Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Chcę być normalny...

Przyjęcie weselne Victora odbywało się w ładnej restauracji usytuowanej w parku na obrzeżach miasta. W końcu odważył się oświadczyć dziewczynie, którą poznał kilka lat temu i która zaakceptowała jego przeszłość. V już myślał, że puści go kantem, bo przecież ileż można czekać, ale nie. Wytrwała w oczekiwaniu na tego księcia z bajki — kpił z niego w myślach.

Nie wytrzymał jednak, gdy zobaczył go w alejce prowadzącej do ołtarza w stylowym, ciemnym garniturze i... ze sportowym zegarkiem na ręce. Podszedł do niego dyskretnie i szarpnął za rękę.

— Błagam cię, ściągnij to cholerstwo — syknął na niego.

— Taeś nie sycz na mnie — zakpił jak zwykle z niego Victor, tym swoim grubym głosem. — Już wystarczająco jestem zestresowany, nie musisz mi dokładać.

V zagryzł zęby.

— Zamknij pysk i ściągaj — warknął tak, że Victor o mało nie narobił w gacie. — Patrzeć na ciebie nie mogę i ten zegarek, od kiedy cię poznałem. Ta dziewczyna zasługuje na więcej — dodał, mając na myśli jego wybrankę.

Chcąc nie chcąc bardzo polubił Jessi. Lubiła ją też Rani. A ten zegarek to była kompromitacja w czystej postaci.

Victor, słysząc te słowa, ściągnął zegarek posłusznie, a V ściągnął swój z ręki i okręcił wokół jego nadgarstka. Ten jego schował do kieszeni.

— Ty i JK, zawsze jak dwa obdartusy — syknął. — Ty chyba dziś wybrałeś się na wycieczkę, a nie na własny ślub, za to JK będzie dziś kelnerował na twoim weselu — powiedział cicho, ale zdenerwowanym głosem.

Victor spojrzał na zegarek.

— TAG Heuer? Zwariowałeś? Pewnie kosztował majątek. A co jak zgubię?

— Uznajmy, że to prezent. Jak zgubisz, to już twój problem — stwierdził V, dopinając mu skórzany pasek na ręce.

— Ale zegarków nie daje się w prezencie, to przynosi pecha — zakwestionował Victor.

V spojrzał na niego i uśmiechnął się szyderczo.

— Nigdy ci dobrze nie życzyłem, więc... nie ma za co — zakpił i poklepał go po ramionach, protekcjonalnie.

Potem odwrócił się na pięcie i poszedł na parking. Dziwnym zbiegiem okoliczności miał jeszcze jeden zegarek w samochodzie. Ten od Victora, schowany w kieszeni, wyrzucił do kosza spotkanego po drodze.

Nigdy więcej się nie zobaczymy. Żegnam — powiedział sam do siebie, gdy dotarł na miejsce. Wyciągnął zegarek ze schowka, założył na rękę i wrócił do ogrodu. Wzrokiem odszukał JK'a, ale nie podszedł do niego.

JK stał pod filarami podtrzymującym oranżerię i nie był w najlepszym humorze. Pokłócili się z V przed wyjściem z domu o jego ubranie i powiedział w nerwach jak zwykle o dwa słowa za dużo, za co teraz V karał go jak zwykle milczeniem. Przywdział maskę obojętności i uśmiechał się do wszystkich sztucznie, a jego traktował jak powietrze.

— Tae, chciałbym porozmawiać — zwrócił się do niego, gdy usiedli razem przy stole po ceremonii.

— Nie psuj imprezy. Zjedzmy obiad — skarcił go V. — Chcesz, żebym miał zgagę?

— Nie psuję imprezy i nie chcę, żebyś miał zgagę, tylko chcę porozmawiać — upierał się przy swoim JK.

— Ja chciałem rozmawiać przed wyjściem, to powiedziałeś, że zrzędzę. Teraz nagle chcesz słuchać mojego zrzędzenia? — zapytał kąśliwie V.

JK westchnął ciężko. V naprawdę zrzędził. Już nie tylko o śmieci i teleturnieje, ale coraz częściej i więcej po prostu o wszystko. Natężenie marudzenia przybierało coraz większą falę. Jak kula śniegowa tocząca się po zaśnieżonym zboczu. Czuli to obaj, ale tylko JK chciał o tym rozmawiać.

— Wiesz, że nie powiedziałem tego złośliwie — próbował się wybronić. — Nerwy mnie poniosły, bo traktujesz mnie jak niedorozwinięte dziecko — warknął. — Poza tym, zmieniłeś się Tae. Nie poznaję cię ostatnimi czasy.

V zmierzył pogardliwym wzrokiem jego czarną koszulę i kamizelkę, o którą się pokłócili.

— Nie traktuję cię w ten sposób i wcale się nie zmieniłem. Wyraziłem tylko swoją opinię, jak zawsze i zaproponowałem, żebyś ubrał coś innego, bo wyglądasz jak kelner. Kupiłem ci ostatnio nowy garnitur, ale co ja tam wiem — fuknął i wstał od stołu. — Przecież tylko zrzędzę — rzucił na odchodnym.

— Dokąd idziesz?

— Zatańczyć z kimś, kto na pewno nie uważa, że zrzędzę — burknął przez ramię i nawet się nie obejrzał.

Do tańca oczywiście zaprosił Rani. Phill na jego szczęście był niedysponowany. Złamał nogę na nartach w Ben Lomond. Dlatego V bawił się z nią połowę wieczoru, a gdy wodzirej zachęcał do zabawy, zgłosił się sam na ochotnika i wybrał Rani na partnerkę. I może JK zniósłby to wszystko z godnością, gdyby nie fakt, że V chyba poniosło i cmoknął Rani w policzek, dziękując za wspólną zabawę. Wtedy nie wytrzymał. Wstał od stołu, przy którym siedział jak palant cały wieczór i skierował się do wyjścia.

— Przepraszam, na naszym stoliku zabrakło szampana — zaczepiła go jakaś starsza kobieta.

JK przeklął sam siebie w myślach, ale do starszej pani uśmiechnął się miło.

— Nie jestem z obsługi, ale proszę się nie martwić, załatwię to — zapewnił ją.

Zanim wyszedł, zatrzymał kelnera i wskazał stolik, na którym brakowało szampana, a potem wyszedł z przyjęcia.

V zawitał w domu, gdy świtało. Pijany, w rozchełstanej koszuli i śmierdzący papierosami. Palił. Z Rani. Usiadł na brzegu łóżka i wsparł głowę o ręce. Zakrył twarz dłońmi.

— Dobrze się bawiłeś? — zapytał z wyrzutem JK, unosząc głowę z poduszki.

— Nie — burknął w odpowiedzi V.

— Twój stan mówi co innego.

— To pozory.

JK westchnął.

— Dlaczego się tak zachowujesz? Co się dzieje Tae...

— Chciałem zrobić ci na złość — przyznał się od razu V, ale z satysfakcją w głosie.

JK chwilę milczał. Bolało go to, co powiedział.

— Chociaż jesteś szczery. I co? Lepiej ci? — zapytał z goryczą w głosie.

— Tak — odwarknął V.

— To możesz być z siebie dumny. Udało ci się — powiedział do niego zawiedzionym głosem JK.

— Jestem — potwierdził mu V i zacisnął szczękę.

JK położył głowę z powrotem na poduszce.

— Ta rozmowa nie ma sensu — fuknął i odwrócił się w pościeli na drugi bok.

— Pewnie, że nie — burknął V.

— O co ci chodzi? — podniósł głos JK. — To nie ja piję na umór, palę pomimo problemów z płucami i całuję Rani!

— Wiedziałem, że o to ci chodzi! Zawsze jesteś taki dziecinny JK! Nie zapomnij jeszcze dodać, że nie zrzędzisz — sarknął V.

JK odwrócił się do niego przodem jak oparzony.

— Upiłeś się, bo tak powiedziałem? — zapytał z roszczeniem. — I kto tu jest dziecinny! Bierzesz leki Tae — upomniał go surowo.

— Wiem. Kurwa, wiem — warknął na niego V, ale na granicy załamania. — Ale boli mnie, gdy mówisz, że zrzędzę. Myślisz, że ja tego nie wiem? — zapytał z pretensją. — WIEM! JESTEM CHORY i zrzędzę! Ale nie musisz mi tego wytykać! — wydarł się i wstał z łóżka. Popatrzył na niego z wyrzutem. — Nie chcę przecież taki być, ale taki jestem! — wrzasnął i zaczął okładać się rękami po głowie. — A twoje słowa są jak żyletki!

JK zerwał się z łóżka i złapał go za nadgarstki.

— Tae, co ty robisz! — skarcił go. — Przecież ja nie to miałem na myśli, coś ty sobie ubzdurał — powiedział do niego łagodnie. — Przecież ja wcale nie miałem na myśli twojej choroby — tłumaczył w kółko. — Owszem, marudzisz ostatnio jakby więcej, ale przecież nie wytykam ci tego, że jesteś chory! Za kogo mnie znów masz? Kurwa!

V spojrzał mu w oczy. W tych jego szalał sztorm.

— Za co on mi to zrobił? — zapytał z pretensją, ale wciąż na granicy załamania.

JK stał skonsternowany.

— Kto?

— Mój brat. Dlaczego pozwolił mi to zrobić? Byłem jeszcze dzieckiem. Kurwa, tylko dzieckiem! A on wysłał mnie do lasu, żebym go zabił!

JK struchlał. V po raz pierwszy od wielu lat powiedział to znów głośno.

— Nie wiem Tae... nigdy się tego nie dowiemy, proszę, nie szukaj odpowiedzi.

V patrzył teraz na niego z nadzieją. Na jego twarzy pomimo upojenia alkoholem malowała się poważna mina.

— Nie chcę już dłużej być chory. Chcę być normalny. Dobry, lepszy. Chcę spróbować odstawić leki — powiedział stanowczo. — Może moja pokuta już dobiegła końca? Może Bóg mi już wybaczył?

JK przełknął głośno. Wiedział, że V nosi się z takim zamiarem od jakiegoś czasu, a teraz on przyłożył do tego rękę. Był tym pomysłem przerażony. To nie był dobry moment, zwłaszcza że zrzędzenie przybrało na sile. V był rozdrażniony i miał ogromne wahania nastroju. Nagle zobaczył go przed oczami z pistoletem w ustach, a Bóg? Czy mógł mu „już" wybaczyć? Za nic w świecie nie chciał mu powiedzieć, że to „już", zapewne nigdy nie nadejdzie.

— Dobrze, jeśli tegochcesz, spróbujmy — zgodził się, choć serce podchodziło mu do gardła zestrachu. — Jutro pojedziemy do lekarza, zobaczymy, co powie.

💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜

No to mamy zakręt... już wiemy, że z niego wypadną, ale... nie w tym rzecz, oczywiście. Nie byłabym sobą, gdyby tylko o to chodziło :) Powoli fabuła zaczyna nam się zawiązywać.

Od dziś, gdzieniegdzie będą pojawiały się grafiki w nagłówku. Mam już większość przygotowanych do części pierwszej, ale minie jeszcze trochę czasu, zanim je wstawię. Nie, rysunki nie są mojego autorstwa i nie zawsze będą to rysunki. Najczęściej zdjęcia ułożone w ładny kolaż. Prosty. Minimalistyczny, ale wymowny. Czasem lekko mnie poniosło, ale tylko czasem^^

Do końca roku powinna pojawić się korekta całości, czyli wszystkich sześciu części, a wraz z nią grafiki. Jeśli ktoś planuje przeczytać Tyrana od początku, to zalecam, aby się wstrzymał.

Tymczasem, do jutra!

Sev.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro