Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Jesteś dobry, lepszy

Pogoda dopisywała. Było słonecznie, ale nie upalnie. Było nieco poniżej 30 stopni Celsjusza i wszystko wskazywało na to, że jedenaste urodziny Cassy odbędą się w ogrodzie. Cassy wróciła ze szkoły tuż po siedemnastej, w chwili, gdy V zajechał równo z busem szkolnym na podjazd piaskowego domu. Cassy wysiadła z uśmiechem i przybiegła się przywitać.

— Cześć tatku — zaćwierkała tym swoim słodkim głosikiem.

Ubrana w jeansowe ogrodniczki, białe adidasy i kurtkę w paski, porzuciła plecak z jednorożcem na podłodze w holu.

— Cassie, plecak — upomniał ją V, myjąc ręce nad zlewem. — Tata znów się o niego potknie i wybije zęby, wiesz przecież, jaki jest nieuważny — zakpił z JK'a. — Zjadłaś obiad w szkole?

— Zjadłam calutki, jesteś dumny? — zapytała, krzycząc ze swojego pokoju.

— Bardzo — potwierdził jej V. — Chodź, musimy porozmawiać, gdy będę przygotowywał kolację.

Cassy wróciła do kuchni i usiadała przy stole. Wsparła na dłoniach buźkę z dołkiem w policzku, jaki dostała w spadku po JK'u, a jej brązowe oczy wyglądały na zmartwione.

— Tata znów wróci dziś później? — zapytała z przejęciem.

Nawet ona wiedziała, że JK się przepracowuje.

— Nic mi o tym nie wiadomo. Powinien być lada moment — odpowiedział rzeczowo V.

— A o czym będziemy rozmawiać? — zapytała zainteresowana i poprawiła się na krześle.

Wciąż była na tyle niska, żeby stopami nie dosięgać podłogi.

— O twoich urodzinach. Jak w tym roku chcesz je zorganizować? Ile dzieci chcesz zaprosić? Może znów chcesz tematyczne urodziny? — zasypał ją pytaniami V.

Cassy zadyndała nogami energicznie.

— Tak, już o tym myślałam i rozmawiałam z Joshem i Rubby. Chcę, żeby moje urodziny odbyły się w Wild West Country — powiedziała rozemocjonowana. — Będziemy jeździć na koniach, nosić kapelusze i strzelać! — wypaliła, a V struchlał.

Zakręcił wodę i stanął jak wryty w podłogę, patrząc na nią jak na ducha.

— Wiesz, że tam jest prawdziwa strzelnica? — zapytała, biorąc jego chwilowe zaskoczenie za coś pozytywnego. — I jak rodzice się zgodzą, to wolno nam będzie strzelać do tarczy, albo do maskotek!

— Nie mam mowy — natychmiast zabronił V.

Cassy oniemiała, a on nie chcąc patrzeć jej w oczy, zaczął się rozglądać za czymś, czym mógłby zająć ręce, ale miał wrażenie, że nic nie widzi. Zabrał się ponownie za mycie, tyle że tym razem warzyw.

— Że co? Dlaczego? — zapytała zaskoczona Cassy.

— Bo nie — zaparł się V.

Nie miał żadnego racjonalnego argumentu. Cassy się skrzywiła.

— Taaaatkuuu, proszę, proszę, proszę — zaczęła błagać przymilnie.

Na to wszystko wszedł do kuchni JK.

— Dzień dobry? — przywitał się z uśmiechem i złapał za boki.

Popatrzył to na Cassy, to na V i od razu wywnioskował, że wdepnął na jakiś kwas. Obdarował myjącego w zlewie warzywa V buziakiem w policzek, a siedzącą przy stole Cassy cmoknął w czoło.

— O czym rozmawiamy? — zapytał, widząc, że jego małżonek pobladł na twarzy.

— O urodzinach — wydusił z siebie V.

JK spojrzał w dół na Cassy.

— I co tym razem wymyśliłaś, że tatuś wygląda tak, jakby miał zaraz zemdleć?

— Strzelnicę! — krzyknęła tryumfalnie Cassy. — Chcę urodziny w Wild West Country.

Wyszczerzyła się tak, że jej skośne oczy niemalże zniknęły z twarzy. JK zastygł w bezruchu, a po chwili zamrugał oczami. Spojrzał na sparaliżowanego V i zrobił minę.

— Do dzieła tatku, twoje oczko w głowie, Motylek, ma kolejne marzenie do odhaczenia — zażartował i klepnął V w tyłek.

Następnie zaśmiał się jak hiena i zniknął z kuchni.

— Wróć! — nakazał V szorstkim głosem.

JK wychylił się zza ściany.

— Hm?

V wytarł dłonie w ścierkę.

— Cassy, a nie lepiej byłoby zorganizować urodziny w ogródku, jak zawsze? — zapytał bezsilnie.

Cassy wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia.

— Tato — zerknęła na JK'a błagalnie. — Tatuś nic nie rozumie, przecież ja będę już nastolatką! Wszyscy robią urodziny w Wild West, tylko nie ja! — oburzyła się, widząc, że V kręci już przecząco głową. — Jesteś dla mnie taki niedobry — zaatakowała.

Wiedziała, że ten argument podziała cuda, ale nie czekała na odpowiedź. Wydęła usta jak JK, a przez policzek przebiegła jej pionowa linia zwiastująca obrazę. Zerwała się z krzesła i popędziła do swojego pokoju. Chwilę później usłyszeli trzaśnięcie drzwiami.

— Czasami wydaje mi się, że ona jest twoim klonem — westchnął ciężko V. — JK? — zwrócił się do niego o ratunek. — Pomóż mi.

— Ona była twoim pomysłem — powiedział JK i wymierzył w niego palcem. — Ja tylko... no... wiadomo, jaki jest mój wkład.

V przewrócił oczami.

— To nie są żarty JK. Zawsze umywasz ręce — oskarżył go.

JK zaśmiał się jak hiena.

— Wtedy też umyłem, jak było już po.

V spojrzał na niego surowo.

— Pamiętasz, że rozmawiamy o naszej córce? A nie o słoiku ze spermą? Od kiedy niby jesteś taki obleśny? — zapytał hardo.

— Nie jestem, przepraszam, masz rację, ale chciałem zażartować, a ty bierzesz to zbyt serio — odpowiedział JK.

V się tylko skrzywił i już nic nie powiedział. Był obrażony. Odwrócił się tyłem i oparł o blat dłońmi. Miał nie lada zmartwienie. JK podszedł do niego, oparł biodra o jego tyłek i objął go w pasie.

— Tae — wymruczał w jego kark, cmokając go raz po raz. — Zorganizujemy jej te urodziny na strzelnicy. Co to takiego. Przecież jesteśmy normalni. Nasza przeszłość to przeszłość. I tyle.

V westchnął i objął jego ramiona owinięte wokół jego pasa.

— Masz rację, ale mnie tym zaskoczyła.

— Pójdziesz z nią pogadać, czy ja mam to zrobić? — zapytał JK.

— Pójdę, a ty zajmij się kolacją — odpowiedział.

Pół godziny później było po problemie. Cassy siedziała uśmiechnięta przy stole i zajadała kimbap, a niecałe dwa tygodnie później podjechali pod Wild West Country.

V wynajął prawie cały park tylko dla Cassy. Jego księżniczka musiała mieć najlepsze urodziny na świecie. W końcu była już nastolatką!

Zaprosiła oczywiście całą klasę, a V rodziców. Przyszli nawet rodzice Josha, choć ojciec łypał złowrogo oczyskami. Dzieciaki ustawiły się w równym rzędzie i każde pod czujnym okiem wynajętego instruktora mogło wycelować ze strzelby nabitej śrutem w maskotkę. Ta jednak okazała się zbyt ciężka i duża jak na jedenastoletnie dzieciaki, więc przeniesiono strzelaninę do tarczy i wręczono im pistolet.

Kiedy przyszła kolej Cassy, JK i V wstali od stołu z przejęcia. Cassy złapała oburącz pistolet i wymierzyła w tarczę. Spudłowała.

— No cóż, genów nie oszukasz — zadrwił V pod nosem.

JK spojrzał na niego w szoku. Oczy otworzyły mu się szeroko i usta nie mniej. V trącił jego brodę palcem.

— Zamknij usta kochanie — upomniał go żartobliwie. — Czyżbym powiedział nieprawdę? — zapytał z drwiną, wypychając językiem policzek.

Spojrzał na Cassy. Stała zawiedziona z krzywą miną.

— Skarbie, tatuś ci pomoże! — zawołał do niej i ruszył w jej kierunku.

Musiał przecież być jej bohaterem. Nie mógł pozwolić, żeby urodziny się nie udały. Postawił ją przed sobą, uklęknął i złapał jej rękę. Wycelował w tarczę. Trafili w samiusieńki środek.

Cassy była zachwycona, a dzieciaki zaczęły klaskać. Wszystkie chciały, żeby im pomagał. Wpakowali razem cały śrut w środek tarczy. Rodzice stali oniemiali, a V zaśmiał się jakby nigdy nic.

— Kiedyś, jak byłem młody, byłem instruktorem na strzelnicy — skłamał, choć nie do końca. — To tam się poznaliśmy, prawda kochanie? — zapytał JK'a, który znów stał z rozdziawioną gębą. — Kiepsko strzelałeś, ale ponieważ celowałeś we mnie, to cię polubiłem — zażartował, a rodzice zaczęli się śmiać.

Podszedł do niego z rękami w kieszeniach.

— Masz szczęście, że wtedy spudłowałem — żachnął się JK, mając oczywiście na myśli strzelaninę u Wanga.

— Do dziś jestem ci wdzięczny — znów zażartował V. — Przeszłość jest przecież przeszłością — powiedział z oczywistością, ale gorzko. — Nie mogłem pozwolić, żeby nasza córka była taką ofermą jak ty — zakpił.

Do końca przyjęcia wszystko było normalnie, ale w nocy przypłacił ten popis koszmarem. Obudził się zlany potem i przerażony. JK objął go mocno i przytulił do siebie. Spodziewał się tego. Czuł już przez sen, że V się kręci jak huragan. Słyszał ten jego urywany oddech zwiastujący kłopoty. Obudził się chwilę przed nim.

— Spokojnie kochanie — szeptał mu do ucha. — Jestem tu. Zawsze będę. Przepraszam, to moja wina. Powinienem był przekonać Cassy, że dziki zachód i strzelnica to nie najlepszy pomysł na urodziny.

V dyszał jak po biegu.

— Nie, to tylko zły sen, przeszłość, tylko przeszłość — zapewniał go i samego siebie. — Ma prawo do normalnego życia.

Dla Cassy był w stanie znieść wszystko. Nawet pogrzebać na zawsze przeszłość. Od chwili, gdy przyszła na świat, nie przeszedł ani jednego załamania. Ani razu nie obudził się tak jak dziś, zlany potem i przerażony.

— Tylko przeszłość — potwierdził mu JK i znów pocałował w czoło. — Nie myśl o tym, cokolwiek ci się śniło.

— Byłem w lesie z G-gukiem...

— Ćśśśśś powiedziałem, nie myśl o tym. To był tylko zły sen. Wyrzuć to. Zepchnij na bok. To było bardzo dawno temu.

V przytaknął skinieniem głowy i wtulił się w niego bardziej. Jednak dręczyło go coś innego niż koszmar. Nie mógł przestać o tym myśleć.

— Obiecaj, że Cassy się nigdy nie dowie, kim jestem — poprosił rozedrgany.

JK pocałował go raz jeszcze w spocone czoło. Najczulej jak potrafił. Pogładził po plecach uspokajająco, a nogi wplótł między jego nogi.

— Kim byłeś kochanie — poprawił go i wtulił w siebie jeszcze mocniej. — Już nie jesteś tym kimś z przeszłości, ten ktoś umarł dawno temu. Dziś jesteś ukochanym tatą naszej córki i moim mężem. Nikim więcej. Uwierz mi, jesteś zwyczajny, dobry, lepszy.

— Wierzę ci JK...

💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜

Myślę, że JK powinien zostać beatyfikowany? Co Wy na to? Mogę to spowodować xD

Do jutra!

Sev.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro