☆꧁✬◦°˚°◦. օ օɖաǟɖʐɛ ɨ քօżąɖǟռɨʊ .◦°˚°◦✬꧂☆
Obecnie
Kai gwałtownie otworzył oczy, nabierając głęboko powietrza i podnosząc się do sadu. Skrzywił się zaraz, gdy poruszył za bardzo nogą, owiniętą w bandaże. Zaczął przecierając swoje zaspane oczy, by zyskać więcej czasu na uspokojenie się. Kolejny koszmar.
Śniła mu się Skylor. I jedyne co pamiętał z tego snu, że kazała mu się obudzić. Na pewno rozmawiali o czymś jeszcze albo przyśniło mu się jakieś wspomnienie z nią, ale nic nie mógł sobie przypomnieć więcej. Pozostało tylko jej słowa, każące mu wstać, więc to uczynił.
Wtedy zorientował się, że obok niego nie ma bruneta, a słowa jego przyjaciółki nabrały jeszcze większego sensu.
Nim zasnął, Cole powiedział, że stanie na warcie i będzie pilnował otoczenia. Stwierdził, że nie muszą się zamieniać i nawet nie powinni skoro szatyn był ranny, a on i tak nie zaśnie przez całą noc. Nawet nie zamierzał, zbyt bardzo bojąc się, że lęki minionego dnia dopadną go właśnie wtedy. Ostatnie co widział Kai było to jak brunet siedzi skulony przy ognisko spoglądając na tańczące ogniki. Takie same bawiły się w jego oczach. Nawet one nie potrafiły rozwiać melancholii w jego duszy. Pozostałe rozświetlały jego smutną twarz.
Chciał go zapytać o jego smutek. Bardzo chciał go pocieszyć, ponieważ on również stracił bliskie osoby. Nie wiedział też, co się z nim działo, gdy stracił go z oczu. Musiało być coś jeszcze, coś co nim mocno wstrząsnęło i teraz wychodziło na wierzch. Dłużej nie potrafił tego ukrywać, a Kai nie chciał dłużej patrzeć na jego cierpienie. Bardzo pragnął otoczyć go taką samą opieką, co on sam został otoczony.
Jednak plany poszły w łeb, bo zmęczenie wzięło górę i zasnął nim się obejrzał.
Trudno było stwierdzić jaka była godzina. Niebo było rozświetlane tysiącami gwiazd, a księżyc wysoko nad nimi. Dawał sporo światła i rozświetlał mroki, a raczej próbował, bo puszcza wyglądało przerażająco. Im bardziej się wpatrywało w jej mrok tym bardziej widziało się coś co nie powinno i wkradało się jeszcze większy strach. Nie było się pewnym czy to co oczy zauważyły, istniało naprawdę czy było tylko wytworem umysłu.
Najemnik wstał z trudem na równe nogi. Usłyszał cichy płacz. Na początku nie był pewny czy dobrze słyszy czy, aby na pewno jest to to, a nie szelest liści czy jakiś trik upira, by przyciągnąć go do siebie, ale im dłużej słuchał tym bardziej stwierdzał, że musiało być to ludzki płacz.
I ten płacz należał do Cole'a, siedzącym z dala od bezpiecznego kręgu jaki utworzył. Był oparty o drzewo, skulony ze schowaną w nogach głową. W palcach trzymał się tlącego się papierosa. Przynajmniej tak z początku myślał, ale podchodząc coraz bliżej, zdał sobie sprawę, że ponownie czuję ten sam dziwny zapach co podczas nocy po Zakusańcu. Pachniało mieszanką ziół i tabaką, którą dobrze znał. Przestał ją stosować dawno temu, gdy Skylor i Nya zaczęli mu robić kazania na ten temat. Rzucił to, aby przestały gdakać na ten temat. Obydwoje czasami potrafiły być nienośne, kiedy łączyły się przeciwko nim.
-Cole...? - zapytał delikatnie, znajdując się blisko niego.
Chłopak nie zareagował. Nadal dusił w sobie płacz, co było widać po tym jak jego ciało drżało. Dlatego Kai delikatnie położył rękę na jego ramieniu przez co brunet podskoczył wystraszony gotowy do ewentualnego ataku, ale szybko zorientował się, że to nie żadne niebezpieczeństwie. Mimo to przerażenie go nie opuściły, a przybrało inną tematykę, bo właśnie jego towarzysz był świadkiem jak w środku nocy ryczy, wciągając zapach ziół na uspokojenie, ale przecież on nie wie, że to na uspokojenie. Powiedział mu tylko, że są to zioła. Głównie starał się zmienić temat rozmowy, byleby nie wdawać się w szczegóły jego wspomagaczy.
-W porządku? - pyta z troską szatyn. Cole jedną rękę szybko przeciera kąciki ust, nie patrząc na chłopaka - Znaczy widzę, że nie. Pytam, bo nie wiem jak zacząć
-Tak - wydusza z siebie, zbywając go dłonią - Idź do kręgu. Tutaj jest niebezpiecznie
-To samo mogę poradzić ci
-Zaraz przyjdę - próbuje go zbyć.
-To przeczekam z tobą - siada ostrożnie obok bruneta.
A Cole nie potrafi wytrzymać i zaciąga się dymem ziół, by ukoiły jego nerwy. Nie może powiedzieć, że był bliski uspokojenia się nim przybył Kai, ale jego przybycie z pewnością spowodowało więcej nerwów. Zwyczajnie bał się co może o nim pomyśleć. Najgorsze w tym wszystkim było to, że zostały mu trzy pseudo papierosów od Vani. Teraz palił swojego czwartego i miał wrażenie, że na nim się nie skończy.
Pomimo całego jego rozgardiaszu we własnym umyśle i zdenerwowania, zrobiło mu się cieplej na sercu, że Kai troszczy się o niego i chce przy nim być. Miał nadzieję, że nie uważa go za słabego. Jeszcze tego mu, by brakowało, że stwierdziłby, że on do tej mysi się nie nadaje całkowicie. Nie chciał się rozstawać ze swoim towarzyszem, zwłaszcza kiedy ten był ranny, a na nich polowano.
Wypuszcza powoli dym z ust, który rozlewa się dookoła. Czuje jak rozchodzi się w płucach, drażniąc go delikatnie. Następny buch będzie bardziej nieprzyjemny dla organu. Już dawno przekroczył zalecany limit, jakim było trzy wspomagacze dziennie i dwa jeden za drugim. W tym momencie nie przejmował się tym, bo jedyne czego chciał to, aby ten ból w sercu zniknął.
Ponownie niechciane łzy spłynęły mu powoli po policzku. Szybkim ruchem je starł.
Kai zrobił coś czego nie spodziewał się Cole. Objął go i położył jego głowę na jego ramieniu, zamykając go w mocnym uścisku. Gdyby nie miał rany na udzie, położyłby tam głowę bruneta. W obecnej sytuacji musiała mu wystarczyć tylko taka bliskość. Najważniejsze było to, aby Cole czuł, że nie jest sam i aby poczuł wsparcie od niego. Kai był gotowy wysłuchać jego największych problemów, jak i tych najbardziej błahych z tą samą uwagą i ciepłem.
-Już jest w porządku - oznajmił kojącym głosem.
Brunet wtulił się bardziej w jego ciepłe ciało, chowając się w jego ramieniu przed całym światem, bo nic nie było w porządku. Wyrzucił na trawę zapalony rulon, by móc objąć jego jeszcze bardziej.
Zabił człowieka.
I to nie byle jakiego człowieka, a swojego przyjaciela, z którym dzielił niejedno wspomnienie i zmartwienie.
Ma krew na jego rękach.
A jedyną słuszną krwią powinna być ta przelana przez miecz wbity w serce mordercy jego rodziców. On miał być jego jedynym mordem. Pierwszym i ostatnim, bo przecież był łowcom, a łowcy przysięgają chronić.
Plundar go poprosił, wręcz błagał, by ten skończył jego żywot i pochował jego oraz Fungusa i Korgrana z dala od tego. Dał mu wskazówki jak spopielić jego ciało i jakie rzeczy pochować. To była śmierć konieczna, wręcz potrzebna, by uwolnić go od cierpienia, ale
i tak czuł się źle.
Stracił ich. Nie ma ich już. Zginęli przez własny głupi błąd, a wystarczyło, aby mieli przy sobie indyfikatorów jak on, a skończyłoby się to wszystko inaczej. Przynajmniej dla jego przyjaciół.
Poczuł jak łzy cisną mu się do oczu i nie ma sił ich powstrzymać. Zaczęły spływać, mocząc i tak już brudną koszulkę szatyna. Chciał, by przestały płynąć, bo nie znosił tej bezradności i tego smutku, bo stracie bliskich. Nie sądził, że jeszcze doświadczy tak ogromnego bólu, jaki czuł teraz. Bał się go ponownie poczuć i ogromnie obawiał się, że pociągnie go na dno jak kilka lat temu. Miał wrażenie, że tak naprawdę nigdy nie wyszedł na powierzchnie i po prostu czasami czuł promiennie wpadające do dołu w jakim się znalazł. To one dawały mu poczucie, że jest tam na górze i żyję pełną życia, lecz nawet one nie trwają wiecznie. W końcu słońce też zachodzi, a on zdaje sobie sprawę, że ciągle znajduje się w tym samym miejscu.
Cieszył się, że nie jest sam. To była znacząca różnica niż parę lat temu. Jednocześnie wolał, by Kai nie był z nim, bo czuł zawstydzenie samą sobą, że łka jak małe dziecko w jego koszulę, ale jednocześnie nie wyobraża sobie teraz, aby go nie było. Naprawdę potrzebował kogoś w tej chwili, kogoś kto rozumiał przez co przechodził, bo on również kogoś stracił kogoś bliskiego w ten sam sposób.
Kai opowiadał o niej. Opowiadał w sposób tak bardzo pozytywny i tak tęskniący za nią, że aż ciężko było uwierzyć, że łączyła ich tylko głęboka przyjaźń. Zazdrość go wtedy zawsze ogarniała, bo wiedział, że szatyn nie myśli o nim tak samo. Szczerze to nie miał pojęcia co o nim myśli. Bardzo chciał tego wiedzieć.
On sam wie jedno, że na przestrzeni tych wiele tygodni jego zdanie na temat szatyna zmieniło się o sto osiemdziesiąt stopni. Z chęci mordu do jego niezwykle irytującej osoby, poczuł do niego ogrom fascynacji i chęci bycia zawsze blisko niego. Serce krajało się na widok jego ran i pustego, smutnego spojrzenia, jakie zastał wśród dymu płonącego miasta. Minęło kilka godzin nim wrócił do siebie, a przynajmniej tak myślał, bo przecież nie ma pojęcia co siedzi mu w głowie. Był dla niego cholerną zagadką i denerwowało go to. Chciał poznać wszystkie tajemnice i uczucia swojego towarzysza.
Kai przeczesywał palcami gęste włosy Cole'a, które będąc rozpuszczone spadały na jego twarz, zakrywając go całkowicie. Nie odzywał się. Chciał dać chwilę chłopakowi na wypłakanie swoich emocji i tego co przeżył. Nie było chwili na to, by mógł oddać się pełni smutkowi. Od razu przeszli do walki i do ratowania samych siebie. W ferworze tego wszystkiego nie sposób było myśleć o niczym innym niż chęci przetrwania. Jednak Kai musiał przyznać, że gdyby nie Cole, nie uciekłyby. Był totalnie w rozsypce przez śmierć Skylor, jak i brakiem jego obecności. Nie miał siły walczyć o siebie samego.
Nie pogodził się z myślą, że już jej nie ma. To takie dziwne uczucie opowiadać o kimś w czasie teraźniejszym, by nagle przestało być to aktualne. On ma nadal wrażenie, że Sky gdzieś tam znajduje się na misji i jak zwykle ukończy ją bardzo dobrze. Następnie wróci do niego, zaczną nadrabiać zaległości przy ulubionych trunkach i może, gdy będą mieć siły wylądują w łóżku, by jutro opowiadać o tym jak gdyby nigdy nic. Już żadne romantyczne uczucie nie łączyło ich i nie połączy. Rozstali się w zgodzie i zostali najlepszymi przyjaciółmi, którzy wiedzą co od siebie oczekują wzajemnie. Zmienili się na przestrzeni tego wszystkiego i nie mogli poświęcić swojego czasu dla drugiej osoby przez ustanowienie innych priorytetów. Obydwoje chodzili na niebezpieczne misje i nie widzieli się tygodniami. To normalne, że miłość samoistnie umarła bez dbania o nią. Zemsta potrafi zniszczyć nawet najpiękniejsze uczucia.
Dlatego wołał uważać, że Skylor po prostu jeszcze nie wróciła. Tak było łatwiej, z tym umiał żyć. Nie raz czekał na nią bardzo długo. Teraz zwyczajnie musiał czekać nieskończoność. To zawsze było lepsze niż rozpaczanie i rzucenie wszystkiego dla nienawiści. Zrobił co mógł na ten moment dla niej i na pewno sprawi jej najpiękniejsze kwiaty. Nie miał zamiaru zostawić tematu Zaskrońców. Wylądowali u niego na liście pilnych spraw do załatwienia, gdy tylko odnajdzie Zaginione Zwoje wraz z Cole'em przed jedenastym listopada. Musiał wierzyć, że im się uda, choć nie mieli żadnego wsparcia, ani jak je wezwać.
Musiał.
Nie, on chciał sprawić, by Cole poczuł się lepiej, by uśmiechnął się do niego tym swoim uroczym uśmieszkiem. Widok załamanego towarzysza, dotykał jego czułych punktów zarezerwowanych dla najbliższych. Niespodziewanie Cole się tam znalazł i nie chciał go stamtąd wyrzucać.
Jego rozpacz była jego rozpaczą. Nie miał zamiaru go zostawić, ani wyśmiać. Przecież Cole nie zrobił tego ani razu przy jego pokazie słabości. Trudno było określić co do niego czuł, ale jedno było pewne: ciągnęło do niego niesamowicie. Uważał, że to nie było jednostronne, a bardziej to była jego nadzieja, bo bardzo nie chciał, by było to jednostronne.
Powinien go pocałować wtedy, gdy miał okazję, a przegapił dwa niesamowite, piękne momenty, by mógł to zrobić.
-Zabiłem człowieka - oznajmił w pewnym momencie, bardzo cicho Cole.
Kai w pierwszym odruchu chciał rzucić, że on zabił wielu ludzi w swoim życiu i żyję mu się z tą myślą bardzo dobrze, ale na szczęście w porę ugryzł się w język. Nie każdy był płatnym zabójcą na zlecenie i nie dla każdego było łatwe odebranie komuś życia. To on działał wbrew moralnym zasadom, uważając morderstwo za coś słusznego, o ile ofiara zasłużyła sobie na to, czyniąc gorzej. W końcu dzięki temu wyplewiało się chwasty z społeczeństwa i usuwało zagrożenia. Na jednym zabójstwie mogło się nie skończyć. Czasami z tej przekroczonej granicy się nie wracało i on był żywym na to przykładem. Tylko jego kontrolowało prawo i gildia.
Tego na pewno nie chciałby usłyszeć Cole. Po tej myśli, chciał powiedzieć, że wie jak trudne jest zawsze pierwsze morderstwo, ale to byłoby okropnym kłamstwem. Przecież nie wie jakie to uczucie. On nigdy nie czuł wyrzutów sumienia z tego powodu. Kiedy inni zalewali się łzami i czuli lęk, on w tym czasem wzruszał ramionami, mówiąc, że przecież zasługiwali na to.
Pierwszym zadaniem, by wejść w struktury najemników jest zabicie ludzi najgorszego sortu. Jeśli nie dokona się tego, słysząc jakich zbrodni ci ludzie dokonali to od razu wiadomo, że taka osoba nie nadaje się na najemnika. Nawet jeśli nie zamierza podążać ścieżką egzekutorów. Zazwyczaj są to bardzo młode osoby. Im szybciej się zaczyna tym, lepiej można się wszystkiego nauczyć.
Ciągle zapomina, że nie każdy jest spaczony tak jak on.
-Opowiedz mi co się stało - odparł cichym głosem Kai, po dłuższej ciszy, w której zastanawiał się nad odpowiednymi słowami - Wysłucham cię i przysięgam, że nie ocenię
Cole nie odezwał się od razu. Uspokajał się na tyle, by jego głos przestał drzeć, a całość historii została opowiedziana po kolei. Ciężko było mu zebrać się w sobie, bo za każdym razem coś dusiło go w gardle, gdy chciał powiedzieć cokolwiek na ten temat, a łzy spływały jeszcze bardziej. W końcu zebrał się w sobie i wykorzystał w pełni ten czas, który dał mu Kai, by streścić to co robił, będąc z dala od niego.
Opowiedział mu o tym jak spotkał ledwo żywego Plundara w piwnicy, które było miejscem przesłuchań. Starał się mówić bez przerw i zrozumiale. Jego głos przestał się łamać, lecz za to stał się wypruty z jakiekolwiek emocji. Był pusty.
Nie wdawał się w szczegóły. Chciał powiedzieć najważniejsze, to co najbardziej go bolało. Podczas opowieści nieustannie kreślił wzór ochronny przed upirami na boku Kai'a. Mimo wszystko zdawał sobie sprawę, że znajdują się w niebezpiecznym miejscu, a nie chciał, by jemu coś się stało tylko dlatego, że chciał mu pomóc. Dlatego kreślił ciągle jeden i ten sam symbol, nie mając nic do pisania przy sobie, by zrobić go na stałe. I tak nie pomógłby dużo do ochrony, ale zawsze to było coś.
Kiedy wspominał o braku indykatorach, w Kai'u coś się zagotowało. Momentalnie poczuł jak gniew zawładnął jego umysłem, bo usłyszał po raz kolejny jak łowcy nie spełniają swoich podstawowych obowiązków, co doprowadza do czyjeś śmierci. A mimo wszystko to najemnicy są stawiani w roli tych najgorszych, a przecież oni sami nie są lepsi. Nic dziwnego, że obie gildie nie potrafią się dogadać skoro wzajemnie obrzucają się oskarżeniami i chcą tylko więcej i więcej. Naprawdę potrzeba nie wiele, by wybuchnął ogromny konflikt między nimi, gdzie wystarczyłoby tylko jedna iskra do eskalacji.
I to na nich spoczął ten obowiązek, by nie uchronić kraj od wojny domowej, jaka kiedyś miała miejsce wiele, wiele lat temu.
Szybko opanował swoje wzburzenie, mając nadzieję, że Cole nie zauważył jak bardzo go ta informacja zdenerwowała. Było to drażliwa kwestia dla szatyna i bardzo osobista. Teraz jego towarzysz nie potrzebował jego nerwów, kiedy sam był w rozsypce. Objął mocniej bruneta, by dodać mu otuchy.
Cole opowiedział o tym, jak spalił ciało Plundara, dzięki znalezionym butelkom samozapalającym, ukrytych w jednych z szafkach, kiedy przeszukiwał pokój w celu znalezienia rzeczy jego przyjaciół. Nic dziwnego, że strażnik wszedł akurat do tej konkretnej kamiennicy, która posiadała dużo sprzętu wybuchowego czy innych broni. Dobrym pytaniem było czy inne budynki miały również poukrywane bronie na wypadek ataku, podobnego do tego, który zrobił Kai. Wyjaśniało to też, dlaczego mieli tak duże ilości czystego alkoholu. Najprawdopodobniej produkowali prymitywne granaty na szeroką skalą albo na własny użytek. Przemycił kilka butelek do plecaka na wypadek, gdyby szatyn był w niebezpieczeństwie lub ruszyłby za nimi pościg. Na szczęście nie były one potrzebne.
I to było na tyle z jego wyjaśnień, ponieważ ponownie zalazł się łzami na wspomnienie ognia trawiącego ciało jego przyjaciela i swoich rąk pokrytych krwią, które usilnie próbował zetrzeć gdziekolwiek, by ją nie mieć. Krew upirów różniła się znacznie od tej ludzkiej. Nie przypominała szkarłatu, a brunatną zieleń. Była gęsta, brzydka i ciemna. A ta, którą widział, miała w sobie jeszcze życie.
Wtedy przez moment przeszła mu myśl, że jak on ma niby dopaść mordercę skoro tak zareagował na ludzką krew i na zabicie. Szybko przegnał te niedorzeczne pytanie, bo przecież Plundar był jego przyjacielem i nie chciał jego śmierci. Chciał go uratować i nie być przyczyną jego odejścia. O zabiciu mordercy marzy każdego dnia i wyczekuje, gdy w końcu go odnajdzie i zemści się za to jak potraktował jego rodziców oraz jego samego. Tamto uczucie wstydu i goryczy na przestrzeni lat nie wyblakło. Nadal jest równo żywe, jakby wydarzyło się to wczoraj.
Na ten mord jest gotowy, ale na tamten nie był.
-Cole - odzywa się Kai z taką samą delikatnością co na samym początku. Jego stosunek nie zmieniał się do chłopaka po tym co usłyszał.
Chociaż nie.
Przecież to nieprawda.
Zmienił się, ale w pozytywnym tego znaczeniu, bo jeszcze bardziej utwierdził się w przekonaniu jak bardzo Cole jest wrażliwy w ten ludzki sposób, że ubolewa na tym, że zabił z wiedzą, że była to słuszna śmierć i potrzebna, by jego przyjaciela wybawić od cierpienia. To zawsze jest lepsze niż dłużąca śmierć, gdzie czuję się tylko ból i nic więcej. A mimo to Cole płacze, płacze za tym co utracił i za tym co zrobił. To tak bardzo porusza jego serca, bo zdaje sobie sprawę, że jemu to brakuje. Nie ma tej ludzkiej wrażliwości co on. Chce, by był nią. Chce, pragnie, by Cole był jego brakującym elementem w jego życiu. Nawet Skylor tego w sobie nie miała. Była tak bardzo podobna do niego, co pewnie było główną przyczyną do tego, że się rozstali. Nie umieli zapełnić w sobie luki przez to, że ich moralność działała na innych zasadach.
Ciekawiło go zdanie Cole'a na temat tego jak potraktował tamtych strażników, których brutalnie wymordował. Jednemu przecież odciął głowę, a kolejny musiał patrzeć jak jego brat odchodzi. Nie czuł żalu, a czy żal do nich czuł jego towarzysz? Widział go, widział go w tańcu śmierci, gdzie przez krótki moment był panem życia i śmierci tych strażników. Mimo to nie odszedł od niego i nie czuł, by ten odpychał go ode siebie. Czuł tylko troskę bijącą od niego i strach, że straci jego. Jego, który był zwykłym mordercą, ale co mógł poradzić na to, że dla bliskich spaliłby cały świat i zabiłby każdego, kto by podniósł rękę na ludzi, których nazwał swoimi. Cole niespodziewanie znalazł się w tym gronie, że dla niego poruszyłby całym światem byleby był przy nim uśmiechnięty. Ba, już to zrobił, gdy podpalił całe miasto, bo nie mógł go znaleźć.
A to było zgubne, tak bardzo zgubne to uczucie było i wiedział, że skończy się tragicznie. Nie miał siły przeciwstawiać się temu, bo to było tak piękne, być ciągniętym do kogoś, a jeszcze piękniejsze było to, że uważał, że to było niejednostronne. Miłość i nienawiść jednak to nie są przeciwieństwami. To ta sama siła, lecz na na innych krańcach. Oba doprowadzają do zguby, a on wie, że przyjdzie dzień, gdy będzie musiał wybierać pomiędzy Nyą, a nim, bo tutaj nie ma prawidłowego rozwiązania. Doskonale zna uczucia, które napędzają Cole'a do znalezienia jego sprawcy. Nimi żywił się osiem lat, więc wie, że nigdy nie odpuści.
-Cole spójrz na mnie - poprosił.
Chłopak nie usłuchał, więc Kai wziął delikatnie jego brodę i nakierował jego głowę, tak, by spojrzał na niego. Brunet dał kolano między jego nogami, a jedną dłoń zaparł się o konar drzewo, drugą złapał za ramię szatyna, przestając tym samym kreślić symbol ochronny na jego ciele. Zrobił to, by było mu wygodniej i niefortunnie złożyło się to na dwuznaczną pozycję, która o dziwo mu nie przeszkadzała. Oczywiście czuł zawstydzenia i na szczęście rumieńce w półmroku nie będą widoczne na jego i tak już czerwonej twarzy od płaczu. Nie miał zamiaru się przestawać i tak nie miałby jak, bo zaraz Kai położył swoje ciepłe dłonie na jego policzkach i spojrzał na niego z takim ciepłem, że zachciało mu się ponownie zapłakać ze wzruszenia, bo nie pamiętał kiedy ostatni raz ktoś na niego tak patrzył.
Widzieli siebie bardzo dobrze pomimo niedużego światła jakie dawało ognisko w oddali. Jego ciepłe płomiennie dotykały ich oblicza, rozświetlając je. Blask odbijał się czasami w ich tęczówkach, wzmacniając większy urok całej sytuacji. Niespodziewanie napięcie wzrosło od tej bliskości, tak nowej i jednocześnie tak starej, bo nie raz byli tak blisko siebie, że oddechy mieszały się ze sobą. Bywały takie sytuacje, gdzie obaj nie potrafili ich wykorzystać.
-Cole - wypowiedział jego imię, smakując każda sylabę - Jesteś naprawdę dobrym, silnym człowiekiem - szeptał, tak jakby mówił mu tajemnicę, a przecież cały świat powinien dowiedzieć się o tym jak wspaniały jest Cole Brookstone i jak cholernie potrafi być piękny, nawet mając zaczerwienione oczy i rozwalone włosy. Choć w uśmiechu mu było najbardziej do twarzy - Nie zapominaj o tym, bo nie każdy dałby radę zrobić coś takiego - brunetowi uciekła pojedyncza łza, którą szatyn przetarł kciukiem i nawet, gdy ona zniknęła nie przestawał gładzić policzka Cole'a.
-Wiesz, chyba nie czuję się ani trochę silny - wymamrotał.
-Jak to dobrze, że masz mnie, bo będę ci o tym przypominał zawsze, gdy o tym zapomnisz - posłał mu pocieszający uśmiech, który spowodował, że sam Cole się uśmiechnął łagodnie. Kai widząc to, poczuł ulgę na sercu, że jego towarzysz zdołał unieść kąciki ust do góry. W tym momencie było to dla niego bardzo ważne, by sprawić radość u niego - Chcę być przy tobie jakbyś tego potrzebował
-Ja... Ja chcę też tego - odparł pewnie i cicho - Być przy tobie jakbyś mnie potrzebował, bo teraz mamy tylko siebie
Chciałby też ująć policzki Kai'a, w ten sam sposób co on zrobił z nim, lecz jego odwaga uleciała dawno temu i nie potrafił wykonać tak bliskich ruchów, które przecież miał okazję już zrobić. Jeszcze nie tak dawno zajmował się szatynem i obmywał jego twarz z krwi, nie przejmując się tym, że centymetry dzielą ich usta. Odbijali się wówczas w swoich tęczówkach, tak bliźniaczo podobnych. Teraz czuł się jak krucha porcelana, a Kai był kimś kto ratował go przed całkowitym rozpadem. Szukał w sobie tej odwagi i znalazł jej nieliczne pokłady, by zbliżyć się bardziej do chłopaka, a dłoń, która podpierał się, przeniósł na bark szatyna. Z drugą zrobił to samo przez co mógł z łatwością, spleść palce za jego karkiem, co też uczynił.
-Dziękuję - wyszeptał, wtulając się bardziej w jego dłoń.
Miał zwyczajnie potrzebę to zrobić, więc to zrobił. W aktualnej chwili ma też inną potrzebę, równie mocną co ta, ale znacznie odważniejszą. Na to trzeba byłoby się zdobyć, a od tego był Kai. On był tym, który czuł się swobodnie w takich czynach. Robił je nie raz, więc Cole nie rozumiał na co czeka. Czy powinien dać mu jakiś sygnał? Kompletnie się na tym nie znał, a strach paraliżował go.
A Kai myślał o tym. Ta myśl przewijała się w jego głowie, kiedy raz za razem przenosił swój wzrok z jego ciemnych tęczówek na jego usta. Ciekawość podpowiadała mu, aby sprawdził jak smakują. Jednak obawiał się reakcji Cole'a i co będzie później, gdy to nastanie. W końcu nie chciał przekraczać jego granic.
Ale im dłużej patrzył na niego, im dłużej widział jego spojrzenie czekające na coś na uroczej twarzy, tym bardziej chciał pieprzyć granice, a najlepiej wymazać je i wziąć to co powinno być dawno jego, bo prawda była taka, że od dłuższego czasu ma ochotę wbić się w usta chłopaka i pokazać mu jak wygląda prawdziwy pocałunek.
-Za co...? - zniżył swój głos, a Cole słyszał go doskonale przez to jak bardzo był blisko Kai'a.
Powoli odnajdywał ukrytą odwagę spod stosu zmartwień i obaw. Niespiesznymi ruchami, przenosił palce znad karku na jego szyje. Wędrowały powoli wzdłuż niej, łaskocząc ją delikatnie. Sprawiało to dreszcze na ciele szatyna.
-Za to, że jesteś
Tak cholernie pociągający.
A to tylko dodał w swoich myślach.
-Chcesz mi za to podziękować? - wymruczał.
Przestał gładzić jego poliko i teraz to on przeniósł swoją dłoń w nowe miejsce. Wplątał dłoń w jego ciemno włosy z tyłu głowy, a drugą dłoń ulokował na jego brodzie, przejeżdżając kciukiem po skórze. Nawet nie spostrzegł, kiedy Cole znalazł się raptem parę centymetrów od niego. Jak mu się to kurwa podobało.
-Z przyjemnością - wydyszał, a jego ciepły oddech połaskotał usta szatyna.
Pieprzyć te granice.
Przekraczał je niezliczone ilości razy bez skrupułów, więc czemu miałby się teraz powstrzymywać, gdy ktoś taki jak Cole Brookstone znajduję się od niego na wyciągnięcie ręki i wyraźnie czeka na jego ruch. Później będzie przejmował się konsekwencjami albo i nie. Miał je gdzieś, nie myślał o nich tylko o tym, aby połączyć jego usta ze swoimi i w końcu zaspokoić własne pragnienia. Bo kurewsko chciał tego.
A granice są po to, aby je przekraczać.
I on właśnie to zrobił.
Pociągnął Cole, tak by odległość między nimi stała się niczym. Nareszcie ich usta się zetknęły, a on mógł w końcu zobaczyć jak ten cudowny chłopak smakuje. Oddawał pocałunek z taką samą werwą co on sam. W tym samym momencie nagle pożądanie pojawiło się na arenie, wypychając wszystko inne, bo o to Cole położył ręce na policzkach szatyna, jakby bojąc się, że Kai przedwcześnie zakończy całowanie go. Trzymał go mocno i samemu napierał na niego, uważając na ranę na udzie.
Całował niesamowicie.
Wątpi, że dorównywał temu ze swoim miernym doświadczeniem, ale nie przejmował się tym. Myślał tylko o tym, że usta chłopaka znajdują się na jego i jak cholernie jest to dobre uczucie. Nie chciał, by ten za wcześnie go zakończył, więc napierał go swoim ciałem, dociskając go do drzewa. Dłońmi trzymał jego policzki i nie odrywał się od niego. Nogę docisnął do krocza, co było nie zamierzone, bo przecież chciał być tylko jak najbliżej. Szatyn westchnął w jego usta na ten śmiały krok, a po chwili ugryzł go delikatnie w wargę. Cole mruknął na to, dając aprobatę co do jego czynów.
Całowali się, tak jakby miał być to ich ostatni raz. Nie był to niewinny, krótki pocałunek. Był pełen pasji, długi i głośny. Wkładali w niego tyle swojego zniecierpliwienia i brali to co uważali za swoje. W cichej głuszy, mogło się wydawać, że odbija się echem, co tylko potęgowało ich pożądanie, by nie przestawać i całować się jeszcze, i jeszcze, i jeszcze.
Uczucia? Tutaj nie odgrywały znaczącej roli. Były gdzieś, ale niezbyt ważne. Nie skupiali się nawet nad tym, zbyt pochłonięci fascynacją i żądzą. A uczucia, te romantyczne i ckliwe zostały zepchnięte gdzieś tam z tyłu, bo teraz liczyło się to jak bardzo byli spragnieni siebie wzajemnie i to jak mocno pragnęli błądzić po własnych ciałach.
Szczególnie Kai tego chciał. W jego wyobraźni Cole już leżał pod nim, a on nachylał się nad nim, składając mu coraz niżej pocałunki, pieszcząc jego szyję i zostawiając na niej mokre, czerwone ślady. Wsłuchiwałby się w głośne jęki i westchnięta wydawane tuż obok jego ucha. Każdy kawałek skóry zostałby zadbany z taką samą troską, a on dotykałby tak Cole'a, doprowadzając go do takiego szaleństwa, że jedyne co by pamiętał to jego imię i to tylko dlatego, że wykrzykiwałby je podczas dochodzenia.
Lecz niestety ta cholerna rana na udzie stała mu na drodze do spełnienia swojej wizji
A Cole oczywiście, że zgodziłby się na wszystko. Brałby ochoczo, co szatyn oferowałby mu, dając mu w zamian całego siebie. Przecież to uczciwa oferta, skoro tak bardzo są spragnieni dotyku i tak bardzo się sobie podobają. Ileż można wytrzymać nie całując tak chętnych ust?
W końcu zabrakło im powietrza. Oderwali się od siebie, głośno nabierając powietrza do palących płuc. Ta odległość była nadal minimalna.
Kai przejechał śmiało kciukiem po wardze Cole'a, posyłając mu zadowolony uśmiech. Brunet przymknął oczy, by móc lepiej otworzyć to uczucie, które doświadczył przed sekundą. Już za nim tęsknił. Było nie do podrobienia i o wiele lepsze niż mógł sobie je wyobrazić w najlepszych snach czy fantazjach.
-Idziemy spać...? - wydyszał Kai.
-Mhm - wymruczał jako odpowiedz, otwierając swoje oczy, by upewnić się, że stało się to naprawdę, a nie było tylko projekcją jego zmęczonego umysłu.
On tam był. Kai uśmiechał się jak najbardziej żywy i realny, nie przestając go dotykać czy uśmiechać się tym swoim uśmieszkiem. Przez to i sam brunet uniósł kąciki ust do góry w podobny sposób, co on sam.
O bogowie...
Muszą to powtórzyć.
I znacznie więcej spróbować.
TAK KOCHANI MAMY TO KURWA PO PRAWIE PÓŁTORA ROKU.
POCAŁUNEK TEJ DWÓJKI AAAAA
Tak jaram się z wami. Tak nie mogłam się doczekać tego rozdziału, że napisałam go zaraz po zrobieniu poprzedniego i wyrobiłam się w trzy wieczory.
Hehhehe jestem zadowolona. Teraz będzie znacznie więcej takich scen.
Idę krzyczeć z radości!
Edit: Najdłuższy rozdział z serii, bo dodałam parę zdań, by bardziej podkreślić ich pożądanie, które gra tu główne skrzypce niż jeżeli miłość itp
Dalej się jaram dsjgdjjdag
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro