Step eleven: "Baekkie, just shut up, okay?"
— Luhan?! Coś ty właśnie powiedział?
Zatrzymałem się na środku pokoju i tupnąłem w złości nogą. Co z tego, że zachowanie to można było odebrać jako dziecinne? Mogłem być dziecinny to korzystałem. A już szczególnie w momencie, w którym mój przyjaciel po raz kolejny wykręca się od odwiedzenia mnie.
Może już mnie nie lubi i nie chce utrzymywać ze mną kontaktów? Może mu się znudziłem albo po prostu znalazł sobie nowego kolegę. Lub co gorsza chłopaka?
— L-lu... — Wyszeptałem cicho ze spuszczoną głową. — A może ty wcale nie chcesz przyjechać, co?
— Xian! Oczywiście, że chcę, ale zrozum to nie jest takie łatwe...
— Jak to nie jest łatwe?! Rezerwujesz lot, kupujesz bilet, pakujesz się i lecisz! No Lu... Tęsknię.
W słuchawce rozległo się ciche westchnienie, a mi przez głowę przeleciała pewna myśl. Co jeśli Lu nie znalazł sobie nikogo, a po porostu miał wypadek, leży w szpitalu i nie chce mnie martwić? Jeżeli coś mu się stało... I już nigdy mnie nie odwiedzi?
— Ale Lu... Nic ci nie jest, prawda?
— Nie, Xian. Po prostu potrzebuję czasu. Ty nie miałeś tego problemu, bo urodziłeś się w Korei. Ja nie.
— O czym ty mówisz, Luhannie? To ma jakieś znaczenie? — Zapytałem nie do końca rozumiejąc o co mu chodzi.
— Ma, Baekhyunnie. Na razie ci nie powiem, bo chcę, żeby to była niespodzianka. Możesz się jedynie domyśleć — przerwał i prawdopodobnie uśmiechnął się. — Muszę już iść. Mam lek... Sprawy do załatwienia.
— Dobrze, Lu — odpowiedziałem nieco ponuro. — Zadzwoń, jak będziesz miał czas.
— Dobrze, Xian. Zadzwonię.
Rozłączyłem się i opadłem na sofę przy okazji zmuszając pundle do zejścia z niej. Nie miałem pojęcia dlaczego Luhan tak bardzo odwlekał w czasie przyjazd do mnie. Przecież tęskniłem za nim, on chyba za mną też, więc jakim problemem były odwiedziny? Rozumiałbym, gdyby musiał przelecieć całą kulę ziemską, ale to tylko kilka godzin lotu.
Okej, dopiero teraz zorientowałem się jak to zabrzmiało. Dobrze wiecie, że nie chodziło o nic sprośnego! Ja o takich rzeczach nie myślę. Jestem grzeczną osobą, która właśnie przypomniała sobie, że musi wyjść z psami na spacer. Dlatego też wstałem i zawołałem Jjanggu, Monggu i Jjangah, a oni dość posłusznie skierowali się w stronę wyjścia.
Muszę przyznać, że poczyniliśmy znaczące postępy (nie to co z Sehunem) i powoli zaczynaliśmy rozumieć się coraz lepiej. To znaczy o tyle, o ile człowiek z psami może się rozumieć. Ja byłem dla nich milszy, a one słuchały mnie dzięki czemu (czasami) dostawały nagrody. Chyba dość dobry układ, co?
I tak ja chyba najwięcej zyskiwałem, bo dzięki naszej współpracy mogłem spędzać więcej czasu z Chanyeolem. Tak, od jakiegoś czasu wszystko zaczęło sprowadzać się właśnie do niego. Co poradzić? Ja nie zarzekałem, bo kraina o nazwie "Chanyeollandia" była miejscem wprost cudownym. Szczególnie, kiedy mogłem ją zobaczyć w moich snach. Tylko wtedy, niestety. Jednak noce spędzone na fantazjowaniu w zupełności mi wystarczały. Przynajmniej na razie, bo wolałbym spędzić je u Chanyeola, chociaż wtedy pewnie zacząłbym panikować. Bardzo. No, ale taki już mój los.
Spacer również stał się nieco przyjemniejszą czynnością, ponieważ wspaniałomyślne pundle nie ciągnęły mnie już tak bardzo jak wcześniej. Chociaż co prawda nadal musiałem za nimi biegać, to na szczęście nieco wolniej. Jednak — co najlepsze — żadna starsza pani nie stawała mi na drodze, ale to chyba tylko dlatego, że wszystkie zdążyły już uciec.
Jednakże tym razem ktoś inny postanowił przerwać mój morderczy bieg. I chyba nie będzie to dla nikogo zdziwieniem, jeśli powiem, że osobą, która to zrobiła był Park Chanyeol. Tak dokładnie. Poproszę fajerwerki i fanfary, aby uczcić tą niespodziankę. Taaak...
— Gdzie tak lecisz, piękny? — Zapytał z charakterystycznym dla siebie uśmiechem na twarzy, kiedy już mnie załapał, jednocześnie zatrzymując pundle. — Dawno się nie widzieliśmy, Baekkie.
— Eee... To nie tak, że uciekałem przed tobą.
— A jak?
— Po prostu mnie nie widziałeś! Ja cały czas byłem blisko, a ty nie zauważałeś! To dlatego! — Zacząłem się tłumaczyć, mimo iż oczywistym było, że to ja znajdowałem się na straconej pozycji już od samego początku.
— Chodzi ci o to, co zrobiłem kilka dni temu?
— Trochę — odpowiedziałem i spojrzałem na niego. — To nie tak, że mi się nie podobało czy coś, ale...
— Baekhyun — wyszeptał ciszej i zaczął głaskać mnie po policzku, a ja przylgnąłem do jego dłoni. — Powiedz mi o co chodzi.
— No bo... Ta dziewczyna. Widziałem was już kiedyś razem i ja... Ja nie wiem, czy nie psuję czegoś.
Od samego początku mnie to zastanawiało. Teoretycznie odsuwałem tą myśl najdalej jak tylko mogłem, ale ona cały czas do mnie powracała. Co jeśli oni nadal byli razem, a Chanyeol tylko chciał spróbować czegoś innego? Nie podobała mi się myśl. Nie mogłem być tylko jego zabawką. Tym bardziej, że ja chyba... Coraz bardziej go lubiłem.
— Baekkie, między mną, a Suji nic nie ma — spojrzał mi prosto w oczy.
— Na pewno? Chanyeol, ja lubię cię i tym bardziej nie chcę niczego w twoim życiu rozwalać.
— Baekkie~? — Uśmiechnął się lekko i przesunął kciukiem po mojej dolnej wardze.
Cieszy się? Ciekawe z czego... Ja mu mówię, że pragnę, aby był szczęśliwy i w ogóle, nawet w związku z kimś innym niż mną, a on się uśmiecha? Może po prostu usłyszał to, co chciał usłyszeć i za chwilę mi powie, że mam sobie iść.
Baekhyun, ty debilu, właśnie powiedziałeś chłopakowi, który ci się podoba, że to nic jeśli pójdzie do kogoś innego. No lepiej być nie mogło. Szkoda tylko, że czasami nie potrafię trzymać języka za zębami. Jakby nie było; przydatna umiejętności.
I prawdę powiedziawszy, może nie tak do końca ta dziewczyna przykuła moją uwagę od samego początku. Chnayeol wydawał się być bardziej interesującą osobą. Wtedy jeszcze nie myślałem o tym, że kiedykolwiek moglibyśmy być razem. Niemniej jednak dziewczyna była dziwna, a jej relacja z Parkiem dopiero teraz zaczęła mnie martwić więc na jedno wychodzi. W obu przypadkach nie uśmiechało mi się bycie czyjąś zabawką. Niestety.
— Baekyuuun...
— Słucham?
— Powtórz co powiedziałeś — oznajmił nieco radośnie.
— Co? Że nie chce psuć twojej relacji z tamtą dziewczyną?
— Nie — przewrócił oczyma. — Wcześniej.
— Zapytałem się czy na pewno między tobą, a Suji nic nie ma. Co w tym takiego interesującego? — Spojrzałem na niego z pytającą miną.
Kompletnie nie wiedziałem o co mu chodziło. Może jednak cieszył się z tego, iż nie będę na siłę trzymał go przy sobie? Boże! Niech on w końcu powie o co chodzi, bo zwariuję.
— Nie, Baekhyun. Chodzi mi o tą część z lubieniem.
— L-lubieniem? — Co ja powiedziałem?! — Nie było takiej.
— Była, śliczny — pocałował mnie w czoło. — Powiedziałeś: Chanyeol, ja lubię cię i dlatego nie mam zamiaru niczego w twoim życiu psuć.
— To nie tak było!
— Nawet jeśli, Baekkie, najważniejszą część zapamiętałem.
Czy ja naprawdę to powiedziałem? Chyba rzeczywiście coś ze mną jest nie tak. Jeszcze gorzej by było, jeśli Chanyeol powiedziałby, że się wygłupiłem, co wtedy? Nie chciałem go tracić.
Chyba zdecydowanie za szybko się do niego przyzwyczaiłem i niestety nie wróżyło to niczego dobrego, a przynajmniej dla mnie.
Park całkowicie zadowolony z obrotu sytuacji zbliżył swoją twarz do mojej i pocałował mnie powoli i delikatnie. Ja natomiast odskoczyłem od niego nieco, gotowy do obrony faktu, iż wcale czegoś takiego nie powiedziałem, a on patrzył na mnie zaciekawiony.
— Nie było czegoś takiego! — Oznajmiłem pewien swego. — Nie powiedziałem tak.
W sumie wiele z prawdą się nie mijałem, bo w tamtym momencie serio nie pamiętałem chwili, w której coś takiego powiedziałem. Dopiero, kiedy wróciłem do domu i na spokojnie zacząłem analizować całą naszą rozmowę, przypomniałem sobie, że jednak powiedziałem coś takiego. Cóż, było to dopiero dużo później, dlatego przy Chanyeolu mogłem upierać się przy swoim. A przynajmniej chciałem w to wierzyć.
— Powiedziałeś tak, skarbie.
— C-co?
— Powiedziałeś tak.
— Ja wiem... Chodzi mi o to, co powiedziałeś po tym.
— Widzisz? Trzeba było przyznać się na samym początku — oznajmił zadowolony z siebie, a później uśmiechnął się.
— Co?! Ja wcale tak nie powiedziałem! — Tupnąłem nogą (cudnie, okropny nawyk powrócił) i spojrzałem na niego gniewnie. — Chanyeol! Nie przekręcaj tego, co mówię!
— Baekkie, zamknij się już. Dobrze?
Pocałował mnie znowu, jednak tym razem objął w pasie, abym nie mógł już uciec. Nawet trochę nie wziął pod uwagę tego, że może jednak chciałem coś powiedzieć, dodać czy cokolwiek innego. Po prostu mnie całował, a kiedy chciałem się odsunąć pogłębił pocałunek i przesunął językiem po moim podniebieniu, przez co jęknąłem cicho i natychmiastowo zaprzestałem prób ucieczki.
Powoli zacząłem oddawać pocałunek i jakoś powstrzymać te nieznośne rumieńce, które chyba na stałe zadomowiły się na moich policzkach. Ale co ja mogłem zrobić? To była wina Chanyeola, który chyba chciał mnie udusić. Albo za próby ucieczki, lub za zgodę (której tak do końca wcale nie było) na jego związek z inną osobą. Poddałem się, obejmując go za szyję. Park natomiast położył dłonie na moich biodrach, przysuwając mnie do siebie nieco bliżej. Dopiero po pewnym czasie coś zaczęło mi tutaj nie pasować. Przecież przyszliśmy tu z psami, a teraz nie trzymałem ich smyczy. Nie słyszałem też szczekania ani ujadania. To zdecydowanie nie był dobry znak.
Odsunąłem się na siłę, od niego i spojrzałem mu w oczy.
— Ch-chanyeol, gdzie są psy?
Młodszy zaczął się śmiać, a ja rozglądać dookoła z coraz większą paniką. Nie chciałem tracić życia. Nie w takim momencie. Na szczęście w końcu ujrzałem całą trójkę biegnącą w możliwie najgorszym kierunku, spośród wszystkich. Wziąłem głęboki wdech i ruszyłem.
Podczas mojego pościgu za pundlami obiecałem sobie jedną rzecz, Chanyeol tego pożałuje. Nie wiedziałem jeszcze jak dokładnie do tego doprowadzę, ale narażanie mojego życia było godne kary. Tym bardziej, że to dla Chanyeola tak o nie dbałem. Pundle z kolei wcale nie zamierzały się zatrzymać. Biegły na wprost małego stawu i chyba czerpały z tego wielką radość, a ja cóż, zamilkłem tak jak Chanyeol tego chciał. Nie spodziewał się jednak, że nastąpi to w takich okolicznościach. Tym bardziej, że kiedy ja biegałem w kółko za psami, on zwijał się ze śmiechu, zwracając na siebie uwagę przechodniów, którzy patrzyli na niego jak na człowieka obłąkanego. I przysięgam, gdybym tylko miał ku temu okazję sam postąpiłbym jak oni, bo widok był wprost zaskakujący.
Niestety ja musiałem gonić Jjangah, Monggu i Jjanggu. Tak samo jak — już po tym męczącym wyścigu — byłem zobowiązany do pogratulowania psom. One prawie wcale się nie zmęczyły, a ze mnie natomiast lało się strumieniami.
Maratończykiem to ja na pewno nigdy nie zostanę.
ღ ღ ღ
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro