Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Niczego niewarte nadgodziny

Było późne popołudnie, gdy halę warsztatu wypełnił odgłos dzwoniącego telefonu. JK sięgnął po niego do kieszeni, spojrzał na wyświetlacz i westchnął ciężko. Dzwonił V. Odebrał bez zastanowienia, nie chcąc skazywać go na długie czekanie.

— Kochanie, wiem... — powiedział do niego od razu bez witania się i zrezygnowanym tonem.

Nie zdążył powiedzieć nic więcej.

— Raczysz choć raz kurwa w tym miesiącu wrócić o normalnej porze? — usłyszał po drugiej stronie wkurzony głos V.

Nie przebierał w słowach i JK wiedział, że ma rację. Mijało pół roku od ich ślubu, a oni nie spędzili ze sobą, chociażby jednego spokojnego weekendu. Miało być tak dobrze, lepiej, a było fatalnie. Miał pełne ręce roboty. Był w impasie. Między młotem a kowadłem, bo... z jednej strony chciał być idealnym mężem, a z drugiej nie zawieść pokładanych w nim nadziei związanych z warsztatem. Nie chciał zmarnować pieniędzy, które zainwestował V. To był punkt honoru. Musiał na nie zapracować. Odpracować.

V nie miał jednak o tym pojęcia, bo JK nie chciał się przed nim do tego przyznawać. Znał jego zdanie na ten temat i wiedział, że V się wścieknie, gdy o tym usłyszy, ale ta sytuacja gniotła go w poczucie godności. Honoru. Jego męskiego ego. Dlatego próbował wybrnąć jakoś zgrabnie z sytuacji. Pogodzić jedno z drugim. Obiecał mu weekendy w domu, ale jakoś nie wychodziło. W ostatnią sobotę wrócił niemalże przed północą, a w niedzielę i tak musiał tam podjechać na kilka godzin. Potem obiecał stawiać się punktualnie popołudniami, chociaż na obiad, a potem mógł wracać do warsztatu, ale znów nawalił, bo pracy było tak dużo, że zwyczajnie nie wyrabiali z Victorem. Charlie się pochorował, a Willowi urodziło się dziecko. Nie mieli nikogo na zastępstwo. Już i tak odmawiali częściowo klientom, a to z kolei nie służyło renomie. Nie wspominając o tym, że licencja, którą podpisali z Chryslerem, wymagała wyrobienia się w terminach i normach, aby ją utrzymać. Brali potężne nadgodziny, a ostatnio pracowali nawet w nocy.

— Nie mogę Tae. Muszę zostać... mam kupę pracy, zrozum... proszę...

— Kurwaaaa — syknął rozeźlony V i się rozłączył.

Pół godziny później przez bramę przejechało Maserati Gihbli, koloru kości słoniowej z takim impetem, że aż iskry poszły spod podwozia, gdy zahaczyło nim o podjazd. JK wstał z podłogi i wyszedł przed halę. Drżał mu każdy mięsień. Wiedział, że V przyjechał z awanturą. Nie chciał się z nim kłócić. Nie miał na to ani siły, ani chęci.

V wysiadł z samochodu z pudełkiem na jedzenie w ręku, a minę miał taką, że JK chciał uciekać, bo na stoliku leżało pudełko po pizzy, którą zamówił Victor.

— Przywiozłem ci obiad — powiedział spokojnie, ale z dystansem, starając się panować nad sobą. — Ale chyba już...

— Nie jadłem — zaprzeczył JK zgodnie z prawdą.

Chciał i miał w zamiarach wrócić na obiad do domu, ale... nie wyszło.

V tylko syknął i cudem nad sobą zapanował.

Ubrany w jasną koszulę, granatowy blezer i eleganckie jasne spodnie, wyglądał jak profesor renomowanego liceum. Zmierzył od góry do dołu, ubrudzonego bardziej niż zwykle i westchnął ciężko. Widać było, że kiepsko mu idzie panowanie nad sobą. Wetknął mu ostentacyjnie w umazane smarem ręce pudełko z jedzeniem i nic się już więcej nie odezwał. Nie przywitał.

JK miał wyrzuty sumienia. Wiedział, że siedzi w warsztacie za długo, ale jakie miał wyjście? Też miał ochotę poleżeć w domu, pooglądać telewizję, wyspać się jak człowiek. Poświęcić V uwagę. Rozpieścić sobą. Swoją obecnością, której tak bardzo pragnął. Dać wszystko, ale... zwyczajnie kurwa nie mógł! Warsztat ruszył i nie było odwrotu.

— Dzięki — powiedział zrezygnowany i spojrzał na pudełko. Pod palcami poczuł jego ciepło. — Tae, to się zmieni — obiecał i spojrzał na niego.

V przytaknął skinieniem głowy, ale nie patrzył na niego. Potarł dłonią brodę.

— Tak, wiem, wiem, wmawiasz mi to już od jakiegoś czasu — zadrwił i złapał się za boki, rozglądając się wokoło. — Jak powtórzysz to jeszcze kilka razy, to zapewne uwierzę — syknął drwiąco. — Zmieni się, zmieni, kurrrrwww... — warknął i urwał, żeby nie powiedzieć za dużo.

Też nie chciał się kłócić, ale po prostu miał tego dosyć.

— Tae...

— Tylko kurwa kiedy? — złość nie dała za wygraną i wybuchł rozeźlony.

— Za niedługo — stęknął JK. — Nie chcę być wredny, ale to był twój pomysł, żebyśmy otworzyli z Victorem autoryzację Chryslera.

V spojrzał na niego oskarżycielsko, a potem pokiwał głową.

— No tak, tak, teraz to moja wina — przytaknął drwiąco. — Ciekawy obrót sytuacji, normalnie zaraz mnie popierdoli — syknął, obnażając zęby jak wściekły wilk. — Obaj wiemy, że prawda leży gdzieś indziej — dodał ostro i łypnął na niego złowrogim spojrzeniem. — Żałuję, że dałem ci te pieniądze — wylało się z niego niczym trucizna.

— Tae, nie pomagasz... przykro mi, że tak uważasz. Mówiłem ci, że nie musisz tego robić, że boję się zawieść, zmarnować je...

— Wiesz, że nie o to mi chodzi! — wrzasnął V. — One miały cię ściągnąć do domu, a nie odwrotnie! — zezłościł się na dobre. — A tymczasem... ech... — westchnął i machnął ręką.

JK już otwierał usta, żeby mu przerwać, ale V znów syknął, tym samym zatrzymał jego wywody.

— Jadę na zakupy, czegoś potrzebujesz? — zapytał, zmieniając temat, ale wciąż z wyczuwalną pretensją.

JK przestąpił z nogi na nogę i pokręcił głową przecząco, bo choć miał całą listę wszystkiego, czego mu brakowało, to nie śmiał o nic prosić. Wiedział, że chociaż na zakupy powinni pojechać razem. Obiecywał mu to już kilka dni temu i znów nie miał czasu.

— Na pewno? — warknął V.

JK się złamał.

— Potrzebuję piankę do golenia, kilka par nowych skarpetek, szczoteczkę do zębów i płyn antybakteryjny do twarzy — wyliczył, bo wiedział, że jak V dopytuje, to musi mu powiedzieć prawdę, bo i tak w końcu się dowie i będzie jeszcze większa awantura. — Ale nie musisz...

V podniósł rękę, żeby go uciszyć, więc zamilkł.

— Kupię — warknął na niego. — Od tego mnie masz, skoro jesteś taki zapracowany — powiedział z udawaną wyrozumiałością, choć złość z niego kipiała niczym lawa z wulkanu. — Mam wizytę kontrolną u psychiatry pojutrze, pamiętasz? — zapytał podchwytliwie. — Obiecałeś, że ze mną pojedziesz.

JK spojrzał na niego szybko. W jego spojrzeniu było widać od razu, że kompletnie wypadło mu z głowy.

— Pojutrze jestem sam w warsztacie. Victor jedzie po samochody do Newcastle.

V odchylił głowę do tyłu z bezsilności.

— I jak tu nie zgłupieć? — zadrwił niewybrednie. — Nie było tematu. Nie wiem, na co liczyłem.

— Tae... — westchnął JK, przestępując z nogi na nogę, ale on go nie słuchał.

Odwrócił się na pięcie i poszedł w stronę samochodu.

— Daj znać, jak wrócisz do domu, może uda nam się spotkać, chociaż w święta — rzucił drwiąco przez ramię.

JK odprowadził go wzrokiem, aż wsiadł za kierownicę i odjechał. Chwilę stał na podjeździe i gapił się w pudełko z jedzeniem. Żołądek skręcał mu się jeszcze chwilę temu z głodu, a teraz czuł, że nic nie przełknie. Spojrzał na drzwi hali.

Czy to jest tego warte? — zapytał sam siebie, a za plecami usłyszał pisk opon dochodzący ze skrzyżowania. Ułamek sekundy później silne zderzenie i klakson, który nie przestawał trąbić. Pudełko wypadło mu z rąk, a on czuł tylko, jak nogi same niosą go w tamtą stronę.

— Błagam, tylko nie on — mówił w panice sam do siebie, biegnąc co sił.

Kiedy wybiegł na jezdnię, zobaczył samochód V, zmiażdżony z przodu. Dopadł go w mgnieniu oka. Szarpnął za drzwi. Na szczęście się nie zablokowały. Poduszka wybuchła i przygwoździła V do siedzenia, ale już opadała. V był w szoku, ale cały, uwięziony jedynie w zablokowanych pasach bezpieczeństwa i krew płynęła mu z nosa od uderzenia poduszki.

— Wyciągnij mnie JK — prosił i szarpał się w amoku.

JK odpiął go z pasów i pomógł wyjść na zewnątrz. Oparł o wrak samochodu.

— Jesteś cały? — dopytywał. — Nic cię nie boli? Nie powinieneś wysiadać.

— Nie zauważyłem go — mówił jak w transie V i rozglądał się wokoło szeroko otwartymi oczami, gdy JK wycierał mu krew z twarzy. — Nic mu nie jest? — pytał o drugiego kierowcę, dysząc ciężko, ale on też już zdążył wysiąść. Nic mu się nie stało. — Nie zauważyłem go JK — dukał w szoku i patrzył to na niego to wokoło. — Nic nie widziałem. Nie było go tu. JK, co ja narobiłem... byłem zdenerwowany... nie wiem, dlaczego się nie zatrzymałem... przepraszam.

— Ćśśśśś spokojnie Tae, najważniejsze, że jesteś cały — mówił do niego uspokajająco i objął go, przytulając mocno do siebie.

V zastygł w jego ramionach, a po chwili objął go równie mocno.

— Bałem się JK. Tak strasznie się bałem, że cię więcej nie zobaczę... tylko tę myśl miałem głowie. Nie kłóćmy się więcej.

— Ćśśśś Tae, spokojnie, jesteś w szoku, już dobrze, wszystko jest okej — uspokajał go, choć serce waliło mu w piersi jak młotem.

Biegnąc tu, myślał o tym samym. Bał się, że więcej się nie zobaczą.

Nadgodziny w warsztacie właśnie dobiegły końca. Czas było się opamiętać. Dostał odpowiedź. To wszystko nie było tego warte. Chyba zapomniał już, jak V był w śpiączce i jedyne, o czym marzył to, żeby się wybudził i był obok, a teraz zostawiał go w domu na długie godziny samego.

Czas było schować dumę do kieszeni i wyrównać rachunki z życiem. Balans. Równowaga. Musiał ją przywrócić nawet za cenę honoru.

💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜

Tak to czasem w życiu bywa, że nie na wszystko da się zapracować, a w pogoni za nieosiągalnym niestety tracimy po drodze to, co najważniejsze. JK właśnie zdał sobie z tego sprawę.

Do jutra :) - jak to super brzmi, prawda?

Sev.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro