Jesteś dobry, lepszy
Pogoda dopisywała. Było słonecznie, ale nie upalnie. Było nieco poniżej 30 stopni Celsjusza i wszystko wskazywało na to, że jedenaste urodziny Cassy odbędą się w ogrodzie. Cassy wróciła ze szkoły tuż po siedemnastej, w chwili, gdy V zajechał równo z busem szkolnym na podjazd piaskowego domu. Cassy wysiadła z uśmiechem i przybiegła się przywitać.
— Cześć tatku — zaćwierkała tym swoim słodkim głosikiem.
Ubrana w jeansowe ogrodniczki, białe adidasy i kurtkę w paski, porzuciła plecak z jednorożcem na podłodze w holu.
— Cassie, plecak — upomniał ją V, myjąc ręce nad zlewem. — Tata znów się o niego potknie i wybije zęby, wiesz przecież, jaki jest nieuważny — zakpił z JK'a. — Zjadłaś obiad w szkole?
— Zjadłam calutki, jesteś dumny? — zapytała, krzycząc ze swojego pokoju.
— Bardzo — potwierdził jej V. — Chodź, musimy porozmawiać, gdy będę przygotowywał kolację.
Cassy wróciła do kuchni i usiadała przy stole. Wsparła na dłoniach buźkę z dołkiem w policzku, jaki dostała w spadku po JK'u, a jej brązowe oczy wyglądały na zmartwione.
— Tata znów wróci dziś później? — zapytała z przejęciem.
Nawet ona wiedziała, że JK się przepracowuje.
— Nic mi o tym nie wiadomo. Powinien być lada moment — odpowiedział rzeczowo V.
— A o czym będziemy rozmawiać? — zapytała zainteresowana i poprawiła się na krześle.
Wciąż była na tyle niska, żeby stopami nie dosięgać podłogi.
— O twoich urodzinach. Jak w tym roku chcesz je zorganizować? Ile dzieci chcesz zaprosić? Może znów chcesz tematyczne urodziny? — zasypał ją pytaniami V.
Cassy zadyndała nogami energicznie.
— Tak, już o tym myślałam i rozmawiałam z Joshem i Rubby. Chcę, żeby moje urodziny odbyły się w Wild West Country — powiedziała rozemocjonowana. — Będziemy jeździć na koniach, nosić kapelusze i strzelać! — wypaliła, a V struchlał.
Zakręcił wodę i stanął jak wryty w podłogę, patrząc na nią jak na ducha.
— Wiesz, że tam jest prawdziwa strzelnica? — zapytała, biorąc jego chwilowe zaskoczenie za coś pozytywnego. — I jak rodzice się zgodzą, to wolno nam będzie strzelać do tarczy, albo do maskotek!
— Nie mam mowy — natychmiast zabronił V.
Cassy oniemiała, a on nie chcąc patrzeć jej w oczy, zaczął się rozglądać za czymś, czym mógłby zająć ręce, ale miał wrażenie, że nic nie widzi. Zabrał się ponownie za mycie, tyle że tym razem warzyw.
— Że co? Dlaczego? — zapytała zaskoczona Cassy.
— Bo nie — zaparł się V.
Nie miał żadnego racjonalnego argumentu. Cassy się skrzywiła.
— Taaaatkuuu, proszę, proszę, proszę — zaczęła błagać przymilnie.
Na to wszystko wszedł do kuchni JK.
— Dzień dobry? — przywitał się z uśmiechem i złapał za boki.
Popatrzył to na Cassy, to na V i od razu wywnioskował, że wdepnął na jakiś kwas. Obdarował myjącego w zlewie warzywa V buziakiem w policzek, a siedzącą przy stole Cassy cmoknął w czoło.
— O czym rozmawiamy? — zapytał, widząc, że jego małżonek pobladł na twarzy.
— O urodzinach — wydusił z siebie V.
JK spojrzał w dół na Cassy.
— I co tym razem wymyśliłaś, że tatuś wygląda tak, jakby miał zaraz zemdleć?
— Strzelnicę! — krzyknęła tryumfalnie Cassy. — Chcę urodziny w Wild West Country.
Wyszczerzyła się tak, że jej skośne oczy niemalże zniknęły z twarzy. JK zastygł w bezruchu, a po chwili zamrugał oczami. Spojrzał na sparaliżowanego V i zrobił minę.
— Do dzieła tatku, twoje oczko w głowie, Motylek, ma kolejne marzenie do odhaczenia — zażartował i klepnął V w tyłek.
Następnie zaśmiał się jak hiena i zniknął z kuchni.
— Wróć! — nakazał V szorstkim głosem.
JK wychylił się zza ściany.
— Hm?
V wytarł dłonie w ścierkę.
— Cassy, a nie lepiej byłoby zorganizować urodziny w ogródku, jak zawsze? — zapytał bezsilnie.
Cassy wykrzywiła usta w grymasie niezadowolenia.
— Tato — zerknęła na JK'a błagalnie. — Tatuś nic nie rozumie, przecież ja będę już nastolatką! Wszyscy robią urodziny w Wild West, tylko nie ja! — oburzyła się, widząc, że V kręci już przecząco głową. — Jesteś dla mnie taki niedobry — zaatakowała.
Wiedziała, że ten argument podziała cuda, ale nie czekała na odpowiedź. Wydęła usta jak JK, a przez policzek przebiegła jej pionowa linia zwiastująca obrazę. Zerwała się z krzesła i popędziła do swojego pokoju. Chwilę później usłyszeli trzaśnięcie drzwiami.
— Czasami wydaje mi się, że ona jest twoim klonem — westchnął ciężko V. — JK? — zwrócił się do niego o ratunek. — Pomóż mi.
— Ona była twoim pomysłem — powiedział JK i wymierzył w niego palcem. — Ja tylko... no... wiadomo, jaki jest mój wkład.
V przewrócił oczami.
— To nie są żarty JK. Zawsze umywasz ręce — oskarżył go.
JK zaśmiał się jak hiena.
— Wtedy też umyłem, jak było już po.
V spojrzał na niego surowo.
— Pamiętasz, że rozmawiamy o naszej córce? A nie o słoiku ze spermą? Od kiedy niby jesteś taki obleśny? — zapytał hardo.
— Nie jestem, przepraszam, masz rację, ale chciałem zażartować, a ty bierzesz to zbyt serio — odpowiedział JK.
V się tylko skrzywił i już nic nie powiedział. Był obrażony. Odwrócił się tyłem i oparł o blat dłońmi. Miał nie lada zmartwienie. JK podszedł do niego, oparł biodra o jego tyłek i objął go w pasie.
— Tae — wymruczał w jego kark, cmokając go raz po raz. — Zorganizujemy jej te urodziny na strzelnicy. Co to takiego. Przecież jesteśmy normalni. Nasza przeszłość to przeszłość. I tyle.
V westchnął i objął jego ramiona owinięte wokół jego pasa.
— Masz rację, ale mnie tym zaskoczyła.
— Pójdziesz z nią pogadać, czy ja mam to zrobić? — zapytał JK.
— Pójdę, a ty zajmij się kolacją — odpowiedział.
Pół godziny później było po problemie. Cassy siedziała uśmiechnięta przy stole i zajadała kimbap, a niecałe dwa tygodnie później podjechali pod Wild West Country.
V wynajął prawie cały park tylko dla Cassy. Jego księżniczka musiała mieć najlepsze urodziny na świecie. W końcu była już nastolatką!
Zaprosiła oczywiście całą klasę, a V rodziców. Przyszli nawet rodzice Josha, choć ojciec łypał złowrogo oczyskami. Dzieciaki ustawiły się w równym rzędzie i każde pod czujnym okiem wynajętego instruktora mogło wycelować ze strzelby nabitej śrutem w maskotkę. Ta jednak okazała się zbyt ciężka i duża jak na jedenastoletnie dzieciaki, więc przeniesiono strzelaninę do tarczy i wręczono im pistolet.
Kiedy przyszła kolej Cassy, JK i V wstali od stołu z przejęcia. Cassy złapała oburącz pistolet i wymierzyła w tarczę. Spudłowała.
— No cóż, genów nie oszukasz — zadrwił V pod nosem.
JK spojrzał na niego w szoku. Oczy otworzyły mu się szeroko i usta nie mniej. V trącił jego brodę palcem.
— Zamknij usta kochanie — upomniał go żartobliwie. — Czyżbym powiedział nieprawdę? — zapytał z drwiną, wypychając językiem policzek.
Spojrzał na Cassy. Stała zawiedziona z krzywą miną.
— Skarbie, tatuś ci pomoże! — zawołał do niej i ruszył w jej kierunku.
Musiał przecież być jej bohaterem. Nie mógł pozwolić, żeby urodziny się nie udały. Postawił ją przed sobą, uklęknął i złapał jej rękę. Wycelował w tarczę. Trafili w samiusieńki środek.
Cassy była zachwycona, a dzieciaki zaczęły klaskać. Wszystkie chciały, żeby im pomagał. Wpakowali razem cały śrut w środek tarczy. Rodzice stali oniemiali, a V zaśmiał się jakby nigdy nic.
— Kiedyś, jak byłem młody, byłem instruktorem na strzelnicy — skłamał, choć nie do końca. — To tam się poznaliśmy, prawda kochanie? — zapytał JK'a, który znów stał z rozdziawioną gębą. — Kiepsko strzelałeś, ale ponieważ celowałeś we mnie, to cię polubiłem — zażartował, a rodzice zaczęli się śmiać.
Podszedł do niego z rękami w kieszeniach.
— Masz szczęście, że wtedy spudłowałem — żachnął się JK, mając oczywiście na myśli strzelaninę u Wanga.
— Do dziś jestem ci wdzięczny — znów zażartował V. — Przeszłość jest przecież przeszłością — powiedział z oczywistością, ale gorzko. — Nie mogłem pozwolić, żeby nasza córka była taką ofermą jak ty — zakpił.
Do końca przyjęcia wszystko było normalnie, ale w nocy przypłacił ten popis koszmarem. Obudził się zlany potem i przerażony. JK objął go mocno i przytulił do siebie. Spodziewał się tego. Czuł już przez sen, że V się kręci jak huragan. Słyszał ten jego urywany oddech zwiastujący kłopoty. Obudził się chwilę przed nim.
— Spokojnie kochanie — szeptał mu do ucha. — Jestem tu. Zawsze będę. Przepraszam, to moja wina. Powinienem był przekonać Cassy, że dziki zachód i strzelnica to nie najlepszy pomysł na urodziny.
V dyszał jak po biegu.
— Nie, to tylko zły sen, przeszłość, tylko przeszłość — zapewniał go i samego siebie. — Ma prawo do normalnego życia.
Dla Cassy był w stanie znieść wszystko. Nawet pogrzebać na zawsze przeszłość. Od chwili, gdy przyszła na świat, nie przeszedł ani jednego załamania. Ani razu nie obudził się tak jak dziś, zlany potem i przerażony.
— Tylko przeszłość — potwierdził mu JK i znów pocałował w czoło. — Nie myśl o tym, cokolwiek ci się śniło.
— Byłem w lesie z G-gukiem...
— Ćśśśśś powiedziałem, nie myśl o tym. To był tylko zły sen. Wyrzuć to. Zepchnij na bok. To było bardzo dawno temu.
V przytaknął skinieniem głowy i wtulił się w niego bardziej. Jednak dręczyło go coś innego niż koszmar. Nie mógł przestać o tym myśleć.
— Obiecaj, że Cassy się nigdy nie dowie, kim jestem — poprosił rozedrgany.
JK pocałował go raz jeszcze w spocone czoło. Najczulej jak potrafił. Pogładził po plecach uspokajająco, a nogi wplótł między jego nogi.
— Kim byłeś kochanie — poprawił go i wtulił w siebie jeszcze mocniej. — Już nie jesteś tym kimś z przeszłości, ten ktoś umarł dawno temu. Dziś jesteś ukochanym tatą naszej córki i moim mężem. Nikim więcej. Uwierz mi, jesteś zwyczajny, dobry, lepszy.
— Wierzę ci JK...
💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜
Myślę, że JK powinien zostać beatyfikowany? Co Wy na to? Mogę to spowodować xD
Do jutra!
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro