Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Gimme a call Babe Babe

Była zima. Za oknem robiło się szaro, gdy ciszę piaskowego domu po raz piąty tej samej nocy przeszył płacz Cassy. V podniósł się na łokciu z poduszki i spojrzał na zegarek.

— Jest czwarta rano? Czy po południu? — zapytał zamroczony.

Miał wrażenie, że nie panuje nad czasoprzestrzenią, a ona pochłania ich niczym kosmiczna czarna dziura. To były pierwsze trudne dwa tygodnie w ich roli rodzicielskiej. Jeszcze nigdy Cassy nie dała im tak popalić, jak tego czasu. Miała półtora roku z małym okładem i nawet gdy ząbkowała, nie robiła takich nocnych lamentów.

JK też się ocknął i uniósł głowę z poduszki.

— Dlaczego ona tak płacze? — zapytał zaspany i potarł twarz dłonią.

— Pytasz, jakbym wiedział — wybełkotał V, wygrzebując się spod kołdry.

— Mam do niej pójść? — zapytał znów JK, ale V poklepał go po ramieniu.

— Nie, ja pójdę — zaprzeczył markotnie. — Ale już tam zostanę, położę się tam u niej na sofie, nie przywlokę się tu z powrotem, nie dam kurwa rady — jęknął żałośnie. — Czy w nią wstąpił jakiś demon? Może egzorcystę trzeba wezwać?

JK znów uniósł głowę.

— Egzorcysta to będzie tobie potrzebny, jak nie prześpisz chociaż jednej nocy — zarzucił mu. — Nie rozumiem, dlaczego się tak upierasz, żeby spała u siebie? Przynieś ją tu, zobaczysz, zaśnie jak aniołek.

— Nie, w książce doktora Doug'a Bentona było napisane, że dziecko powinno spać u siebie — wyrecytował niczym święte słowa. — Trzeba tylko być konsekwentnym.

JK się zagotował w jedną sekundę. Już jakiś czas temu zrozumiał, że jego obawy związane z tym całym przygotowywaniem się do roli ojca, były niczym jak tylko przewrażliwieniem i że to on miał rację, myśląc, że takie rzeczy przychodzą naturalnie i nie trzeba wyczytywać ich z całego stosu poradników.

— Jesteś niepoważny, kładź się, a ja idę po nią — warknął i popchnął V na poduszkę. — W dupie mam te twoje wszystkie książki i tego całego Dupka Pontona. Nasza córka może się boi, potrzebuje bliskości, a ty słuchasz bzdurnej książki, jakby była wyrocznią — niemalże przeklinał. — To my, dwaj dorośli faceci śpimy razem, a małej dziewczynce każemy spać samej. To niepoważne, nie mówiąc o tym, że ten facet, który napisał tę książkę to jakiś oszołom, który założę się, nawet nie miał w życiu dziecka na wychowaniu — złorzeczył, idąc chwiejnym krokiem przez sypialnię. — Konsekwentnie to okładałbym go po ryju, gdybym spotkał na swojej drodze. Spałem z rodzicami prawie do dziesiątego roku życia i jakoś żyję.

V się poddał. Miał już dość.

— Nie pomyślałeś, że przez to nie mieli więcej dzieci? — zakpił w sennym amoku.

JK zatrzymał się na chwilę i obejrzał się przez ramię złowrogo.

— Sugerujesz, że w tym stanie nadajesz się do robienia dzieci? — zapytał drwiąco. — Jedyne, na co się teraz nadajesz to na wycior z karabinu — wyszydził go.

Chwilę później przyniósł wtulone w siebie, buczące, małe stworzonko, ubrane w pomarańczowo-różowy pajacyk i z chwilą, gdy położył obok siebie na poduszce, umilkło. Kiedyś, gdy ledwo przynieśli ją ze szpitala, też tak z nią spali do chwili, gdy V nie wyczytał tej cudownej „porady" tego całego Pontona, że dziecko powinno spać u siebie. Pamiętał, że jeszcze w pokoju szpitalnym o tym marzył.

— Jesssu jaki spokój — zdążył tylko sapnąć i już go nie było. Zasnął.

Obudził się o dziewiątej. Trochę wystraszony, gdy dotarło do niego, że spała z nimi Cassy. Zawsze gdzieś podświadomie bał się, że ją przygniecie. Szybko podniósł się na łokciach i spojrzał na V. Spał z odbitą na twarzy poduszką i nabrzmiałymi od snu ustami, a wtulona w niego Cassy leżała obok cichutko i przeżuwała ściągacz rękawa jego koszulki. Gdy spostrzegła, że JK na nią patrzy, zaśmiała się zadziornie.

— Ćśśśśś — uspokoił ją, przykładając palec do ust, a ona zamilkła posłusznie. — Tatuś musi się wyspać, nie budźmy go, dobrze? — zapytał, choć wcale nie czekał na odpowiedź. — Pojedziesz ze mną dzisiaj do warsztatu. Jest dzień wolny, ale odbierzemy części, trochę ogarniemy tę ruderę i wrócimy na obiad. Tatuś może już wtedy wstanie — wytłumaczył jej szeptem, jakby była w pełni rozumnym człowiekiem, a potem usiadł i wziął ją delikatnie na ręce.

— Dawaj buziola słodki pączku — mówił do niej cicho i obcałowywał, gdzie popadło, wstając z łóżka.

Wyszli z sypialni w akompaniamencie jej cichego chichotu, obsypując się buziakami, a V zostawili śpiącego z mokrym, obślinionym rękawem. W kuchni zjedli śniadanie, ubrali się i pojechali do warsztatu. Na lodówce zostawili kartkę z wiadomością i kilkoma tłustymi plamami po naleśnikach.

„Mamy nadzieję, że się wyspałeś. Jesteśmy w warsztacie. Wrócimy na obiad lub z obiadem. Daj znać, z której restauracji przywieźć. Kochamy cię — JK i Cas, buziaki"

V obudził się około południa. Podniósł opuchniętą twarz z poduszki i potarł ją dłonią.

— Zmartwychwstałem? — zapytał sam siebie. — Oby nie lewą nogą — zakpił.

Rozejrzał się po sypialni, ale że nikogo w niej nie było, wsłuchał się w ciszę domu. Nic. Pusto. Ani jeden odgłos go nie dobiegł. Wstał więc i zamroczony wciąż snem, przeszedł do kuchni. Uśmiechnął się wciąż zaspany do kartki na lodówce, a następnie pocałował opuszki palców i przyłożył je do niej, oddając JK'owi i Cassy podarowanego buziaka z wiadomości. Zawrócił w stronę sypialni, ale zatrzymał się przy stole. Złapał na wpół zjedzonego naleśnika leżącego na różowym talerzyku w kotki i ugryzł dwa razy.

— Dobry — powiedział sam do siebie z pełnymi ustami. — JK robi najlepsze — pochwalił. — Ale tylko dla Cassy, dla mnie nigdy — poskarżył się na niego półżartem.

Wrócił do sypialni, przełknął naleśnika, a place wytarł w spodnie od piżamy. Od kiedy w ich życiu pojawiła się Cassy, przestał zwracać uwagę na pedantyczny porządek i czystość. To i tak nie miało większego sensu. Okruszki z ciastek miał nawet w skarpetkach, a obślinione paluchy Cassy znaczyły teren i chyba tylko sufit nie był nimi wypalcowany. Miał dwa wyjścia albo zaakceptować ten syf, albo zaharować się na śmierć przy jego sprzątaniu. A że życie było mu miłe, to wybrał opcję numer jeden. Sam przyznał przed sobą jakiś czas później, broń Boże przed JK'em, że to było nawet przyjemne, nie musieć wiecznie stać na baczność.

Złapał za telefon i zadzwonił do niego. Nic z tego. Nie odebrał. Powtórzył czynność kilka razy, ale bez skutku. Ubrał się więc w granatowe polo i eleganckie, jasne spodnie, na to wszystko wrzucił marynarkę, zjadł w przelocie jeszcze jakiś ryżowy wafel i wsiadł do samochodu. Nie był zaniepokojony. Tego też już się odzwyczaił. Tej neurotyczności. Wiedział, że JK czasem porzuca telefon gdzieś w biurze, a z małym dzieckiem pod opieką mógł zapomnieć nawet o własnej głowie. Kiedy zajechał pod halę i wysiadł z samochodu, wszystko było jasne. Na środku stał czarny Chrysler Aspen z rozebranym zderzakiem, a na jego dachu siedziała Cassy w żółtym sweterku z jelonkiem Bambi i różowe legginsy, przywiązana taśmą zaciskową do relingów. Uczesana w dwa ulubione przez JK'a, cienkie jak sznurówki warkoczyki, bo dosłownie nie było ich z czego zaplatać jeszcze, śmiała się i dokazywała, gdy JK... tańczył i śpiewał dla niej puszczony na cały regulator stary szlagier DaVichi 8282.

— Zadzwoń do mnie, kochanie, kochanie — darł się do jakiegoś klucza nasadowego, który miał mu zastąpić mikrofon, a Cassy tłukła piętami o szybę pasażera i śmiała się do rozpuku. — Odnajdź mnie jeszcze raaaaaz. Zadzwoń do mnie, kochanie, kochanie. Wciąż mam wiele ci do powiedzenia. Kocham cię, bardzo cię kocham. Krzyczę w twoim kierunku. Poczekam na ciebie!*

Słowa pół na pół przeplatane koreańskim i angielskim brzmiały komicznie w jego ustach, ale ten widok po prostu roztapiał V serce. Stanął w wejściu, oparł się o framugę i poczekał, aż występ dobiegnie końca. Zwłaszcza że JK kręcił biodrami odzianymi w ciemny jeans w taki sposób, że ani myślał mu przerywać. Miał czterdzieści dwa lata i wciąż pociągał go tak, jakby miał te dwadzieścia trzy, które miał, gdy go spotkał na swojej drodze. Od blisko dwudziestu lat dzielił z nim życie, łóżko i każdą myśl poświęcał tylko jemu. Nigdy nie spojrzał na nikogo innego tak, jak patrzył na niego. Dlatego, kiedy muzyka umilkła, zaczął klaskać, aby nagrodzić go za ten jakże pełny wrażeń wzrokowych występ. JK spojrzał w jego kierunku i zaśmiał się głośno.

— Długo tu jesteś? — zapytał speszony.

— Wystarczająco — zadrwił V.

— Dada, dada — zaczęła dokazywać Cassy i wyciągać do niego rączki.

JK uwolnił ją z więzów taśmy i ściągnął z dachu w chwili, gdy V do nich podszedł.

— Dzwonię i dzwonię — powiedział, dając mu buziaka w policzek, a potem odebrał mu z rąk Cassy. — Ale ty tylko śpiewasz, że czekasz na mój telefon, a wcale go nie odbierasz.

— Byłem zajęty występem — usprawiedliwił się rezolutnie JK.

— Widziałem — potwierdził V i cmoknął go raz jeszcze, tym razem w usta. — A może ty czekasz na telefon od kogoś innego? — zapytał półżartem.

JK się skrzywił.

— Jak ty coś palniesz, to nawet śmieszne nie jest — skarcił go.

— W takim razie czekam na taki występ, ale prywatny, tylko dla mnie — zasugerował V. — W sypialni.

JK tylko uśmiechnął się chytrze.

— Co tylko sobie życzysz Panie Kim — powiedział sugestywnie i cmoknął go znów w usta.

Tej nocy Cassy była dla nich łaskawa i dała im jedną tylko dla siebie, ale rano byli znów niewyspani, bo w nocy, zamiast spać, byli zajęci... występem.

💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜

*Prezentacja umiejętności woklanych JK'a i V w wykonaniu wspomnianej w tekście piosenki w załączniku xD

Do jutra!

Sev.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro