Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Jesteśmy umówieni po drugiej stronie

Lecznica była niewielka. Wykafelkowana na biało, nieco obskurna i pachniało w niej środkami dezynfekującymi. Przyjmował w niej tylko główny weterynarz i student na praktykach. JK wniósł Bama na rękach i położył na metalowym stole, co nie było łatwe z jego gabarytami i wagą. Ledwo się na nim mieścił.

— Dzień dobry Bam — przywitał się z nim lekarz.

Znał go bardzo dobrze. Bam był tu już wiele razy w swoim życiu i jeszcze więcej razy przez ostatnie miesiące. Chorował, a do tego miał swoje lata.

Lekarz pogłaskał go po łbie. Nawet nie musiał go badać, żeby dostrzec, że nie jest z nim dobrze. Gorzej niż poprzednio, niespełna tydzień temu, i gorzej ogólnie. Spojrzał na JK'a.

— Bardzo cierpi — powtórzył to, co za kilkoma ostatnimi razami.

Na ostatniej wizycie sugerował uśpienie. Bam był wycieńczony. Nie wstawał z posłania od miesięcy. A ostatnio już nie jadł, nie pił i przyjmował końskie dawki medykamentów. Załatwiał się pod siebie.

JK pokręcił głową.

— Proszę zwiększyć dawkę leków przeciwbólowych — zaprzeczył sugestii o uśpieniu.

Lekarz spojrzał na V, szukając u niego mentalnego wsparcia.

— Serce mu nie wytrzyma, będzie niewyobrażalnie cierpiał — wyjaśnił, wracając wzrokiem do JK'a.

V złapał go za ramię.

— JK... musisz zrozumieć — zwrócił się do niego łagodnie, aczkolwiek stanowczo.

JK szarpnął ramieniem.

— Nie zgadzam się! — warknął szorstko. — Czy wy nie macie serca? — krzyknął w desperacji.

V znów złapał go za ramię i uścisnął.

— W tym rzecz JK, że mamy — argumentował V. — Wydłużasz jego mękę. Nie bądź tyranem.

Te słowa uderzyły w JK'a jak młotem. Serce podeszło mu do gardła i ścisnęło je w supeł. Ogromna niedająca się przełknąć gula urosła mu w krtani. Nic już się nie odezwał. Łzy stanęły mu w oczach i pokiwał głową, że się zgadza.

— Proszę wyjść do recepcji. Za chwilę Kris przygotuje dokumenty — powiedział lekarz i skinął głową na studenta.

Piętnaście minut później JK stał przy kontuarze w holu i patrzył tępo w formularz. Długopis drżał mu w dłoni. Zapomniał, jak się nazywa.

V podszedł do niego i delikatnie odebrał mu długopis.

— Daj, ja to zrobię — powiedział cicho.

Wykonał w życiu nie taki wyrok i wciąż płacił cenę, ale był już odporny. Dostał lekcję i odrobił zadanie domowe. To on w ich związku podejmował te najtrudniejsze decyzje i je egzekwował. Był od brudnej roboty. JK spojrzał mu w oczy.

— Nie będzie mnie przy tym, nie ma mowy, nie przyłożę do tego ręki. Nie wyobrażam sobie, że jego już tu za chwilę nie będzie — powiedział rozedrgany i wyszedł z lecznicy.

V doskonale wiedział, co czuje. On też lata temu nie umiał sobie tego wyobrazić, ale nie wyobrażał sobie również, żeby miało się to wydarzyć bez niego. Podpisał papiery i wszedł z powrotem do gabinetu. Usiadł na stołku obok stołu, pogłaskał Bama po gładkiej sierści i oparł czoło o jego łebek.

— Byłeś jego najlepszym przyjacielem. Nie gniewaj się na niego — powiedział cicho, a myślami powędrował na chwilę do JK'a zapewne siedzącego w samochodzie.

Płacze? — zastanawiał się, wciąż głaskając Bama po grzbiecie, a gdy lekarz obok zaczął procedurę, drzwi gabinetu otworzyły się z hukiem. Wpadł przez nie zapłakany JK.

— Zdążyłem?

V odetchnął z ulgą. Wiedział najlepiej, jak to jest się spóźnić. Nie zdążyć z ostatnimi słowami. Pożegnać się. Nie chciał tego dla JK'a.

Pół kolejnej nocy JK przepłakał, a kilka kolejnych dni było cichych i nasączonych smutkiem. Wszystko smakowało gorzko. Same powroty do domu, w którym nie witał ich merdający ogon były przytłaczające, ale z dnia na dzień było coraz lżej. Zdjęcie Bama na stałe zagościło na komodzie w sypialni tuż obok ramki ze zdjęciem Yeon-tana.

Jakiś miesiąc później wydawać się mogło, że ich życie wróciło do normalności. V leżał już w łóżku, gdy usłyszał, jak JK wchodzi do domu. Po chwili pojawił się w drzwiach sypialni.

— Cześć. Wróciłem — poinformował cicho.

V podniósł oczy znad książki i spojrzał w bok.

— Czekałem na ciebie — powiedział szeptem i uśmiechnął się miękko.

JK odwzajemnił uśmiech.

— Idę pod prysznic, zaraz wracam — poinformował go i zniknął.

Piętnaście minut później zjawił się czysty i pachnący. Ubrany w krótkie dresowe spodenki i biały podkoszulek, wtulił się w ramiona V, wślizgując w nie pod czytaną przez niego książką i pocałował go w szyję.

— Boże, jak dobrze, że jestem już w domu — westchnął zmęczony.

— Miałeś ciężki dzień? — zapytał V, wciąż trzymając książkę jedną ręką, a drugą obejmując głowę JK'a.

Wplótł palce w jego wilgotne na końcówkach włosy i pocałował go w czoło.

— Owszem, ale było warto — westchnął raz jeszcze JK.

— Warto? — zapytał zaintrygowany V.

JK znów cmoknął go, tym razem w obojczyk i przyłożył w to miejsce policzek.

— Bo mogłem wrócić do ciebie — wytłumaczył.

V się zaśmiał.

— No to teraz śpij. Jestem tu. Zawsze będę.

— Moje bezpieczne miejsce — mruknął JK.

V uśmiechnął się po raz kolejny. Czuł przez skórę, że JK miał trudny dzień, a żałoba po Bamie jeszcze nie ustąpiła, a żeby tego było mało, Victor się rozchorował i JK musiał sam dopilnować całego warsztatu. Chciał mu to jakoś wynagrodzić. Palcami zaczął masować mu głowę, żeby go zrelaksować. Po chwili oddech mu się wyrównał, a ciało stało się ciężkie. V był pewny, że zasnął.

— Chcę umrzeć pierwszy — wyszeptał jednak JK. — Nie wyobrażam sobie wracać tu, jeśli ciebie nie będzie.

V przeraziła ta perspektywa. Co prawda daleko im było jeszcze do umierania, ale był w tym bardzo głęboki sens. Wiedział, że JK najbardziej na świecie bał się samotności. Odejście Bama znów uruchomiło ten lęk.

— Dobrze JK, umrzesz pierwszy — obiecał mu, choć był to absurd. — Teraz już śpij, jesteś zmęczony — dodał cicho i pocałował go czule w czoło. — Musisz odpocząć. Nie myśl już o tym.

— Jesteśmy umówieni — mruknął JK, będąc już w półśnie. — Będę czekał po drugiej stronie.

V cmoknął go w czoło raz jeszcze i przytulił do siebie mocniej.

— Jesteśmy kochanie — przytaknął, choć znał smak samotności i bał się przeżywać ją po raz drugi.

Nie miał pojęcia, jak sobie z nią poradzi, ale liczył na łaskawość losu i że tęsknota nie pozostawi mu wiele czasu, a wtedy znów się spotkają. Po drugiej stronie. Gdziekolwiek było to miejsce, mieli tam trafić razem. Tam już nie było piekła i nieba, wszystko to już przeżyli, więc teraz czekała na nich tylko ich przestrzeń.

Poczuł, jak ostatnie wydarzenia, a zwłaszcza dzisiejsza rozmowa, otwarła w jego sercu nową jego część. Uwalniała pokłady uczuć i emocji, których nie umiał rozpoznać, choć znał z definicji i czuł je wciąż do tego samego człowieka. Do JK'a. Był tym przerażony, ale jednocześnie zaintrygowany. To było miejsce tak tkliwe i tak czułe, że od samej świadomości jego istnienia czuł ból w klatce piersiowej.

To było miejsce na samym dnie jego serca.

Spojrzał na śpiącego JK'a. To była przestrzeń na spełnianie marzeń. Swoich i jego. Chciał mu ją całą ofiarować.

Czyżby dokopał sięwreszcie do swojego człowieczeństwa?

💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜

Dziś na bank ktoś płakał...

Do jutra!

Sev.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro