Niczego niewarte nadgodziny
Było późne popołudnie, gdy halę warsztatu wypełnił odgłos dzwoniącego telefonu. JK sięgnął po niego do kieszeni, spojrzał na wyświetlacz i westchnął ciężko. Dzwonił V. Odebrał bez zastanowienia, nie chcąc skazywać go na długie czekanie.
— Kochanie, wiem... — powiedział do niego od razu bez witania się i zrezygnowanym tonem.
Nie zdążył powiedzieć nic więcej.
— Raczysz choć raz kurwa w tym miesiącu wrócić o normalnej porze? — usłyszał po drugiej stronie wkurzony głos V.
Nie przebierał w słowach i JK wiedział, że ma rację. Mijało pół roku od ich ślubu, a oni nie spędzili ze sobą, chociażby jednego spokojnego weekendu. Miało być tak dobrze, lepiej, a było fatalnie. Miał pełne ręce roboty. Był w impasie. Między młotem a kowadłem, bo... z jednej strony chciał być idealnym mężem, a z drugiej nie zawieść pokładanych w nim nadziei związanych z warsztatem. Nie chciał zmarnować pieniędzy, które zainwestował V. To był punkt honoru. Musiał na nie zapracować. Odpracować.
V nie miał jednak o tym pojęcia, bo JK nie chciał się przed nim do tego przyznawać. Znał jego zdanie na ten temat i wiedział, że V się wścieknie, gdy o tym usłyszy, ale ta sytuacja gniotła go w poczucie godności. Honoru. Jego męskiego ego. Dlatego próbował wybrnąć jakoś zgrabnie z sytuacji. Pogodzić jedno z drugim. Obiecał mu weekendy w domu, ale jakoś nie wychodziło. W ostatnią sobotę wrócił niemalże przed północą, a w niedzielę i tak musiał tam podjechać na kilka godzin. Potem obiecał stawiać się punktualnie popołudniami, chociaż na obiad, a potem mógł wracać do warsztatu, ale znów nawalił, bo pracy było tak dużo, że zwyczajnie nie wyrabiali z Victorem. Charlie się pochorował, a Willowi urodziło się dziecko. Nie mieli nikogo na zastępstwo. Już i tak odmawiali częściowo klientom, a to z kolei nie służyło renomie. Nie wspominając o tym, że licencja, którą podpisali z Chryslerem, wymagała wyrobienia się w terminach i normach, aby ją utrzymać. Brali potężne nadgodziny, a ostatnio pracowali nawet w nocy.
— Nie mogę Tae. Muszę zostać... mam kupę pracy, zrozum... proszę...
— Kurwaaaa — syknął rozeźlony V i się rozłączył.
Pół godziny później przez bramę przejechało Maserati Gihbli, koloru kości słoniowej z takim impetem, że aż iskry poszły spod podwozia, gdy zahaczyło nim o podjazd. JK wstał z podłogi i wyszedł przed halę. Drżał mu każdy mięsień. Wiedział, że V przyjechał z awanturą. Nie chciał się z nim kłócić. Nie miał na to ani siły, ani chęci.
V wysiadł z samochodu z pudełkiem na jedzenie w ręku, a minę miał taką, że JK chciał uciekać, bo na stoliku leżało pudełko po pizzy, którą zamówił Victor.
— Przywiozłem ci obiad — powiedział spokojnie, ale z dystansem, starając się panować nad sobą. — Ale chyba już...
— Nie jadłem — zaprzeczył JK zgodnie z prawdą.
Chciał i miał w zamiarach wrócić na obiad do domu, ale... nie wyszło.
V tylko syknął i cudem nad sobą zapanował.
Ubrany w jasną koszulę, granatowy blezer i eleganckie jasne spodnie, wyglądał jak profesor renomowanego liceum. Zmierzył od góry do dołu, ubrudzonego bardziej niż zwykle i westchnął ciężko. Widać było, że kiepsko mu idzie panowanie nad sobą. Wetknął mu ostentacyjnie w umazane smarem ręce pudełko z jedzeniem i nic się już więcej nie odezwał. Nie przywitał.
JK miał wyrzuty sumienia. Wiedział, że siedzi w warsztacie za długo, ale jakie miał wyjście? Też miał ochotę poleżeć w domu, pooglądać telewizję, wyspać się jak człowiek. Poświęcić V uwagę. Rozpieścić sobą. Swoją obecnością, której tak bardzo pragnął. Dać wszystko, ale... zwyczajnie kurwa nie mógł! Warsztat ruszył i nie było odwrotu.
— Dzięki — powiedział zrezygnowany i spojrzał na pudełko. Pod palcami poczuł jego ciepło. — Tae, to się zmieni — obiecał i spojrzał na niego.
V przytaknął skinieniem głowy, ale nie patrzył na niego. Potarł dłonią brodę.
— Tak, wiem, wiem, wmawiasz mi to już od jakiegoś czasu — zadrwił i złapał się za boki, rozglądając się wokoło. — Jak powtórzysz to jeszcze kilka razy, to zapewne uwierzę — syknął drwiąco. — Zmieni się, zmieni, kurrrrwww... — warknął i urwał, żeby nie powiedzieć za dużo.
Też nie chciał się kłócić, ale po prostu miał tego dosyć.
— Tae...
— Tylko kurwa kiedy? — złość nie dała za wygraną i wybuchł rozeźlony.
— Za niedługo — stęknął JK. — Nie chcę być wredny, ale to był twój pomysł, żebyśmy otworzyli z Victorem autoryzację Chryslera.
V spojrzał na niego oskarżycielsko, a potem pokiwał głową.
— No tak, tak, teraz to moja wina — przytaknął drwiąco. — Ciekawy obrót sytuacji, normalnie zaraz mnie popierdoli — syknął, obnażając zęby jak wściekły wilk. — Obaj wiemy, że prawda leży gdzieś indziej — dodał ostro i łypnął na niego złowrogim spojrzeniem. — Żałuję, że dałem ci te pieniądze — wylało się z niego niczym trucizna.
— Tae, nie pomagasz... przykro mi, że tak uważasz. Mówiłem ci, że nie musisz tego robić, że boję się zawieść, zmarnować je...
— Wiesz, że nie o to mi chodzi! — wrzasnął V. — One miały cię ściągnąć do domu, a nie odwrotnie! — zezłościł się na dobre. — A tymczasem... ech... — westchnął i machnął ręką.
JK już otwierał usta, żeby mu przerwać, ale V znów syknął, tym samym zatrzymał jego wywody.
— Jadę na zakupy, czegoś potrzebujesz? — zapytał, zmieniając temat, ale wciąż z wyczuwalną pretensją.
JK przestąpił z nogi na nogę i pokręcił głową przecząco, bo choć miał całą listę wszystkiego, czego mu brakowało, to nie śmiał o nic prosić. Wiedział, że chociaż na zakupy powinni pojechać razem. Obiecywał mu to już kilka dni temu i znów nie miał czasu.
— Na pewno? — warknął V.
JK się złamał.
— Potrzebuję piankę do golenia, kilka par nowych skarpetek, szczoteczkę do zębów i płyn antybakteryjny do twarzy — wyliczył, bo wiedział, że jak V dopytuje, to musi mu powiedzieć prawdę, bo i tak w końcu się dowie i będzie jeszcze większa awantura. — Ale nie musisz...
V podniósł rękę, żeby go uciszyć, więc zamilkł.
— Kupię — warknął na niego. — Od tego mnie masz, skoro jesteś taki zapracowany — powiedział z udawaną wyrozumiałością, choć złość z niego kipiała niczym lawa z wulkanu. — Mam wizytę kontrolną u psychiatry pojutrze, pamiętasz? — zapytał podchwytliwie. — Obiecałeś, że ze mną pojedziesz.
JK spojrzał na niego szybko. W jego spojrzeniu było widać od razu, że kompletnie wypadło mu z głowy.
— Pojutrze jestem sam w warsztacie. Victor jedzie po samochody do Newcastle.
V odchylił głowę do tyłu z bezsilności.
— I jak tu nie zgłupieć? — zadrwił niewybrednie. — Nie było tematu. Nie wiem, na co liczyłem.
— Tae... — westchnął JK, przestępując z nogi na nogę, ale on go nie słuchał.
Odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę samochodu.
— Daj znać, jak wrócisz do domu, może uda nam się spotkać, chociaż w święta — rzucił drwiąco przez ramię.
JK odprowadził go wzrokiem, aż wsiadł za kierownicę i odjechał. Chwilę stał na podjeździe i gapił się w pudełko z jedzeniem. Żołądek skręcał mu się jeszcze chwilę temu z głodu, a teraz czuł, że nic nie przełknie. Spojrzał na drzwi hali.
Czy to jest tego warte? — zapytał sam siebie, a za plecami usłyszał pisk opon dochodzący ze skrzyżowania. Ułamek sekundy później silne zderzenie i klakson, który nie przestawał trąbić. Pudełko wypadło mu z rąk, a on czuł tylko, jak nogi same niosą go w tamtą stronę.
— Błagam, tylko nie on — mówił w panice sam do siebie, biegnąc co sił.
Kiedy wybiegł na jezdnię, zobaczył samochód V, zmiażdżony z przodu. Dopadł go w mgnieniu oka. Szarpnął za drzwi. Na szczęście się nie zablokowały. Poduszka wybuchła i przygwoździła V do siedzenia, ale już opadała. V był w szoku, ale cały, uwięziony jedynie w zablokowanych pasach bezpieczeństwa i krew płynęła mu z nosa od uderzenia poduszki.
— Wyciągnij mnie JK — prosił i szarpał się w amoku.
JK odpiął go z pasów i pomógł wyjść na zewnątrz. Oparł o wrak samochodu.
— Jesteś cały? — dopytywał. — Nic cię nie boli? Nie powinieneś wysiadać.
— Nie zauważyłem go — mówił jak w transie V i rozglądał się wokoło szeroko otwartymi oczami, gdy JK wycierał mu krew z twarzy. — Nic mu nie jest? — pytał o drugiego kierowcę, dysząc ciężko, ale on też już zdążył wysiąść. Nic mu się nie stało. — Nie zauważyłem go JK — dukał w szoku i patrzył to na niego to wokoło. — Nic nie widziałem. Nie było go tu. JK, co ja narobiłem... byłem zdenerwowany... nie wiem, dlaczego się nie zatrzymałem... przepraszam.
— Ćśśśśś spokojnie Tae, najważniejsze, że jesteś cały — mówił do niego uspokajająco i objął go, przytulając mocno do siebie.
V zastygł w jego ramionach, a po chwili objął go równie mocno.
— Bałem się JK. Tak strasznie się bałem, że cię więcej nie zobaczę... tylko tę myśl miałem głowie. Nie kłóćmy się więcej.
— Ćśśśś Tae, spokojnie, jesteś w szoku, już dobrze, wszystko jest okej — uspokajał go, choć serce waliło mu w piersi jak młotem.
Biegnąc tu, myślał o tym samym. Bał się, że więcej się nie zobaczą.
Nadgodziny w warsztacie właśnie dobiegły końca. Czas było się opamiętać. Dostał odpowiedź. To wszystko nie było tego warte. Chyba zapomniał już, jak V był w śpiączce i jedyne, o czym marzył to, żeby się wybudził i był obok, a teraz zostawiał go w domu na długie godziny samego.
Czas było schować dumę do kieszeni i wyrównać rachunki z życiem. Balans. Równowaga. Musiał ją przywrócić nawet za cenę honoru.
💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜
Tak to czasem w życiu bywa, że nie na wszystko da się zapracować, a w pogoni za nieosiągalnym niestety tracimy po drodze to, co najważniejsze. JK właśnie zdał sobie z tego sprawę.
Do jutra :) - jak to super brzmi, prawda?
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro