Rozdział 4
Impreza skończyła się nad ranem. G-guk pozbył się Tae-hyunga, upijając go w trupa trzema drinkami wypitymi niemalże haustem i porzucił gdzieś na parkiecie. Potem udał się znów do loży, w której siedział Jin. Koszulę miał rozpiętą i rozchełstaną, jakby przed chwilą kogoś przeleciał lub ktoś przeleciał jego i uśmiechnął się nikczemnie na jego widok. W loży wciąż siedział też ten drugi, Seo-joon. Minę miał kwaśną i opierał się łokciami o blat, podczas gdy Jin siedział rozwalony jak cesarz.
— Dobry chłopiec, spisałeś się — pochwalił go i poklepał miejsce obok siebie, nakazując usiąść.
Kiedy G-guk to zrobił, wziął go za rękę i położył ją sobie na rozporku, ale spojrzał na Seo-joona i skinął głową w stronę parkietu.
— Idź, zajmij się tym truchłem, zanim narobi bałaganu — powiedział o Tae-hyungu.
Seo-joon zagryzł szczękę i wstał. Obrzucił G-guka nienawistnym spojrzeniem i ruszył na parkiet.
— O co mu chodzi? — zapytał, wciąż czując w dłoni nabrzmiałego kutasa Jina i pomasował go lekko.
— Od kilku lat chce się dobrać Tae-hyungowi do tyłka, ale jakoś niemrawo mu szło — zakpił Jin. — Dlatego poprosiłem ciebie, żebyś mu pokazał, jak to się robi.
G-guk może i był zepsuty, obracał się wśród dziwek, alfonsów i handlarzy narkotyków, widząc w swoim krótkim życiu nie jedno, ale "od kilku lat" zabrzmiało obleśnie. Chłopak miał szesnaście, a wyglądał na czternaście. Kilka lat temu wyglądał zapewne na dziesięć.
— To znaczy od ilu? — zapytał, ale Jin się skrzywił na to pytanie, więc dodał: — Przecież to nie było trudne.
Jin zaśmiał się kpiąco.
— Wszystko staje się trudne, gdy dopuścisz do głosu uczucia. Idiota się zakochał. Nie wiem, co sobie myślał — skwitował, kończąc temat.
G-gukowi było to na rękę. Na samą wzmiankę o uczuciach dostawał gęsiej skórki. Nie miał pojęcia, co oznaczają. Nigdy od nikogo ich nie doświadczył ani nikogo nimi nie darzył. Kojarzyły mu się ze słabością, a on za nic w świecie nie chciał być słaby. Jedynym uczuciem, jakie kiedykolwiek czuł, był sentyment i czuł go do niewidomego starca, który był jego dziadkiem. Matkę i ojca ledwo pamiętał żywych. We wspomnieniach słyszał ich krzyki, gdy się kłócili, a ich twarze kojarzył tylko ze zdjęcia, które trzymał pod poduszką.
Spojrzał na Jina z odrazą wymalowaną na twarzy, a Jin się roześmiał głośno.
— Tae-tae nie jest taki łatwy, ale widocznie masz coś w sobie, że na ciebie poleciał — wytłumaczył. — Już kilka razy próbowałem i nic z tego, ale mniejsza o to. Nadajesz się. Przyjedź do Seulu, będziesz dla mnie pracował — powiedział szorstko i wręczył mu karteczkę z adresem. — Będziesz dobrze zarabiał, ale musisz być mi posłuszny.
G-guk miał wrażenie, że niczego w życiu tak nie pragnął usłyszeć, jak właśnie tych słów. Bynajmniej tych o podobaniu się Tae-hyungowi, a o pracy. Kiwnął energicznie głową twierdząco i schował karteczkę do kieszeni spodni.
— Kiedy? — zapytał zniecierpliwiony.
— Możesz nawet jutro — odpowiedział Jin. — Ja wracam jeszcze dziś.
Jego głos był jak zwykle chłodny i wyprany z emocji. Ciarki przeszły G-gukowi po plecach. To było spełnienie jego marzeń, wyrwać się z tej dziury, a przede wszystkim od Yu-mi i pracy dla niego. Miał dość jego ograniczeń i głupich rozkazów. Chciał zarobić duże pieniądze. Być kimś. Praca dla Jina była tego obietnicą.
— Ile będę zarabiał? — zapytał przezornie.
Jin popatrzył na niego groźnie, ale po chwili znów uśmiechnął się nikczemnie.
— Umiesz się bić?
— Tak.
— Posługiwać bronią?
— Też.
— To zarobisz dużo. Ale tak jak wspomniałem, jeśli będziesz mi posłuszny, w niedługim czasie zarobisz dużo więcej.
G-guk zastanowił się chwilę.
— W jakim sensie posłuszny? — zaczął dopytywać o szczegóły.
— Musisz robić to, co ci każę.
— Chodzi o seks?
Jin znów się zaśmiał.
— Nie. Seks to będzie premia, pasuje?
— No nie wiem — skrzywił się G-guk.
Czuł przewagę na Jinem z powodu Tae-hyunga. Coś nierozerwalnie się z nim wiązało, a G-guk nie był taki głupi, żeby tego nie zauważyć.
— W takim razie albo mi zaufasz, albo nic z tego. Ile zarabiasz teraz? — zapytał hardo. — Czym się zajmujesz? Zapewne handlujesz prochami.
G-guk skinął głową.
— Potrafię zarobić milion w ciągu dwóch tygodni.
Jin roześmiał się głośno i klasnął w dłonie.
— Tyle będziesz zarabiał w jeden dzień... za godzinę pracy. Nie ma mowy o handlu prochami. Będziesz posłańcem.
G-guk wytrzeszczył na niego oczy, ale po chwili znów się skrzywił.
— Co to znaczy posłańcem?
— Zadajesz za dużo pytań — upomniał go ostro.
— Bo ty za mało dajesz mi odpowiedzi — burknął G-guk.
— A czego się spodziewasz? Umowy o pracę? — zapytał karcąco Jin. — Nie jestem CEO w korporacji. Potrzebuję prawej ręki i kogoś, kto za pieniądze będzie wykonywał moje polecenia.
G-guk poczuł, jak przez jego ciało przepływa potężna fala ekscytacji. Nabrał powietrza do płuc, żeby zapytać o coś jeszcze, ale Jin energicznie podniósł plecy z oparcia i pocałował go zachłannie w usta. Wepchnął mu język głęboko do gardła i pozwolił chwilę cieszyć się doznaniem. Dłoń wsunął mu między nogi i ścisnął nabrzmiałe w jedną chwilę przyrodzenie.
— Zaufaj mi. Nie będziesz żałował. Podobasz mi się, a jak mi się ktoś podoba, nie rzucam słów na wiatr. Przyjedź — powiedział stanowczo, a potem wstał i wyszedł.
G-guk wrócił do swojego pokoju, który wynajmował od rybaka i choć nie umiał zmrużyć oka, to w końcu zasnął na kilka godzin, zmęczony tłukącymi się myślami w głowie. Postanowił zaufać Jinowi, dlatego tuż po przebudzeniu, w samo południe pognał nad zatokę do Yu-miego. Nie mógł się oprzeć, żeby mu wreszcie nie wygarnąć.
— Nie będę dłużej twoim służalcem, pierdol się — zagrzmiał, gdy zastał go w jednym z barów.
— O czym bredzisz śmieciu? — burknął Yu-mi, dopijając alkohol ze szklanki.
— Nie pracuję już u ciebie — warknął G-guk.
Yu-mi był wyraźnie zbity z tropu, ale nie chciał dać tego po sobie poznać.
— Chuj mnie to obchodzi? Póki nie oddasz całej kasy, to będziesz nawet moją dmuchaną lalą do dymania, jak będę tego chciał — zakpił.
— Nic nie jestem ci dłużny — zaprzeczył wzburzony G-guk.
Taka była prawda. Co jak co, ale nigdy nie miał u niego długów. Może nie zawsze śmierdział groszem, ale umiał zadbać o swój tyłek.
— Ja mówię, że jesteś, to jesteś. Wisisz mi parę milionów — oskarżył go Yu-mi.
— Milionów? Oszalałeś chyba! — wściekł się G-guk.
Nie zapanował nad sobą. Wiedział, że Yu-mi chce go uwiązać. Teraz był pewien, że jest jego najlepszym człowiekiem. Podszedł do niego, złapał za szklankę i rozbił ją o jego policzek. Krew trysnęła jak gejzer z rozciętej skóry.
— Ty kurwo! — wrzasnął Yu-mi i złapał się za policzek. — Zabiję cię ty szmato! — wrzeszczał za nim, gdy ten uciekał z baru, przewracając po drodze stołki.
Całą drogę do pokoju wynajętego od rybaka przebiegł piechotą, bo bał się wsiąść do autobusu. Gdyby tak go ktoś przyłapał, byłby jak w potrzasku. Musiał się czym prędzej ewakuować z miasta. Yu-mi, choć był mendą, to miał powiązania i ludzi, którzy gotowi byli stanąć za nim murem. Wiedział, że jeśli Yu-mi oskarżył go o długi, to miał je bez względu na to, gdzie leżała prawda. Wpadł do domu rybaka zdyszany, a tam... Yu-mi siedział przy stole, a żona rybaka opatrywała mu policzek.
— Jak to się stało? — dopytywała z przejęciem.
— Nie pytaj, tylko zrób coś z tym, boli jak cholera — mówił zdenerwowany Yu-mi. — Nie po to mój ojciec się z tobą ożenił, żebyś była bezużyteczna — beształ kobietę.
G-guk stanął oniemiały w progu. Yu-mi był najstarszym synem rybaka, którego nigdy nie spotkał. Znał tylko tego wiecznego beksę Marca i jego starszego brata Tae-ho.
Yu-mi spojrzał na niego i też oniemiał. Po chwili jednak się opamiętał i zmarszczył brwi.
— A ty do kurwy nędzy co tu robisz?
— Mieszka — odpowiedziała za niego kobieta. — Twój ociec wynajmuje mu pokój na górze.
Yu-mi skrzywił się nienawistnie i zerwał się z miejsca.
— Zabiję cię ty sukinsynu! — wydarł się na całe gardło i rzucił w pościg za G-gukiem. — Zobacz, co mi kurwa zrobiłeś skurwielu! Wypruję ci flaki złamasie! — wrzeszczał za nim, gdy biegli już obaj po schodach w górę.
G-guk wpadł do pokoju zdyszany jak zwierzę i zatrzasnął za sobą drzwi, przekręcając zamek. Wiedział jednak, że długo nie zatrzymają Yu-miego. Wykonane z byle jakiej dykty, były jedynie chwilową przeszkodą, nie mówiąc o tym, że Yu-mi miał zapewne przy sobie broń. Rzucił się na łóżko i sięgnął pod poduszkę. Wydobył spod niej zdjęcie rodziców i wetknął do kieszeni. Potem zrywając firankę, otworzył okno i wyskoczył na gzyms budynku. Zsunął się po dachu i zeskoczył najpierw na dach szopy, a potem do ogródka. Popędził co sił w nogach na przystanek autobusowy. Tym razem musiał skorzystać z komunikacji. Na obrzeża Busan, do domu jego dziadka, wiodły dziesiątki kilometrów. Nikt o nim nie wiedział, więc był bezpieczny aż do wieczora, kiedy to odchodził nocny pociąg do Seulu.
— Wyjeżdżam dziadku, poznałem kogoś, zabiera mnie do Seulu, ale obiecuję, że będę cię odwiedzał — wytłumaczył mu, gdy dotarł na miejsce.
— Kim jest ten ktoś? — dopytywał zmartwiony dziadek.
G-guk się uśmiechnął, choć dziadek nie mógł tego zobaczyć. Był przecież niewidomy.
— To Jin, jest bogatym przedsiębiorcą, dał mi dobrą pracę — chwalił. — Podziwiam go. Jest niesamowity. Będę teraz dobrze zarabiał, może nawet wrócę do szkoły — kłamał jak z nut, bo wiedział, że dziadek chciał to usłyszeć.
Dziadek jednak nic nie powiedział. Zasępił się, ale nie sprzeciwił.
— Uważaj na siebie synku — poprosił jedynie.
Nad ranem G-guk dotarł do Seulu, gdzie czekało go niespodziewane rozczarowanie.
W bibliotece dużego, mrocznego, ale luksusowego domu, odkrył, że Jin nie jest szefem rodziny, tak, jak się tego spodziewał. Nie był nawet jego prawą ręką, a o zgrozo, jego zięciem, który nie tylko miał żonę, ale i trzecie dziecko w drodze. Mimo to lgnął do niego jak ćma do światła i był jednocześnie na niego wściekły.
— Mówiłeś, że będę mógł dla ciebie pracować! — wydarł się na niego, gdy po spotkaniu w bibliotece, spotkali się w pokoju hotelowym, w którym Jin go chwilowo zakwaterował.
— Bo będziesz! Zamknij pysk! — zagrzmiał Jin. — Musisz tylko zgodzić się na pewne warunki.
G-guk zamilkł, nicując go wzrokiem.
— Jakie?
— Musisz udawać, że zakochałeś się w Tae-hyungu — zakomunikował mu bez ogródek Jin.
G-guk otworzył oczy szeroko.
— Nie ma kurwa mowy! — sprzeciwił się od razu. — Nie będę niczyją niańką! Pokurwiło cię?
Jin podszedł do niego zamaszyście i uderzył go w twarz z całej siły. Cios był tak silny, że powalił G-guka na podłogę. Jin się skrzywił z pogardą.
— Zamknij ten niewyparzony pysk! Od dziś masz się wyrażać, a zwłaszcza przy mnie! Nie będę pracował z plebsem! — warknął złowrogo. — A jak ci się coś nie podoba, to możesz się wynosić tam, skąd cię tu przywiało! Mam plan i żaden gnojek taki jak ty mi go nie pokrzyżuje.
G-guk złapał się za policzek i milczał przez chwilę. Podniósł się z kolan i spojrzał na Jina spod byka.
— Co to za plan? — zapytał rozeźlony, ale równie ciekawy.
— Nie musisz znać szczegółów — burknął lekceważąco Jin. — Wystarczy, żebyś działał, jak ci nakażę.
— Czyli jak?
— Musisz uwieść Tae-hyunga, ja zajmę się Nam-joonem. Ojciec ledwo zipie. Grabarz przyłoży mu łopatą jeszcze tej zimy, a wtedy zaczniesz pracować dla mnie.
G-guk wciąż trzymał się za piekący policzek, ale to nie ból, a wściekłość paliła go pod skórą. Nie miał jednak innego wyjścia, jak się zgodzić. Spalił za sobą wszystkie mosty. Nie miał dokąd pójść. Nikt nie chciałby z nim pracować, po tym, jak załatwił Yu-miego. Do dziadka nie mógł wrócić. Poza tym plan Jina był kuszący. Miał potencjał, był wart spróbowania. Jin nie był byle kim. Miał zło we krwi, a G-guk wierzył w zło. Lgnął do niego.
— Jak długo? — zapytał.
— Tyle ile będzie trzeba — odpowiedział wymijająco Jin.
— Zgoda — syknął G-guk.
Jin uśmiechnął się nikczemnie. Podszedł do niego i stanął twarzą w twarz.
— Dobry chłopiec — pochwalił go, a potem zamyślił na chwilę, patrząc mu prosto w oczy. — Targowałeś się kiedyś z diabłem? — zapytał złowrogim szeptem.
G-guk przełknął głośno.
— Co masz na myśli?
Jin wyciągnął z kieszeni woreczek z białym proszkiem. G-guk tylko rzucił okiem.
— Kokaina?
— Nic innego skarbie — zakpił Jin. — To jak?
— Nigdy nie brałem...
Jin znów się uśmiechnął.
— Wiele straciłeś, czas to nadrobić — zasugerował kusząco.
— Nie stać mnie na to gówno — zasugerował ostro G-guk.
Istotnie tak było. Nie na darmo, mówi się, że to narkotyk elit.
— Teraz będzie cię stać na wszystko skarbie — dodał i złapał go za koszulkę.
Jednym silnym szarpnięciem nakłonił, aby uklęknął.
— Za to, że jesteś taki posłuszny, dostaniesz nagrodę — wyszeptał wyuzdanie. — Otwórz usta szeroko. Marzę, żeby się znów w nie wbić.
G-guk spojrzał na niego w górę, butnie.
— Zerżnąłbyś mnie wreszcie — zeźlił się.
— I na to przyjdzie czas, ale jak zasłużysz.
🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣🟣
Porzygam się zaraz...
Myślę, że mamy niemalże pełny zarys tego, w co wpakował się G-guk, przyjeżdżając do Seulu i jaką rolę odegrał w tym wszystkim Jin. Wiemy, skąd Yu-mi miał bliznę na policzku. Dlaczego G-guk był uzależniony od kokainy i po raz pierwszy dowiadujemy się rzeczy, o których ani Nam-joon, ani V nie mieli pojęcia, a może Nam-joon miał, ale nie nigdy nie powiedział? A mianowicie, jaki plan miał Jin, ta podła kreatura. Wygląda na to, że chciał przejąć władzę w rodzinie. Jak do tego doszło, że jej nie przejął? Tu Wam zdradzę, że sam ukręcił na siebie bata, sprowadzając G-guka do Seulu. I nie, nie dlatego, że to właśnie on strzelił do niego w knajpie, bo nigdy by tego nie zrobił, gdyby nie... no właśnie, zupełnie nowe fakty. Jakie? O tym trzeba przeczytać w kolejnych rozdziałach;) Planuję może jeszcze góra dwa i koniec.
Przed nami kilka ostatnich znaków zapytania, ale już całkiem niewiele. No i puenta. Myślę, że da do myślenia.
Seo-joon — to bydlę — o wszystkim wiedział od samego początku, a udawał takiego świętego. Zwyrodnialec.
Potem już tylko Heaven ^^ nie mogę się doczekać. Strasznie jestem ciekawa Waszych wrażeń. ^^ Na Ig w stories jest jeszcze przez parę godzin dostępna ankieta. Jeśli macie ochotę "zadecydować" w jaki sposób opublikować Heaven, to koniecznie tam zajrzyjcie.
Do następnego. Teraz pójdzie już z górki.
Sev.
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro