hyung wieży, że to dzięki tobie pokona chorobę. Dla ciebie. Że to Bóg przysłał cię do niego, aby stał się silniejszy. On wierzy w ciebie, że mu pomożesz, bo Bóg ma zajęte ręce.

JK spojrzał na ołtarz.

— Zajęte ręce? Jak może mieć zajęte ręce czymś innym, gdy on tak bardzo mu zaufał?

— Myślę, że Bóg czasami wysyła kogoś na ziemię w swoim imieniu, żeby dać dowód....

— Przecież ja jestem nikim! — wrzasnął znów JK. — Jak ksiądz mógł mu wmówić coś takiego?

— Dla Tae-hyunga jesteś wszystkim JK. Pora, żebyś uwierzył w siebie. Bóg, pomimo że się od niego odwróciłeś, pozwoliłby ci wrócić. On też w ciebie wierzy. Nie przysłałby cię po nic.

JK spojrzał na księdza oniemiały.

— Wierzy we mnie? WE MNIE? W geja? Wiarołomcę?

— Tak. W ciebie JK. Jesteś dobry, a to najważniejsze.

— Chcę być lepszy — stęknął JK.

Ksiądz się uśmiechnął.

— Co dzień jesteś bardziej, wiesz o tym? — zapytał z uśmiechem. — Ja wiem, bo Tae-hyung mi o tobie opowiada. A Bóg, bo wie, kogo przysłał na ziemię.

JK siłą powstrzymywał grymas rozpaczy. Tak bardzo chciał to usłyszeć.

— Wciąż? — jęknął na granicy kolejnego załamania, ale z ogromną nadzieją. — Po tym wszystkim... pomimo tego, kim jestem... jestem jego dzieckiem?

— Zawsze JK.

JK zakrył twarz dłońmi i znów się rozpłakał. Poczuł ogromną ulgę. Potrzebował tych słów. Jak powietrza. A kiedy wypłakał wszystkie emocje, jakie chował w sobie od lat, wstał z kolan i spojrzał znów na ołtarz. Już nie był tchórzem. Znów był źdźbłem trawy. Tam na tej łące nad ołtarzem. I choć kiedy wchodził do świątyni, czuł się mały i nic nieznaczący, tak teraz, czuł go za plecami. Boga. Czuł, jak trzyma dłonie na jego barkach i popycha do przodu. Już nie słyszał raniących słów ojca. Czuł się warty pokładanych w sobie nadziei. Wytarł rękawem łzy z policzków. Wiedział, że to wojna, ale teraz był pewny, że nie jest bezbronny. Bierny. Bezradny. Nie, nie tym razem. Tym razem wciąż miał serce pełne miłości do V, jak kiedyś i to wciąż była jego jedyna oręż, ale był też bogatszy o wcześniejsze doświadczenia. Tarczę. Tak jak powiedział ksiądz, nie pierwszy raz przecież toczył tę walkę. I był dobry, taki jaki był. Nie zły i potępiony. Nie. Był najlepszą wersją siebie, którą kochał Bóg.

Potrzebował tej wizyty, żeby sobie to uświadomić. Ksiądz uświadomił mu, jaką miał siłę?

Zdecydowanie tak. Potrzebował tego. Potrzebował tej wiary w siebie, którą dały mu jego słowa.

Wrócił do domu pełny nadziei i pokrzepiony. V w niego wierzył i w to, że przysłał go Bóg. To było najważniejsze. Musiał temu sprostać. Nie mógł zawieść żadnego z nich.

Przez następnych kilka tygodni gołymi rękami przerzucał gorący bruk na samym dnie piekła, wydobywając spod kamieni resztki człowieczeństwa V, gdy ten budził się w nocy i krzyczał w zalewającej jego umysł panice, że G-guk, ten diabeł, przyszedł ich pozabijać. Niezgrabnie, ale z ogromnym uczuciem drżącymi opuszkami palców zaplatał jego zszarpane, rozedrgane i bolące nerwy na powrót w gładkie wiązki, niczym włosy, które mu z czułością poprawiał za ucho, gdy zasypiał zmordowany i wycieńczony atakiem. Utulał targający jego ciałem strach w mocnym uścisku kochających ramion, patrząc mu głęboko w zapłakane oczy, gdzie na samym ich dnie, gdzieś w odmętach obłędu, wciąż widział swojego Tae. On tam wciąż był. Był o tym przekonany. Ten pewny siebie, nieco arogancki, ale też romantyczny mężczyzna, którego pokochał całym sercem. Musiał go stamtąd wydostać. Wydobyć z tej otchłani. Wyszarpać ze szponów Tyrana. Ani razu nie zwątpił. Nie zawahał się nawet na ułamek sekundy. Wiedział, że go odzyska. Odbije. Wyrwie diabłu z rąk, choćby miał poświęcić tej walce resztę swojego życia.

Wygrał trzy miesiące później, choć dużo wcześniej ataki ustały i z każdym dniem V wracał coraz bardziej do siebie. Leki zaczęły działać, choć dawkę i rodzaj musieli zmieniać dwa razy i walka się wydłużała niemiłosiernie. Ale to był ten moment, gdy zdał sobie z tego sprawę bardzo wyraźnie, że to już jest to. Poczuł od pierwszej sylaby, jaką V wypowiedział o poranku tuż po przebudzeniu, że to znów jest jego Tae.

— JK, zjedzmy śniadanie, słyszę, jak burczy ci w brzuchu nawet przez sen — przywitał go z blaskiem w oczach, którego dawno w nich nie było. Błyszczały radością. — Chyba pora wrócić do warsztatu? Jak sądzisz? Co powiesz na kawę? Pójdę i zaparzę, taką jak lubisz, żeby ci się dobrze pracowało, co ty na to? — ćwierkał, będąc w dobrym humorze. To podnosił się z poduszki, to na nią opadał. Był pełny energii i wesoły. — Wiem, wiem — zastrzegł szybko, zanim JK zdążył otworzyć usta. — Mi jeszcze nie wolno wrócić do księgarni, ale może moglibyśmy pojechać tam razem?

Przetoczył się na bok i cmoknął go w usta. Zaśmiał się jak kiedyś. Tak beztrosko. Jakby miał czternaście lat. Bo pomimo swoich trzydziestu sześciu wciąż potrzebował czasem nim być. Tym czternastoletnim Tae, którego nie zdążył jeszcze skrzywdzić G-guk. Bezwiednie okazywać proste emocje. Pozwolić romantycznej naturze wypłynąć na powierzchnię. Ona była jak lekarstwo. Złoty środek. Cudowne uzdrowienie.

— Będzie najlepsza na świecie kochanie. Idź, zaparz ją dla mnie — zgodził się z nim zaspanym głosem, wiedząc, że nic tak dobrze na niego nie działa, jak to, gdy pozwalał mu się rozpieszczać nawet takimi drobnostkami. — Zaraz do ciebie dołączę — obiecał i wtulił jego ciepłe ciało jeszcze na chwilę w siebie.

Zapach jego włosów i koszulki, którą miał na sobie był kojący i dobrze znany. Swojski. Taki jego. Jedyny na świecie. Najważniejszy. I gdyby mógł, trzymałby go w ramionach aż do południa, ale V tak nosiło, że niemalże wyfrunął z sypialni chwilę później, drapiąc się po tyłku okrytym spodniami od dresu. Wtedy JK położył się na wznak i wbił oczy w sufit, siłą powstrzymując łzy. To było takie niby nic. Zwykły poranek. Kilka słów, które ktoś inny uznałby za najzwyklejsze na świecie i słysząc je, nie zapamiętałby nawet na pół godziny. Taka dobrze znana, słodka do porzygu rutyna, ale to właśnie ona dawała mu pewność, że Tyran tego dnia schował szpony i padł na kolana. Wrócił Tae. Tae-hyung. V. Mężczyzna o chłodnym spojrzeniu i skrzywdzonej duszy chłopca, którego pokochał lata temu w warsztacie ojca. Uparty, zawzięty, ale też romantyczny i nadopiekuńczy. Czasem snobistyczny wyznawca złotych zegarków, luksusowych samochodów i koszul wyprasowanych na gładko, ale też wyrozumiały dla jego wygniecionych spodni z dresu i ulubionych teleturniejów telewizyjnych, partner. Czasem śmieszny w swojej naiwności, a jednocześnie mądry i godny podziwu. Zaskakujący. Nie pamiętał jak kiedyś żył bez niego. Liczyło się tylko tu i teraz. Z nim. Z miłością jego życia. Bo V bez wątpienia nią był. Był miłością, którą JK żył.

Spojrzał na święty obrazek zawieszony nad nocną szafką. Uśmiechnął się do niego i po raz pierwszy w życiu poczuł, że taki jaki jest, jest wystarczający. Dobry. Lepszy.

— Wygrałem, prawda?

💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜

Czyyyy... ktoś płakał?

Do jutra!

Sev.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro