Jesteśmy umówieni po drugiej stronie
Lecznica była niewielka. Wykafelkowana na biało, nieco obskurna i pachniało w niej środkami dezynfekującymi. Przyjmował w niej tylko główny weterynarz i student na praktykach. JK wniósł Bama na rękach i położył na metalowym stole, co nie było łatwe z jego gabarytami i wagą. Ledwo się na nim mieścił.
— Dzień dobry Bam — przywitał się z nim lekarz.
Znał go bardzo dobrze. Bam był tu już wiele razy w swoim życiu i jeszcze więcej razy przez ostatnie miesiące. Chorował, a do tego miał swoje lata.
Lekarz pogłaskał go po łbie. Nawet nie musiał go badać, żeby dostrzec, że nie jest z nim dobrze. Gorzej niż poprzednio, niespełna tydzień temu, i gorzej ogólnie. Spojrzał na JK'a.
— Bardzo cierpi — powtórzył to, co za kilkoma ostatnimi razami.
Na ostatniej wizycie sugerował uśpienie. Bam był wycieńczony. Nie wstawał z posłania od miesięcy. A ostatnio już nie jadł, nie pił i przyjmował końskie dawki medykamentów. Załatwiał się pod siebie.
JK pokręcił głową.
— Proszę zwiększyć dawkę leków przeciwbólowych — zaprzeczył sugestii o uśpieniu.
Lekarz spojrzał na V, szukając u niego mentalnego wsparcia.
— Serce mu nie wytrzyma, będzie niewyobrażalnie cierpiał — wyjaśnił, wracając wzrokiem do JK'a.
V złapał go za ramię.
— JK... musisz zrozumieć — zwrócił się do niego łagodnie, aczkolwiek stanowczo.
JK szarpnął ramieniem.
— Nie zgadzam się! — warknął szorstko. — Czy wy nie macie serca? — krzyknął w desperacji.
V znów złapał go za ramię i uścisnął.
— W tym rzecz JK, że mamy — argumentował V. — Wydłużasz jego mękę. Nie bądź tyranem.
Te słowa uderzyły w JK'a jak młotem. Serce podeszło mu do gardła i ścisnęło je w supeł. Ogromna niedająca się przełknąć gula urosła mu w krtani. Nic już się nie odezwał. Łzy stanęły mu w oczach i pokiwał głową, że się zgadza.
— Proszę wyjść do recepcji. Za chwilę Kris przygotuje dokumenty — powiedział lekarz i skinął głową na studenta.
Piętnaście minut później JK stał przy kontuarze w holu i patrzył tępo w formularz. Długopis drżał mu w dłoni. Zapomniał, jak się nazywa.
V podszedł do niego i delikatnie odebrał mu długopis.
— Daj, ja to zrobię — powiedział cicho.
Wykonał w życiu nie taki wyrok i wciąż płacił cenę, ale był już odporny. Dostał lekcję i odrobił zadanie domowe. To on w ich związku podejmował te najtrudniejsze decyzje i je egzekwował. Był od brudnej roboty. JK spojrzał mu w oczy.
— Nie będzie mnie przy tym, nie ma mowy, nie przyłożę do tego ręki. Nie wyobrażam sobie, że jego już tu za chwilę nie będzie — powiedział rozedrgany i wyszedł z lecznicy.
V doskonale wiedział, co czuje. On też lata temu nie umiał sobie tego wyobrazić, ale nie wyobrażał sobie również, żeby miało się to wydarzyć bez niego. Podpisał papiery i wszedł z powrotem do gabinetu. Usiadł na stołku obok stołu, pogłaskał Bama po gładkiej sierści i oparł czoło o jego łebek.
— Byłeś jego najlepszym przyjacielem. Nie gniewaj się na niego — powiedział cicho, a myślami powędrował na chwilę do JK'a zapewne siedzącego w samochodzie.
Płacze? — zastanawiał się, wciąż głaskając Bama po grzbiecie, a gdy lekarz obok zaczął procedurę, drzwi gabinetu otworzyły się z hukiem. Wpadł przez nie zapłakany JK.
— Zdążyłem?
V odetchnął z ulgą. Wiedział najlepiej, jak to jest się spóźnić. Nie zdążyć z ostatnimi słowami. Pożegnać się. Nie chciał tego dla JK'a.
Pół kolejnej nocy JK przepłakał, a kilka kolejnych dni było cichych i nasączonych smutkiem. Wszystko smakowało gorzko. Same powroty do domu, w którym nie witał ich merdający ogon były przytłaczające, ale z dnia na dzień było coraz lżej. Zdjęcie Bama na stałe zagościło na komodzie w sypialni tuż obok ramki ze zdjęciem Yeon-tana.
Jakiś miesiąc później wydawać się mogło, że ich życie wróciło do normalności. V leżał już w łóżku, gdy usłyszał, jak JK wchodzi do domu. Po chwili pojawił się w drzwiach sypialni.
— Cześć. Wróciłem — poinformował cicho.
V podniósł oczy znad książki i spojrzał w bok.
— Czekałem na ciebie — powiedział szeptem i uśmiechnął się miękko.
JK odwzajemnił uśmiech.
— Idę pod prysznic, zaraz wracam — poinformował go i zniknął.
Piętnaście minut później zjawił się czysty i pachnący. Ubrany w krótkie dresowe spodenki i biały podkoszulek, wtulił się w ramiona V, wślizgując w nie pod czytaną przez niego książką i pocałował go w szyję.
— Boże, jak dobrze, że jestem już w domu — westchnął zmęczony.
— Miałeś ciężki dzień? — zapytał V, wciąż trzymając książkę jedną ręką, a drugą obejmując głowę JK'a.
Wplótł palce w jego wilgotne na końcówkach włosy i pocałował go w czoło.
— Owszem, ale było warto — westchnął raz jeszcze JK.
— Warto? — zapytał zaintrygowany V.
JK znów cmoknął go, tym razem w obojczyk i przyłożył w to miejsce policzek.
— Bo mogłem wrócić do ciebie — wytłumaczył.
V się zaśmiał.
— No to teraz śpij. Jestem tu. Zawsze będę.
— Moje bezpieczne miejsce — mruknął JK.
V uśmiechnął się po raz kolejny. Czuł przez skórę, że JK miał trudny dzień, a żałoba po Bamie jeszcze nie ustąpiła, a żeby tego było mało, Victor się rozchorował i JK musiał sam dopilnować całego warsztatu. Chciał mu to jakoś wynagrodzić. Palcami zaczął masować mu głowę, żeby go zrelaksować. Po chwili oddech mu się wyrównał, a ciało stało się ciężkie. V był pewny, że zasnął.
— Chcę umrzeć pierwszy — wyszeptał jednak JK. — Nie wyobrażam sobie wracać tu, jeśli ciebie nie będzie.
V przeraziła ta perspektywa. Co prawda daleko im było jeszcze do umierania, ale był w tym bardzo głęboki sens. Wiedział, że JK najbardziej na świecie bał się samotności. Odejście Bama znów uruchomiło ten lęk.
— Dobrze JK, umrzesz pierwszy — obiecał mu, choć był to absurd. — Teraz już śpij, jesteś zmęczony — dodał cicho i pocałował go czule w czoło. — Musisz odpocząć. Nie myśl już o tym.
— Jesteśmy umówieni — mruknął JK, będąc już w półśnie. — Będę czekał po drugiej stronie.
V cmoknął go w czoło raz jeszcze i przytulił do siebie mocniej.
— Jesteśmy kochanie — przytaknął, choć znał smak samotności i bał się przeżywać ją po raz drugi.
Nie miał pojęcia, jak sobie z nią poradzi, ale liczył na łaskawość losu i że tęsknota nie pozostawi mu wiele czasu, a wtedy znów się spotkają. Po drugiej stronie. Gdziekolwiek było to miejsce, mieli tam trafić razem. Tam już nie było piekła i nieba, wszystko to już przeżyli, więc teraz czekała na nich tylko ich przestrzeń.
Poczuł, jak ostatnie wydarzenia, a zwłaszcza dzisiejsza rozmowa, otwarła w jego sercu nową jego część. Uwalniała pokłady uczuć i emocji, których nie umiał rozpoznać, choć znał z definicji i czuł je wciąż do tego samego człowieka. Do JK'a. Był tym przerażony, ale jednocześnie zaintrygowany. To było miejsce tak tkliwe i tak czułe, że od samej świadomości jego istnienia czuł ból w klatce piersiowej.
To było miejsce na samym dnie jego serca.
Spojrzał na śpiącego JK'a. To była przestrzeń na spełnianie marzeń. Swoich i jego. Chciał mu ją całą ofiarować.
Czyżby dokopał sięwreszcie do swojego człowieczeństwa?
💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜
Dziś na bank ktoś płakał...
Do jutra!
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro