Drugie pół świata
Lato rozpoczęło się deszczem i wichurami, zamykając tym samym V i JK'a w czterech ścianach na cały grudzień. Wszystkie przyjemne, wiosenne popołudnia, które spędzili w ogródku Victora, kiedy pili piwo, jedli i rozmawiali, a JK do upadłego grał w berka z synem Rani, odeszły w zapomnienie. Tak jak zimowa wyprawa na Maltę. Zbliżały się święta. JK'a nosiło, ale V stał się bardziej milczący niż zwykle i chodził po domu struty, jak śnięta ryba. Nic go nie cieszyło ani świąteczne przystrojenia, ani nawet wspomnienia z wakacji, na które przecież po raz pierwszy od lat mogli sobie pozwolić. Widać było, że coś go dręczy. To emanowało z niego niczym złowroga aura. Chodził po domu w tę i z powrotem, bełkotał coś sam do siebie pod nosem i przesuwał meble. JK przypatrywał się temu z niepokojem, ale starał się nie naciskać. Widział, że w końcu i tak się dowie, a póki V brał leki, nie budził się w nocy z krzykiem i samodzielnie wykonywał codzienne czynności, pracował, wszystko było pod kontrolą. Gdzieś w połowie grudnia pod jego pachą pojawił się niebieski zeszyt. Zapisywał w nim coś ukradkiem i nosił ze sobą nawet pod prysznic. JK przyglądał się tylko tej sytuacji bacznie i choć było mu na ten widok nieco niedobrze, bo spodziewał się rychłego remontu, to czekał cierpliwie na obwieszczenie terminu tegoż „cudownego" wydarzenia.
— Czemu jesteś taki milczący? — zapytał w końcu, któregoś wieczoru tuż po nowym roku, widząc, że jednak nie zanosi się na remont.
Stanął nad nim, kiedy siedział na sofie w salonie i patrzył pustym spojrzeniem na zmoknięty ogródek za oknem.
To było coś innego niż zwykle i trochę się tego obawiał, ale też po części był zaintrygowany. V się zmienił. Był jakby bardziej... poważny? Dojrzały? Gdzieś głęboko w swoich myślach błądził po jakimś bezkresie i JK w końcu nie wytrzymał. Musiał wiedzieć. Bał się coś przeoczyć. Jakiś nowy symptom, który znów stoczyłby jego ukochanego mężczyznę w otchłań podstępnej depresji.
— Tak po prostu — uciął krótko V. — Nic mi nie jest, nie martw się — zapewnił.
— Masz jakieś kłopoty? — zapytał rzeczowo, chowając dłonie w kieszeniach dresowych spodni. — Bierzesz leki?
V zerknął na niego w górę przelotnie.
— Biorę i nie mam żadnych zmartwień, powiedziałem ci, nie martw się — zapewnił ponownie. — I weź się ubierz, jest chłodno. Będziesz chory — upomniał go, kategorycznym głosem.
— Ubiorę, ale dopiero wyszedłem z siłowni, muszę ochłonąć — wytłumaczył JK. — A ty zachowujesz się jak zombie, martwię się — westchnął i opadł na sofę obok niego. Objął go ramieniem i przysunął do siebie. — Masz ten swój trudny czas? To dlatego, że spotkaliśmy Ji-mina? Tęsknisz za nim?
— Tak, ale też dobrze było zobaczyć, że wszystko u niego w porządku Wyglądał na szczęśliwego, prawda?
— Yhm.
Oczy V wciąż wbite były w jeden punkt za oknem tarasowm.
— To było takie uzdrawiające — wyjaśnił krótko emocje, jakie nim targały od tego spotkania.
Widać było wyraźnie, że nie miał ochoty na tę rozmowę.
— Mam cię zostawić w spokoju? — zapytał JK i potarł nosem jego policzek. — Tylko powiedz, a się zamknę i dam ci przestrzeń — dodał i pocałował jego skroń.
Poczuł znajomy zapach szamponu do włosów i świeżo wypranej bawełnianej koszulki, którą V miał na sobie. Rozumiał, że miewa trudne chwile, czasem kryzys i niekiedy potrzebuje pobyć w swojej głowie sam ze sobą, ale nie umiał odgadnąć, kiedy to dokładnie jest, więc dopytywał. Nie mówiąc o tym, że tym razem trwało to trochę za długo i naprawdę się martwił. V odwrócił głowę i spojrzał na niego spojrzeniem, którego JK jeszcze nigdy nie widział. Błyszczało w nim pragnienie wymieszane z nadzieją i ogromna powaga. Już wiedział, że to ani remont, ani szpony depresji. To było coś o wiele większego.
— Jesteśmy małżeństwem od trzynastu lat, prawda? — zapytał zagadkowo.
JK wyprostował plecy i poprawił się na sofie. Zamrugał oczami, skonsternowany. Szukał szybko w głowie daty ślubu i już miał zamiar kajać się i przepraszać, że o niej zapomniał, ale... to nie był ten czas. Obchodzili ją zupełnie niedawno, więc...
— Zgadza się — przytaknął jedynie.
— Czy kiedykolwiek żałowałeś, że się pobraliśmy? — dopytywał z powagą V.
— Nie, nigdy — odpowiadał z prostotą JK, a w jego wnętrzu wszystko nagle zaczęło drżeć. — A ty? Chcesz mi coś powiedzieć? Zmieniłeś zdanie? — zapytał z przerażeniem. Tej opcji nie przewidywał, a teraz nagle zajaśniała mu w głowie.
V pokręcił głową przecząco.
— Nie — zatrzymał natychmiast jego myśli, które już pędziły z prędkością światła.
— Tae, na litość boską, bo zaraz dostanę zawału...
V zamilkł na chwilę, spojrzał znów na zmoknięty ogródek za oknem, jakby jeszcze ważył w głowie to, co chce powiedzieć, a potem spojrzał mu głęboko w oczy.
— Chciałbym mieć dziecko.
Słowa, choć wypowiedziane spokojnie i z rozwagą, spadły na ich salon niczym bomba atomowa i zawisły w powietrzu, zostawiając po sobie głuchą ciszę. JK otworzył tylko oczy szeroko i ani drgnął. Zaniemówił. Piszczało mu w uszach. Czekał już tylko na falę uderzeniową, która zmiecie go z powierzchni ziemi.
— Że co? — zapytał w końcu, gdy pierwszy szok go opuścił.
— Chciałbym mieć dziecko — powtórzył V, patrząc mu wciąż w te szeroko otwarte, ukochane oczy z powagą. — Z tobą.
JK zamrugał, ale wciąż siedział nieruchomo. Spięty. Po chwili jego ciało się rozluźniło. Tylko lekkość mogła sobie z tą sytuacją poradzić, pomyślał naiwnie.
— Tae... już ci chyba kiedyś mówiłem, że dwóch mężczyzn...
V syknął, zamykając po raz pierwszy usta Władcy Lekkości.
— JK nie żartuj w ten sposób, to nie jest zabawne — skarcił go zirytowany i odwrócił głowę z miną zdegustowania na twarzy. — Przecież wiesz, że nie o to mi chodzi.
— To o co? — zapytał równie zirytowany JK.
To spadło na niego jak grom z jasnego nieba i sam nie wiedział, jak się z tym czuje. Skąd się nagle pojawił ten „pomysł"? W tym momencie ich życia wydawał się absurdalny. Mieli po czterdzieści lat! Owszem, nie należeli do starców, może nawet byli w idealnym wieku na rodzicielstwo, ale to było do niego niepodobne!
V i dzieci, to jak słoń w składzie porcelany! — pomyślał kpiąco.
— O to, że chciałbym mieć dziecko, z tobą, moglibyśmy je adoptować, jeśli wciąż byś chciał — zaproponował.
„Jeśli wciąż byś chciał" — zadźwięczało JK'owi w głowie niczym wyjący alarm. Nie: „Jeśli byś się zgodził". To nie była propozycja, to była gotowa decyzja, a właściwie odpowiedź, bo... JK kiedyś, bardzo dawno temu powiedział mu, jeszcze w Seulu, że chciałby mieć dziecko.
— Tae... nie wiem co powiedzieć... przecież ja nigdy nie nalegałem...
— Ale wciąż byś chciał, prawda? — drążył temat V. — Widziałem, jak patrzysz na syna Rani. Jak się z nim bawisz. Chciałbyś, wiem o tym...
JK milczał. Oczywiście, że oddałby wszystko, żeby stworzyć z V rodzinę, ale wiedział też, że to niemalże niemożliwe i był z tym pogodzony.
— Wiem, wiem — westchnął V. — Ty byłbyś wspaniałym ojcem, a ja się nie nadaję, ale będę się starał, obiecuję... — zapewnił. — Zobacz, przesunąłem komodę — zaczął, od razu przechodząc do rzeczy. — Zmierzyłem. Dom jest przecież ogromny, tu zmieściłby się kojec, a w drugiej sypialni moglibyśmy urządzić dziecięcy pokój, oglądałem meble w internecie, są teraz takie ładne, kolorowe — zaczął trajkotać i gestykulować przy tym rękami. — Krzesełka do karmienia są takie funkcjonalne, że lada chwila same będą karmić dzieci — zażartował. — Obaj mamy stabilną pracę, jesteśmy w takim wieku, że można nam zaufać...
— Tae... — próbował wtrącić mu się w słowo JK.
— Warsztat dobrze prosperuje, a ja prowadzę księgarnię — przekonywał, nie dając mu dojść do słowa. — Nie jesteśmy nierobami i stać nas na utrzymanie dziecka...
— TAE! — podniósł głos JK i dopiero wtedy V zamilkł. — Wiemy obaj, że wcale tego nie chcesz i jest mnóstwo przeszkód, których nie obejdziemy.
— Jakie to niby przeszkody? Skąd wiesz, że wcale nie chcę? — zaczął argumentować ostro V.
— Nigdy nie lubiłeś dzieci — zarzucił mu JK. — Nawet nie wiesz, jak się dzieckiem opiekować, a teraz mówisz o niemowlęciu? Czy to nie przesada? I czasem nie przez to, że Bam odszedł? Zrobiło się pusto, wiem, ale dziecko?
— JK to nie prawda, że nie lubiłem dzieci, co ty gadasz? — zaoponował V. — Poza tym nie porównuj dziecka do psa — zirytował się znowu. — Owszem kochałem Bama, jak członka rodziny, ale dziecko to co innego, chyba rozumiesz różnicę? — żachnął się zdegustowany, próbując odwrócić potencjał rozmowy. — Dlaczego w ogóle zwalasz to na sytuację z Bamem? Tak, owszem odczuwam pustkę, ale to było dawno...
— Dzieci nie umierają tak szybko, jak zwierzęta, prawda? — uciął JK.
V zmarszczył czoło.
— Jesteś niesprawiedliwy i to brzmi okropnie, co mówisz — oburzył się, zdegustowany porównaniem. — Ja ci mówię, że dojrzałem do takiej decyzji, a ty wywlekasz jakieś insynuacje, jakby dziecko było zabawką, substytutem maskotki, czyś ty oszalał? — zdenerwował się nie na żarty.
— Dobrze, spokojnie Tae, przepraszam — uspokajał go JK i złapał za rękę. — Ale trochę to niezrozumiałe dla mnie. Chciałbym wiedzieć, skąd się wzięła ta decyzja?
— Nie wiem — odpowiedział z prostotą V i wzruszył przy tym ramionami, choć musiał przyznać sam przed sobą, że dziecko było zabezpieczeniem przed samotnością, której bał się JK, gdyby jego zabrakło, ale nie chciał o tym mówić w ten sposób. Dziecko nie było przedmiotem i nie miało służyć niczemu. Miało być ich... dopełnieniem. — Po prostu, poczułem to gdzieś tam w głębi siebie. Już dawno, ale nie wiedziałem, co to jest i jak ci o tym powiedzieć. Potem uznano mnie za zmarłego. To otwarło dla mnie nową przestrzeń, której się nie spodziewałem, że w sobie noszę. A może po prostu zmieniłem zdanie? Może z wiekiem mi się zmieniło? — upierał się. — Dlaczego jesteś taki niesprawiedliwy dla mnie i uprzedzony? — zaczął atakować.
— Tae nie jestem...
— A może to tobie jest wygodnie i nie chcesz tak naprawdę niczego zmieniać? Brać odpowiedzialności — oskarżył, nie dając mu dojść do słowa.
— To nie prawda...
— Czytałem ostatnio dość sporo o opiece nad dzieckiem. Nauczyłbym się, to nie jest takie trudne, poza tym przecież ty potrafisz, nauczyłbyś mnie, nie jestem znowu taki tępy — zarzekał się V. — O jakich przeszkodach mówisz?
JK poczuł ukłucie w sercu. Ten „pomysł" mu się bardziej niż podobał, ale syknął i zagryzł zęby na chwilę.
— Jesteśmy emigrantami...
— Przecież już mamy obywatelstwo! Nie jesteśmy emigrantami JK! — kontrargumentował V.
Istotnie tak było. Już kilka lat temu dostali najpierw rezydenturę, bo obaj pracowali legalnie i zdali testy językowe. V podchodził kilka razy, ale ostatecznie się udało. Następnie dostali obywatelstwo.
— Mamy poszlakowaną przeszłość...
— Chyba ja, chciałeś powiedzieć — znów wtrącił mu się w słowo rozeźlony V. — Ale chciałbym ci przypomnieć, że Kim Tae-hyung nie żyje!
— Ale przecież ty żyjesz i gdyby zaszło tak daleko, to... — urwał, bo nie wiedział jak ma mu to powiedzieć. — To...
— To?
— Tae... — westchnął JK i odwrócił głowę.
Potarł twarz dłonią. Był w impasie. Nie chciał mu tego mówić, choć widział bardzo wyraźnie, że V w ogóle nie wziął pod uwagę jednej rzeczy.
— No co? Powiedz to! — dopytywał natarczywie V.
— Leczysz się psychiatrycznie. Nikt nie da nam dziecka na wychowanie...
Słowa znów zawisły w powietrzu i pozostawiły po sobie głuchą, bolącą w uszy ciszę. V zamarł, sparaliżowany.
— Ach to — jęknął bezwiednie i uciekł wzrokiem.
Opadł na oparcie sofy ciężko i znów wbił oczy w zmoknięty ogródek za oknem. Milczał. Widać było, że kompletnie o tym nie pomyślał. Był tym skrępowany i jednocześnie totalnie przygnieciony tą informacją.
— Tae... kochanie...
— Zupełnie zapomniałem — przyznał ze smutkiem. W jego głosie nagle coś umarło. Słychać to było bardzo wyraźnie. Jeszcze przed chwilą warczał jak tygrys, broniąc swojej racji, a teraz zgasł w jedną chwilę jak niedopałek. — Boże, zapomniałem, że jestem nienormalny — załamał się, przygryzając paznokieć na kciuku. — Boże, jaki ja jestem głupi i naiwny... jak mogłem o tym nie pomyśleć?
— Tae, nie jesteś nienormalny — wściekł się JK. — Dlaczego mówisz to w ten sposób? Przecież wiemy obaj, że choroba nie jest twoim wyborem — zezłościł się na dobre, bo wiedział, że ta informacja wbije go w ziemię na dobrych kilka tygodni, jak nie miesięcy. — Albo kaprysem, przy którym się upierasz lekkomyślnie, ale to wciąż przeszkoda. Chyba to rozumiesz?
V popatrzył na niego, a w jego oczach znów zapaliła się nadzieja.
— Moglibyśmy zapłacić, żeby jakaś kobieta nam je urodziła... wtedy obeszlibyśmy procedurę. Zapłacę, moje geny się co prawda nie nadają, są wadliwe, ale twoje...
— Tae, dość — zaoponował ostro JK. — Chcesz kupić dziecko?
V zamilkł. Odwrócił znów oczy i patrzył tym razem tępo w jeden punkt na ścianie. Znów czuł się jak kiedyś. Niewystarczający. Wybrakowany. A do tego, jak zboczeniec i dewiant, o którym mówił ojciec JK'a lata temu. To oskarżenie zabolało go do żywego w duszę.
— Nie mów tak, jakbym był jakimś zwyrodnialcem — odbił je od siebie, ale jego głos brzmiał pusto, bez przekonania, a poczucie winy już chłostało go po twarzy bezlitośnie. Koniecznie chciał je od siebie odepchnąć. — Wielu ludzi tak robi i powód nie jest taki, jakim go przedstawiasz. Chcą po prostu mieć swoje biologiczne dziecko, czy oni wtedy też je kupują? A skoro my nie mamy innego wyjścia... to... może moglibyśmy z takiego sposobu skorzystać, to nie jest nic złego... — powiedział tak cicho, że chyba sam nie wierzył w swoje słowa. Czuł, że to w oczach JK'a było oszustwo. A potem spojrzał na niego ze strachem. — A może ty się boisz, że zrobiłbym temu dziecku krzywdę? — zapytał, otwierając szeroko oczy.
— Tae, ta rozmowa brnie donikąd...
— JK ja bym nie zrobił żadnemu dziecku krzywdy! — zaczął lamentować.
— Tae...
— Powiedz, że tak o mnie nie myślisz! — zaczął się domagać. — Ja nie miałem z Seo-joonem nic wspólnego! A moja choroba... panuję nad nią! Biorę regularnie leki! Jestem systematyczny! Nie wypieram się, że nie jestem chory! Jestem z tym pogodzony!
— TAE! — zagrzmiał groźnie JK.
V zamilkł, ale wciąż patrzył na niego z przerażeniem.
— Nie myślę o tobie w ten sposób! Nie dorabiaj teorii, które nie mają i nigdy nie miały miejsca w mojej głowie — powiedział kategorycznie. — Nie możemy mieć dziecka nie tylko z powodu twojej choroby — wyjaśnił, pomijając wspomniany temat Seo-joona.
Wiedział doskonale, że ani V, ani Nam-joon nie mieli ze sprawą handlem dziećmi nic wspólnego, ale w rzeczy samej chodziło o Nam-joona.
— A z jakiego jeszcze? — zapytał V, choć był już zrezygnowany.
To była już tylko formalność. Musiał przyjąć wszystkie te argumenty i trawić aż się porzyga.
JK westchnął ciężko. Zamknął na chwilę oczy, a potem zaczął odważnie:
— Jesteśmy uciekinierami. Twój brat... — urwał i raz jeszcze nabrał powietrza. — Nie wyobrażam sobie Tae, że skazujemy to dziecko na życie w strachu.
V milczał przez chwilę. Zamyślił się. Słowa JK'a bolały go na wskroś. Ledwo potrafił udźwignąć fakt, że jego choroba jest przeszkodą, a teraz okazało się, że on cały jest jak kłoda pod nogami. Jego przeszłość, jego brat, wszystko, co go dotyczyło, było jednym wielkim zaprzeczeniem.
— Nigdy nie będziesz ze mną szczęśliwy, to mnie strasznie boli...
— Użalasz się nad sobą! Nie lubię, gdy to robisz! — warknął JK. — Nigdy nie dałem ci powodu, żebyś mógł tak sądzić! Nie życzę sobie tych insynuacji! Jestem z tobą szczęśliwy! Nigdy nie byłem bardziej! Ale dziecko to zbyt wiele, nawet jeśli kiedyś mówiłem co innego!
V, żeby się nie załamać, odwrócił głowę i uciekł do swoich myśli, które tak starannie układał w niej tyle czasu. Nie chciał ich jeszcze porzucać.
— Myślałem, że może... że może byłaby to dziewczynka — powiedział cicho, brodząc gdzieś w odmętach swoich myśli. — Byłoby tak słodko, nie?
Nie dopuszczał jeszcze przez chwilę do siebie gorzkiej prawdy i ostatni raz zatoną w marzeniach. W tej przestrzeni, która dała mu ten głęboki oddech i wolność. Tam czuł się taki zwyczajnie szczęśliwy. Z nią. Zobaczył jej słodki uśmiech i dołek w policzku, oczy kształtu, który kochał od dawna. Ona w jego myślach była podobna do JK'a.
JK znów znieruchomiał. V miał już wszystko zaplanowane. Jak długo już o niej myślał? — zadał sobie pytanie w głowie i zrobiło mu się go strasznie żal, bo nie wziął pod uwagę tego jakże istotnego szczegółu. To bolało do kości, że musiał go brutalnie wyrwać z tego idealnego scenariusza, który napisał dla nich.
— Dziewczynka? — zapytał zdumiony.
Zawsze, gdy myślał o rodzinie, było mu wszystko jedno, jakiej płci miałby dzieci, ale teraz, gdy V tym miękkim od emocji głosem powiedział, że to mogłaby być dziewczynka, poruszył w nim tę najgłębiej skrywaną wrażliwość, jaką kiedykolwiek w sobie czuł.
V spojrzał na niego i uśmiechnął się skrępowany. W jego oczach błyszczało coś, czego JK nigdy nie potrafił w nim wzbudzić, a tej dziewczynce się udało, jak za pstryknięciem palców. Czułość. Miękkość. Wrażliwość, jakiej nigdy u niego nie widział. Skorupa, którą zawsze był pokryty nagle zmiękła i stała się elastyczna pod jej palcami. Ona już była jego oczkiem w głowie. Córeczką tatusia, który zrobiłby dla niej wszystko. Wiedział, że V był do tego zdolny. Już wiedział, że on mówi całkowicie poważnie. Widział ją wtuloną w niego i nie mógł zaprzeczyć, że ta jedna wizualizacja spowodowała, że upadł na kolana.
V tymczasem patrzył na swoje dłonie. Uśmiechnął się tak, jakby uśmiechał się do niej.
— Córki są zazwyczaj podobne do taty, prawda? — zadał pytanie w eter. — To on jest ich pierwszą miłością, czyż nie? — zdradził prawdziwy powód, dlaczego w jego myślach to była dziewczynka. Chodziło o przynależność, której zawsze szukał. — Myślałem, że może mogłaby mieć na imię Cassy — wytoczył najcięższy argument.
JK zamrugał oczami ze zdumienia albo ze strachu. V nadał jej już nawet imię, a co za tym szło, przywiązał się do niej, choć ona nie była jeszcze nawet decyzją.
— Cassy? — wymówił jej imię i poczuł, jak sam już ją kocha.
To było irracjonalne, ale poczuł to. Chciał tego dziecka. Kochał je. V znów uśmiechnął się krzywo i odwrócił wzrok. Patrzył gdzieś w pustkę. Był zrezygnowany.
— Słyszałem takie imię ostatnio w sklepie, spodobało mi się. Ciężko mi je wymówić, ale chyba bym się nauczył, nie? Umiem gotować. Mam sporo czasu. Księgarnią zająłby się Theo na cały etat. Kończy studia niebawem — wyliczał jak w transie.
JK patrzył na niego jak zahipnotyzowany. Był urzeczony tym, co usłyszał. Nigdy nie spodziewał się, że w V obudzą się takie uczucia. Emocje. Instynkty. W najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewał się zobaczyć go takiego, a przecież zawsze chciał. Trochę czasu musiało upłynąć, żeby dojrzał do takiej decyzji, ale JK tym bardziej był tym zszokowany, bo już dawno pogodził się z faktem, że próżno ich w nim szukać, a tu proszę. Tkliwy i czuły tata mu się objawił. On naprawdę chciał tego dziecka. To dlatego chodził po domu taki zamyślony, mruczał tylko coś pod nosem, mierzył meble, przesuwał i urządzał go. Dla tej małej istoty. Dla tej dziewczynki. Ogarniał przestrzeń i układał ich wspólne życie we trójkę, a tu nagle okazało się, że nic z tego. I to w dodatku z tak bolesnego powodu. Wiedział, że V będzie to sobie jeszcze długo wyrzucał. Nie chciał, żeby tak było.
— Tae...
V ocknął się i skrępowany poklepał dłonią podłokietnik sofy. Nagle zerwał się z miejsca.
— Wiem, wiem, rozumiem, to niemożliwe — powiedział rzeczowo i ruszył do kuchni. — Co będziemy jeść na kolację? — zapytał jakby nigdy nic, jakby go w ogóle nie dotknęła ta sytuacja.
Przecież jak nikt, potrafił ukrywać to, co czuł, a zwłaszcza jeśli czuł się zraniony. Podszedł po drodze do komody i niedbale wsunął do szuflady niebieski notes, z którym tak uparcie się nie umiał rozstać ostatnimi czasy.
JK wstał za nim i złapał go za rękę. Znał go za dobrze, żeby nie wiedzieć, że to znów maska, a nie jego Tae. Odwrócił go do siebie i popatrzył mu w oczy.
— Byłbyś wspaniałym tatą. Jestem tego pewny — chciał go pocieszyć, ale uzyskał odwrotny do zamierzonego efekt.
Oczy V zaszkliły się w jedną chwilę. Uśmiechnął się krzywo, ale zdławienie nie pozwoliło mu powiedzieć ani słowa. Pokiwał tylko głową i spuścił wzrok na swoje dłonie.
— Byłbym, przecież powiedziałem — stęknął i znów na niego spojrzał. Oczy miał już czerwone i pełne łez. Jedna stoczyła się po jego policzku i szybko wytarł ją wierzchem dłoni. Spojrzeniem uciekł w bok. Był skrępowany. — Starałbym się ze wszystkich sił. Wiem, że tobie zawsze na tym zależało, a mnie tak strasznie długo zajęło odnalezienie tego w sobie i teraz jest już za późno. Zawsze jestem spóźniony. To takie niesprawiedliwe — pożalił się. — A do tego ta straszna pokuta, moja przeszłość i wszystko, co tyczy się mnie, jest wciąż takie zepsute... Co ze mną jest nie tak? Dlaczego nie umiem tego naprawić? Dlaczego szczęście nie jest mi pisane? Nam. Przepraszam, że przeze mnie to niemożliwe.
— Tae, kochanie... to nie tak — powiedział z politowaniem JK i kciukiem potarł jego policzek. — Rozpieściłbyś ją, a to niezdrowe — zażartował z dziewczynki, której V tak pragnął.
Władca Lekkości znów rozpoczynał rozgrywkę. V uśmiechnął się przez łzy i pociągnął nosem.
— Jak cholera — zaśmiał się z iskrami w oczach, które gasły z każdą sekundą. — Byłaby najbardziej rozpieszczoną dziewczynką, jaką widział świat.
JK przewrócił oczami. W myślach widział już te wszystkie wymyślne zabawki, stroje i wycieczki. Każdy kaprys i zachcianka byłyby świętym jego obowiązkiem, punktem ojcowskiego honoru, żeby je spełnić.
— Sam widzisz, że to tylko plus, że nie możemy jej mieć. Co by z niej wyrosło?
— Snob, już ja bym o to zadbał — zaśmiał się szyderczo V, ale na granicy rozpaczy. Wciąż, za wszelką cenę próbował się uśmiechać, niczym dziecko, które wstydzi się łez. — Kupiłbym jej pół świata... — dodał drżącym głosem, a usta z uśmiechu przemieniły się w grymas. Przestąpił z nogi na nogę, jakby miało mu to pomóc powstrzymać potok łez.
— A co z drugim pół? — zapytał podchwytliwie JK.
V znieruchomiał i spojrzał mu prosto w oczy. Tak, że JK poczuł dreszcz na plecach.
— Drugie pół to przecież my, tego się nie da kupić — odpowiedział z przekonaniem i wtedy się załamał.
Spuścił głowę i zakrył usta dłonią. Siłą próbował jeszcze zdławić szloch, ale ostatecznie się poddał. Z jego krtani wydobył się taki dźwięk, że JK'owi zatrzymało się serce. To był gorszy widok niż ten, gdy załamany stał pod prysznicem. On naprawdę miał wszystko przemyślane. Był gotowy. Zdeterminowany. Jego chęć posiadania dziecka nie była impulsem, kaprysem, przymusem, jakąś tam decyzją. Zmienił się. Dojrzał. Stał się ludzki. Nareszcie. Ale co z tego, skoro JK nie mógł spełnić jego pragnień. Objął go i przytulił do siebie.
— Kochanie, nie płacz...
— Czym ja wypełnię tę przestrzeń? Jej jest tak strasznie dużo. Tak się cieszyłem, gdy zdałem sobie sprawę, czym jest, a teraz... nie mam z nią co zrobić... — żalił się sam na siebie. — JK przemyśl to jeszcze, proszę... — wyszeptał.
— Dobrze, przemyślę — zgodził się JK, ale wiedział, że odpowiedź wciąż będzie brzmiała: nie, pomimo że gdzieś na skraju serca poczuł znajome ciepło, a w myślach usłyszał słodki dziewczęcy chichot i zobaczył dwa warkoczyki na główce. Ciemne oczka miały kształt oczu V.
Zdecydowanie bardziej wolałby jego geny, które przecież wcale nie były wadliwe jedynie przesiąknięte psychotropami i to dlatego V twierdził, że się nie nadawały, ale wiedział, że powoływanie dziecka do ich świata, bez względu na to, czyimi genami, nie jest właściwą decyzją. To kłóciło się z jego poczuciem odpowiedzialności. Bo choć głęboko w sercu pragnął tego dziecka, bardziej niż czegokolwiek na świecie, to nie chciał skazywać nikogo więcej na życie w strachu. Nie wyobrażał sobie, że skazałby ją na życie w cieniu Nam-joona i ich wobec niego przewinień. Nie wyobrażał sobie, że któregoś dnia musiałaby porzucić wszystko, co kocha i uciekać, by ratować życie. Nie chciał nawet myśleć, co byłoby, gdyby ich złapano i zostałaby sierotą, albo – co gorsza – podzieliłaby ich los. To byłoby samolubne i bestialskie wobec niej, gdyby się zdecydowali.
Kolejnego dnia rano, chcąc wyrzucić resztki po śniadaniu do kosza, zastał w nim niebieski zeszyt, który V schował do szuflady zeszłego wieczoru. Poczekał, aż V wyjdzie do księgarni i wtedy sięgnął po niego. Zajrzał do środka. To, co zobaczył, zamroczyło go na tyle, że usiadł obok na podłodze. Okazało się, że V od bardzo dawna spisywał wszystko z najmniejszymi szczegółami. Wymiary mebli, rozmiary ubranek, listę posiłków, nazwy mieszanek mlekozastępczych, zabawek edukacyjnych łącznie z nazwą marki i niezbędnych akcesoriów. Zrobił nawet ich porównanie. Wyszukał adres pediatry i spisał wszystkie obowiązkowe szczepienia i ich terminy. To było szokujące i wyjątkowo bolesne. V naprawdę chciał się tego wszystkiego nauczyć i naprawdę się przygotowywał do roli ojca. JK bardzo chciał dać mu to dziecko i gdyby mógł, dałby mu tę dziewczynkę i urabiał sobie dla nich ręce od świtu do zmierzchu aż po kres swoich dni, zawsze przecież marzył o rodzinie i o tym, żeby V był czulszy, bardziej empatyczny, ludzki, ale wiedział, że nie może. Z ciężkim sercem wstał z podłogi i wrzucił zeszyt z powrotem do kubła, nie pozostawiając nadziei ani sobie, ani jemu, ale jego umysł krzyczał coraz głośniej, gdy wychodził z kuchni. Czuł się rozdarty. Wrócił nad kubeł. Był zraniony niesprawiedliwością losu i bezsilny, gdy patrzył na zeszyt leżący na dnie. To uczucie bardzo przypominało to, które czuł, gdy zostawiał V w ośrodku. Jakby to tę dziewczynkę, o której marzył V, wyrzucał do śmieci razem z tym zeszytem. Tę jego czułą i tkliwą cząstkę, o którą tak wiele lat walczył. Długo patrzył w kubeł i w końcu przegrał. Wyciągnął notes z powrotem i schował w tajemnicy. Chciał to przemyśleć, tak jak obiecał V.
Kilka dni później V przeszedł załamanie, gdy znalazł zeszyt przez przypadek pod poduszką JK'a. Nie poradził sobie z emocjami, a JK miał wyrzuty sumienia, że źle rozegrał sytuację. Niewystarczająco delikatnie i ostrożnie. Miał wyrzucić zeszyt i pozwolić, aby temat dziecka się zamknął, ale sam złapał się w pułapkę tego, co czuł i tego, czego pragnął. Z tej sytuacji po prostu nie było dobrego wyjścia. Wciąż jednak mieli siebie. Tak miało zostać już na zawsze, jednak miesiące mijały jeden za drugim, a palące uczucie pustki nie chciało zniknąć. JK nie potrafił zapomnieć o dziewczynce z zeszytu, który znów schował tym razem głęboko w szufladzie. Egoizm wiercił mu dziurę w głowie, a V tylko przyciskał coraz bardziej napęd wiertarki, widząc, że JK się poddaje. Przekonywał i znajdował coraz to nowsze argumenty. Był niezłomny, w tym, co robił.
Po raz pierwszy zamienili się rolami. To V był Źdźbłem Trawy, a JK Wiatrem.
W końcu osłabł i się poddał.
💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜
No cóż... kto by pomyślał... :)
Do jutra!
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro