Upadek
Było południe. Stalowe, jesienne niebo wisiało ciężko nad ziemią, gdy silnik sportowego Audi zamilkł pośrodku lasu. Wnętrze samochodu wypełniło się głuchą ciszą, a V, który go prowadził, zastygł w bezruchu. Wbił oczy w przestrzeń za przednią szybą i przyglądał się drzewom. Wstrzymał oddech, jakby zapomniał, jak się oddycha. Po chwili zaczerpnął powietrza głośno i poluzował krawat, przez co wnętrze samochodu wypełnił szelest jego ubrań.
— Wysiądźmy — powiedział G-guk, siedzący obok.
Bał się, że V się rozklei i że nie da rady. Nie chciał za wiele z nim rozmawiać. Miał tylko przeładować broń i strzelić. Tylko tyle łamago! — wrzeszczał na niego w myślach. Był wściekły i rozjuszony. Na kogo? Na co? Sam do końca nie wiedział. Czy był to Jin? Bo tak podle go upokorzył? Czy Nam-joon? Bo gdy powiedział mu wszystko jak na spowiedzi, zamiast go docenić, to wydał na niego wyrok? W każdym razie teraz było mu już wszystko jedno. Chciał, żeby to się już skończyło. Trawił go trudny do zniesienia egzystencjalny ból. Liczył, że wraz z życiem się skończy i że nie będzie za mocno bolało. Wreszcie poczuje się wolny. Od Nam-joona. Od Jina, ale przede wszystkim od nałogu. Pieczenie pod skórą stawało się nieznośne, pomimo dostarczanych dawek. To było już po prostu za mało, a więcej graniczyło z życiem bez świadomości lub przedawkowaniem i śmiercią w agonii.
Wolał umrzeć szybciej. Nie chciał żyć w ten sposób.
Mieli po dwadzieścia lat. Tylko dwadzieścia i aż dwadzieścia — pomyślał. — Wystarczy — tłumaczył sam sobie — Już mam dość.
Spojrzał na V. Oczy miał zaszklone.
Kurwa znowu beczy! — zeźlił się na niego. — Nam-joon wydał mu polecenie, a on je przyjął. Właściwie to sam zgłosił się na ochotnika, więc dlaczego znów beczy! Przecież tego już nic nie odwróci! Nic nie zatrzyma! — wrzeszczał w swoich myślach i nic nie mógł poradzić na to, że czuł tylko złość. — Może tylko jego własna śmierć!
G-guk dobrze wiedział, że V ją rozważa. Było mu wszystko jedno, byleby najpierw strzelił do niego. "Nie możesz być tchórzem" — powtarzał mu cały wczorajszy wieczór, ale najwidoczniej nic do niego nie dotarło. — Jak zwykle — zakpił z niego.
Trzymał się kurczowo nadziei, że Nam-joon pewnie też mu to powtarzał.
— Poczekajmy jeszcze — poprosił V.
Wiedział, że chce ubłagać o jeszcze jedną chwilę z nim. Miał ochotę go za to zbesztać, ale nie ruszył się z miejsca. Też patrzył przed siebie. Znalazł w sobie resztki ludzkich odruchów i sięgnął dłonią po jego dłoń, spoczywającą wciąż na drążku skrzyni biegów. A może tego potrzebował? Czuł się oszukany? Wciąż? Przez Jina? Przez Nam-joona? Nikt go nigdy tak nie upokorzył.
V zesztywniał. Jego dłoń była zimna i drżąca. Znów na niego spojrzał. Łzy niemalże przebierały mu w oczach, ale szczękę miał zaciśniętą i był pewny, że powstrzyma je siłą. Obiecał mu wczoraj, a to, co V mu obiecywał, zawsze spełniał i choć nie uścisnął jego dłoni w odpowiedzi, to nie odsunął ręki i pozwolił sobie i jemu na tę ostatnią chwilę intymności.
Mijały długie jak godziny minuty i G-guk miał już naprawdę dosyć. Już miał dość czekania. Wiecznie tylko na wszystko musiał czekać. Całe życie. Nawet na śmierć. Nie chciał już dłużej. Poszukał w głowie argumentu, żeby to przyspieszyć. Wiedział, jak podejść V.
— Już czas. Nam-joon będzie na ciebie czekał. Nie chcę, żebyś miał kłopoty, albo żeby cię podejrzewał, że pomogłeś mi uciec — upomniał go, wiedząc, że nie tyle groźba, ile ten przejaw troski o niego go przekona.
V był przecież łasy na każdy strzępek uwagi, ale tym razem milczał, jakby nie słyszał jego słów. G-guk nie wiedział, co o tym myśleć. Poza tym im dłużej pozwalał V na rozmyślanie, zawsze źle się to kończyło.
— Tae — znów go ponaglił, używając zdrobnienia, na które wiedział, że tylko on może sobie pozwolić i tym samym uda mu się go udobruchać.
Zawsze go tym zwodził. V był jak szczeniak łaknący pieszczot. Zrobiło mu się go żal. Pierwszy raz w życiu poczuł do niego coś na kształt uczucia. Wdzięczności, że mimo wszystko, to on z nim tu przyjechał. To on do samego końca był mu wierny. Suga zasadziłby mu jeszcze kopniaka, a Ji-min pewnie nie zastanawiałby się nawet nad kopniakiem, tylko zastrzelił jak zwierzę. Poza tym to byli tchórze, a V, on miał w sobie pewnego rodzaju siłę, potencjał i G-guk dopiero teraz ją dostrzegł. Pożałował, że jej nie wykorzystał, tylko ślepo słuchał się Jina, ale szybko odrzucił od siebie ten żal.
Niczego nie żałuję — warknął w myślach.
V nabrał gwałtownie powietrza, jakby obudził się z letargu.
— Dobrze — odpowiedział i chwycił za klamkę.
Wysiedli.
Las był spokojny, a w powietrzu unosił się zapach mokrej kory. Cisza, która ich otaczała, bolała w uszy. Jedynie brązowe, zesztywniałe liście, szeleściły im pod stopami, dopóki obaj nie przystanęli ramię w ramię kilka metrów od samochodu.
— Tu? — zapytał, ale nie spojrzał na V.
V nie odpowiedział. Odwrócił głowę w drugą stronę. Nie chciał mu pozwolić za dużo myśleć, toteż musiał zając go jakąś namiastką rozmowy.
— Dziękuję — powiedział. — Dziękuję, że to ty — dodał z wdzięcznością, na którą ciężko było mu się zdobyć, bo przecież była pusta i nic nieznacząca.
Spojrzał na niego.
V zamknął oczy. G-guk poczuł, że te słowa były niepotrzebne. Bolały go na wskroś, ale musiał mu powiedzieć chociaż tyle. Chciał mu jakoś ulżyć, a właściwie to wreszcie się go pozbyć. Miał go tak serdecznie dość. Zrobił kilka kroków przed siebie. Odwrócił się i popatrzył na niego. Wyglądał jak duch. W czarnej koszuli i czarnym garniturze, z którym kontrastowała jego jasna cera, a leki wiatr trącał końcówki jego pofalowanych, przydługawych, czarnych włosów. Na twarzy malował się żal i rozpacz. Był przystojny. Irytująco. Zawsze go tym wkurwiał. Był mazgajem i niezdarą, a mimo to faceci się za nim oglądali. Złościło go to, bo musiał udawać zazdrość. Okazywać ją dla niepoznaki. Czuł złość, że nawet teraz musiał udawać, że mu zależy, ale Nam-joon mu zagroził, że osobiście obetnie głowę dziadkowi. Gdy o tym pomyślał płomień złości wybuch w nim na nowo i ukierunkował złość głównie przeciw niemu.
Skurwiel! — złorzeczył na niego w myślach. — Ileż bym dał, żeby się na tym skurwielu odegrać!
Nagle obarczył go winą za wszystko, co przeżył przez ostatnie cztery lata.
Zrobił dwa kroki i stanął przed V. Uniósł ręce i poprawił mu krawat.
— Nie lubię, gdy jesteś taki rozchełstany — upomniał go szorstko, nie wiedząc, że ten gest naznaczy jego życie na kolejnych kilka lat.
A może właśnie o to mu chodziło? Poczuł pod powierzchnią skóry zazdrość wymieszaną z wściekłością.
Dlaczego się nie bronił? Dlaczego mi na to wszystko pozwalał? Dlaczego ulegał z taką łatwością, gdy Jin wmanewrował ich w to całe pieprzone gówno? — pytał sam siebie, z trudem powstrzymując się przed wypowiedzeniem ich na głos.
— Będę porządny. Będę dobry — poprzysiągł mu V drżącym głosem.
G-guk spojrzał na niego i uśmiechnął się lekko. Od tych słów w jego głowie natychmiast ułożył się plan zemsty.
— Wiesz, że nie będziesz. Nie obiecuj. To nie jest wpisane w twoje realia — upomniał go, ale miał ochotę zdzielić w łeb. — Bądź dobry w tym, co robisz. Jesteś w tym najlepszy — dodał z powagą i dalej poprawiał mu krawat.
Szykował go na przyszłość. Wiedział, że te słowa zmotywują go, żeby któregoś dnia odstrzelił głowę Nam-joonowi. Oczami wyobraźni widział go, jak zajmuje jego miejsce. Był do tego zdolny. Miał w sobie tę siłę. Był tego pewny. Musiał być spełniony tylko jeden warunek. V musiał mieć motywację, a jedyna, jaka go napędzała, to uczucie. Nie żałował, że zwrócił się do Ji-mina, aby był przy nim, gdy dowie się prawdy. To było taktyczne zagranie. Pieczęć na pakcie odebrania mu duszy i serca. Chciał koniecznie odegrać się na Nam-joonie. V wciąż był jego narzędziem. Wiedział to. Musiał trzymać go w szponach nawet po swojej śmierci dlatego nic mu więcej nie powiedział. Sam miał dowiedzieć się reszty. Kiedyś.
Skończył poprawiać mu krawat i uklęknął przed nim. Zadarł głowę do góry.
— Jestem gotowy — powiedział odważnie i ostatecznie.
Wiedział, że od tej chwili V nie mógł już się zawahać ani też na ułamek sekundy zatrzymać, jeśli nie chciał go upokorzyć. A nie chciał, G-guk był tego pewny.
Po mojej śmierci wciąż będziesz mnie czcił — zaśmiał się szyderczo w myślach. To była idealna zemsta na Nam-joonie. Jego własny brat miał wyznawać i czcić zdrajcę.
Widział, jak drżącymi dłońmi wyciągnął skórzane rękawiczki z kieszeni, ubrał je, a potem spod płaszcza wyciągnął pistolet. Z precyzją przykręcał do niego tłumik.
Poczuł, jak od tego widoku strach wymieszany z narkotycznym głodem odbiera mu racjonalne postrzeganie. Myśli zaczęły mu płynąć przez głowę niczym rwąca rzeka i uczepił się tylko tej jednej, która nie pozwalała mu się złamać, a jednocześnie odnaleźć w sobie tę cząstkę zła, którą zawsze w sobie czuł, gdzieś na dnie serca, duszy, jestestwa i którą podziwiał, a która nigdy nie umiała pokonać do końca tej krzty człowieczeństwa, której w sobie nienawidził. Teraz przyszedł ten moment.
Chciał pociągnąć za sobą ofiarę na znak swojej wygranej.
Patrzył V w oczy. To on był jego trofeum. Jego miejscem na podium. Narzędziem zemsty na Nam-joonie. Zdominowany. Zwyciężony. Dowód na zło, którego chciał być przejawem i wcieleniem.
Będę nawet po śmierci — poprzysiągł sobie. — Boże, wiem, że istniejesz. Bez zła nie ma dobra, a skoro jestem, to jesteś i ty. Wiem, że czekasz na żal za moje grzechy. Niedoczekanie twoje. Nie będę się z tobą targował. Nie boję się ciebie. Gardzę tobą.
Poczuł zimną lufę na swoim czole.
Nie żałuję ani jednej rzeczy, którą mu wyrządziłem. Nawet gdybyś przysłał do niego swojego najwierniejszego anioła, najlepszego z żołnierzy, kogoś absolutnie dobrego, nie wydrzesz mi go ze szponów. Będzie mój na zaw...
🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣
KONIEC części 6
🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣
Dziękuję.
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro