Chcę być normalny...
Przyjęcie weselne Victora odbywało się w ładnej restauracji usytuowanej w parku na obrzeżach miasta. W końcu odważył się oświadczyć dziewczynie, którą poznał kilka lat temu i która zaakceptowała jego przeszłość. V już myślał, że puści go kantem, bo przecież ileż można czekać, ale nie. Wytrwała w oczekiwaniu na tego księcia z bajki — kpił z niego w myślach.
Nie wytrzymał jednak, gdy zobaczył go w alejce prowadzącej do ołtarza w stylowym, ciemnym garniturze i... ze sportowym zegarkiem na ręce. Podszedł do niego dyskretnie i szarpnął za rękę.
— Błagam cię, ściągnij to cholerstwo — syknął na niego.
— Taeś nie sycz na mnie — zakpił jak zwykle z niego Victor, tym swoim grubym głosem. — Już wystarczająco jestem zestresowany, nie musisz mi dokładać.
V zagryzł zęby.
— Zamknij pysk i ściągaj — warknął tak, że Victor o mało nie narobił w gacie. — Patrzeć na ciebie nie mogę i ten zegarek, od kiedy cię poznałem. Ta dziewczyna zasługuje na więcej — dodał, mając na myśli jego wybrankę.
Chcąc nie chcąc bardzo polubił Jessi. Lubiła ją też Rani. A ten zegarek to była kompromitacja w czystej postaci.
Victor, słysząc te słowa, ściągnął zegarek posłusznie, a V ściągnął swój z ręki i okręcił wokół jego nadgarstka. Ten jego schował do kieszeni.
— Ty i JK, zawsze jak dwa obdartusy — syknął. — Ty chyba dziś wybrałeś się na wycieczkę, a nie na własny ślub, za to JK będzie dziś kelnerował na twoim weselu — powiedział cicho, ale zdenerwowanym głosem.
Victor spojrzał na zegarek.
— TAG Heuer? Zwariowałeś? Pewnie kosztował majątek. A co jak zgubię?
— Uznajmy, że to prezent. Jak zgubisz, to już twój problem — stwierdził V, dopinając mu skórzany pasek na ręce.
— Ale zegarków nie daje się w prezencie, to przynosi pecha — zakwestionował Victor.
V spojrzał na niego i uśmiechnął się szyderczo.
— Nigdy ci dobrze nie życzyłem, więc... nie ma za co — zakpił i poklepał go po ramionach, protekcjonalnie.
Potem odwrócił się na pięcie i poszedł na parking. Dziwnym zbiegiem okoliczności miał jeszcze jeden zegarek w samochodzie. Ten od Victora, schowany w kieszeni, wyrzucił do kosza spotkanego po drodze.
Nigdy więcej się nie zobaczymy. Żegnam — powiedział sam do siebie, gdy dotarł na miejsce. Wyciągnął zegarek ze schowka, założył na rękę i wrócił do ogrodu. Wzrokiem odszukał JK'a, ale nie podszedł do niego.
JK stał pod filarami podtrzymującym oranżerię i nie był w najlepszym humorze. Pokłócili się z V przed wyjściem z domu o jego ubranie i powiedział w nerwach jak zwykle o dwa słowa za dużo, za co teraz V karał go jak zwykle milczeniem. Przywdział maskę obojętności i uśmiechał się do wszystkich sztucznie, a jego traktował jak powietrze.
— Tae, chciałbym porozmawiać — zwrócił się do niego, gdy usiedli razem przy stole po ceremonii.
— Nie psuj imprezy. Zjedzmy obiad — skarcił go V. — Chcesz, żebym miał zgagę?
— Nie psuję imprezy i nie chcę, żebyś miał zgagę, tylko chcę porozmawiać — upierał się przy swoim JK.
— Ja chciałem rozmawiać przed wyjściem, to powiedziałeś, że zrzędzę. Teraz nagle chcesz słuchać mojego zrzędzenia? — zapytał kąśliwie V.
JK westchnął ciężko. V naprawdę zrzędził. Już nie tylko o śmieci i teleturnieje, ale coraz częściej i więcej po prostu o wszystko. Natężenie marudzenia przybierało coraz większą falę. Jak kula śniegowa tocząca się po zaśnieżonym zboczu. Czuli to obaj, ale tylko JK chciał o tym rozmawiać.
— Wiesz, że nie powiedziałem tego złośliwie — próbował się wybronić. — Nerwy mnie poniosły, bo traktujesz mnie jak niedorozwinięte dziecko — warknął. — Poza tym, zmieniłeś się Tae. Nie poznaję cię ostatnimi czasy.
V zmierzył pogardliwym wzrokiem jego czarną koszulę i kamizelkę, o którą się pokłócili.
— Nie traktuję cię w ten sposób i wcale się nie zmieniłem. Wyraziłem tylko swoją opinię, jak zawsze i zaproponowałem, żebyś ubrał coś innego, bo wyglądasz jak kelner. Kupiłem ci ostatnio nowy garnitur, ale co ja tam wiem — fuknął i wstał od stołu. — Przecież tylko zrzędzę — rzucił na odchodnym.
— Dokąd idziesz?
— Zatańczyć z kimś, kto na pewno nie uważa, że zrzędzę — burknął przez ramię i nawet się nie obejrzał.
Do tańca oczywiście zaprosił Rani. Phill na jego szczęście był niedysponowany. Złamał nogę na nartach w Ben Lomond. Dlatego V bawił się z nią połowę wieczoru, a gdy wodzirej zachęcał do zabawy, zgłosił się sam na ochotnika i wybrał Rani na partnerkę. I może JK zniósłby to wszystko z godnością, gdyby nie fakt, że V chyba poniosło i cmoknął Rani w policzek, dziękując za wspólną zabawę. Wtedy nie wytrzymał. Wstał od stołu, przy którym siedział jak palant cały wieczór i skierował się do wyjścia.
— Przepraszam, na naszym stoliku zabrakło szampana — zaczepiła go jakaś starsza kobieta.
JK przeklął sam siebie w myślach, ale do starszej pani uśmiechnął się miło.
— Nie jestem z obsługi, ale proszę się nie martwić, załatwię to — zapewnił ją.
Zanim wyszedł, zatrzymał kelnera i wskazał stolik, na którym brakowało szampana, a potem wyszedł z przyjęcia.
V zawitał w domu, gdy świtało. Pijany, w rozchełstanej koszuli i śmierdzący papierosami. Palił. Z Rani. Usiadł na brzegu łóżka i wsparł głowę o ręce. Zakrył twarz dłońmi.
— Dobrze się bawiłeś? — zapytał z wyrzutem JK, unosząc głowę z poduszki.
— Nie — burknął w odpowiedzi V.
— Twój stan mówi co innego.
— To pozory.
JK westchnął.
— Dlaczego się tak zachowujesz? Co się dzieje Tae...
— Chciałem zrobić ci na złość — przyznał się od razu V, ale z satysfakcją w głosie.
JK chwilę milczał. Bolało go to, co powiedział.
— Chociaż jesteś szczery. I co? Lepiej ci? — zapytał z goryczą w głosie.
— Tak — odwarknął V.
— To możesz być z siebie dumny. Udało ci się — powiedział do niego zawiedzionym głosem JK.
— Jestem — potwierdził mu V i zacisnął szczękę.
JK położył głowę z powrotem na poduszce.
— Ta rozmowa nie ma sensu — fuknął i odwrócił się w pościeli na drugi bok.
— Pewnie, że nie — burknął V.
— O co ci chodzi? — podniósł głos JK. — To nie ja piję na umór, palę pomimo problemów z płucami i całuję Rani!
— Wiedziałem, że o to ci chodzi! Zawsze jesteś taki dziecinny JK! Nie zapomnij jeszcze dodać, że nie zrzędzisz — sarknął V.
JK odwrócił się do niego przodem jak oparzony.
— Upiłeś się, bo tak powiedziałem? — zapytał z roszczeniem. — I kto tu jest dziecinny! Bierzesz leki Tae — upomniał go surowo.
— Wiem. Kurwa, wiem — warknął na niego V, ale na granicy załamania. — Ale boli mnie, gdy mówisz, że zrzędzę. Myślisz, że ja tego nie wiem? — zapytał z pretensją. — WIEM! JESTEM CHORY i zrzędzę! Ale nie musisz mi tego wytykać! — wydarł się i wstał z łóżka. Popatrzył na niego z wyrzutem. — Nie chcę przecież taki być, ale taki jestem! — wrzasnął i zaczął okładać się rękami po głowie. — A twoje słowa są jak żyletki!
JK zerwał się z łóżka i złapał go za nadgarstki.
— Tae, co ty robisz! — skarcił go. — Przecież ja nie to miałem na myśli, coś ty sobie ubzdurał — powiedział do niego łagodnie. — Przecież ja wcale nie miałem na myśli twojej choroby — tłumaczył w kółko. — Owszem, marudzisz ostatnio jakby więcej, ale przecież nie wytykam ci tego, że jesteś chory! Za kogo mnie znów masz? Kurwa!
V spojrzał mu w oczy. W tych jego szalał sztorm.
— Za co on mi to zrobił? — zapytał z pretensją, ale wciąż na granicy załamania.
JK stał skonsternowany.
— Kto?
— Mój brat. Dlaczego pozwolił mi to zrobić? Byłem jeszcze dzieckiem. Kurwa, tylko dzieckiem! A on wysłał mnie do lasu, żebym go zabił!
JK struchlał. V po raz pierwszy od wielu lat powiedział to znów głośno.
— Nie wiem Tae... nigdy się tego nie dowiemy, proszę, nie szukaj odpowiedzi.
V patrzył teraz na niego z nadzieją. Na jego twarzy pomimo upojenia alkoholem malowała się poważna mina.
— Nie chcę już dłużej być chory. Chcę być normalny. Dobry, lepszy. Chcę spróbować odstawić leki — powiedział stanowczo. — Może moja pokuta już dobiegła końca? Może Bóg mi już wybaczył?
JK przełknął głośno. Wiedział, że V nosi się z takim zamiarem od jakiegoś czasu, a teraz on przyłożył do tego rękę. Był tym pomysłem przerażony. To nie był dobry moment, zwłaszcza że zrzędzenie przybrało na sile. V był rozdrażniony i miał ogromne wahania nastroju. Nagle zobaczył go przed oczami z pistoletem w ustach, a Bóg? Czy mógł mu „już" wybaczyć? Za nic w świecie nie chciał mu powiedzieć, że to „już", zapewne nigdy nie nadejdzie.
— Dobrze, jeśli tegochcesz, spróbujmy — zgodził się, choć serce podchodziło mu do gardła zestrachu. — Jutro pojedziemy do lekarza, zobaczymy, co powie.
💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜💜
No to mamy zakręt... już wiemy, że z niego wypadną, ale... nie w tym rzecz, oczywiście. Nie byłabym sobą, gdyby tylko o to chodziło :) Powoli fabuła zaczyna nam się zawiązywać.
Od dziś, gdzieniegdzie będą pojawiały się grafiki w nagłówku. Mam już większość przygotowanych do części pierwszej, ale minie jeszcze trochę czasu, zanim je wstawię. Nie, rysunki nie są mojego autorstwa i nie zawsze będą to rysunki. Najczęściej zdjęcia ułożone w ładny kolaż. Prosty. Minimalistyczny, ale wymowny. Czasem lekko mnie poniosło, ale tylko czasem^^
Do końca roku powinna pojawić się korekta całości, czyli wszystkich sześciu części, a wraz z nią grafiki. Jeśli ktoś planuje przeczytać Tyrana od początku, to zalecam, aby się wstrzymał.
Tymczasem, do jutra!
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro