Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

☆꧁✬◦°˚°◦. օ ʐաɨɛʀʐʏռǟƈɦ ֆȶǟʝąƈʏƈɦ ֆɨę łօաƈǟʍɨ ɨ ռǟ օɖաʀóȶ .◦°˚°◦✬꧂☆


Nie miał za wiele opcji, tak samo jak czasu. Musiał działać szybko i wymyśleć cokolwiek. Nie było nawet gdzie się ukryć przesadnie, a najbliższe miejsce gdzie dałoby się osłonić była szubienica oddaloną od niego o parę metrów. Nim dobiegnie w tym stanie to już dawno łucznik wystrzeli w niego po kilka razy. 

Dlatego widząc jak łucznik napina cięciwę, postanowił się chwycić czegoś jeszcze bliżej niego. Czegoś co wpatrywało się w nowoprzybyłego niczym w boga i nie wykorzystał okazji, by uciec.

Gorzej dla niego, lepiej dla Kai'a. 

Złapał od tyłu chłopaka i przyłożył mu sztylet do szyi, zaczynając go ranić. Chciał dodatkowo pokazać, że jest poważny w swoich słowach. Nie żeby masakra jaką zostawił już tego nie udowadniała. Chłopak za strzygł od razu, przełykając głośno ślinę. 

-Nie ruszaj się to cię nie zabiję jak resztę - warknął przy jego uchu.

Strażnik pokiwał głową na znak zgody. 

Łucznik nadal trzymał napiętą cięciwę z strzałą, gotową do natychmiastowego wystrzelenia. Kai dodatkowo schował się całkowicie za chłopakiem, będącym nieco niższym od niego, co nie pomagało w ogóle. Nadal był na niego czysty traf, ale gdy tylko puści strzałę, on zdąży w tym czasie poderżnąć mu gardło. 

-Puszczaj go! - zawołał łucznik z mocnym akcentem dla tego regionu.

Szatyn nie odezwał się, a zaczął wycofywać się w stronę dosyć wysokiej, drewnianej platformy na środku rynku. Przez jakiś czas powinna posłużyć mu za schronienie, by chociaż przez chwilę mieć czas na opatrzenie ciągle krawiących. Rana na udzie boleśnie pulsowała i zakłócała mu wszelkie zmysły przez ogromny ból. 

Strzała trafiła w bruk tuż obok jego stopy. Zatrzymał się momentalnie wraz z swoim zakładnikiem. 

-Powiedziałem puszczaj go! - krzyknął zdenerwowany. Jednak każdą emocję kontrolował do takiego stopnia, że nawet ręce mu nie drżały z złości, jak to było w przypadku wielu osób. 

To było jeszcze gorsze dla Kai'a, bo świadczyło o tym, że miał do czynienia z świetnik łucznik o precyzyjnym oku i doskonałym opanowaniu. Jeszcze tego mu brakowało. 

-Puszczę go, gdy dotrę do szubienicy! - rzucił lodowatym głosem, posyłając mu ostre spojrzenie - Inaczej będziesz miał na sumieniu kolejną osobę! - mówiąc to przycisnął ostrze bardziej do szyi, z której zaczęły skapywać kropelki krwi. 

Łucznik usłuchał opuszczając łuk, nie spuszczając choć na sekundę Kai'a, wycofującego się już w stronę platformy. Przeklął głośno pod nosem.

Kiedy tylko Kai znalazł się w względnie bezpiecznym miejscu. Natychmiast popchnął zakładnika do przodu, który pod naporem jego siły upadł na ziemie. Szatyn szybko schował się za szubienicą, siadając na ziemi z wyprostowanymi nogami. Jęknął z bólu przez gwałtowne ruchy. W dłoni nadal trzymał mocno sztylet, obawiając się, że zakładnik wykorzysta jego słaby stan, by zaatakować go. Na szczęście strach jaki w nich zasiał skutecznie odwiódł strażnika od tego pomysłu. Nawet nie przemknęła mu ta myśl przez głowę. Tylko szybko podniósł się na nogi i pokuśtykał z dala od niego. 

Nie tracąc już ani chwili dłużej, zaczął opatrywać swoje rany. Miał tyle czasu ile łucznik zdąży przybiegnąć do niego przez dachy kamienic. Z tej pozycji nie miał jak go trafić, więc za pewne się przemieści. Kai nie miał pojęcia czy budynki są ze sobą połączone, by móc bez przeszkód przemieszczać się pomiędzy nimi, nie wychodząc z kamienic czy mężczyzna będzie musiał skorzystać z dachu. 

Rozerwał swoją białą koszulę na dwa pasy. Owinął nimi ranę na udzie i z całych sił zacisnął materiał, że pociemniało mu w oczach przez nagromadzony ból. Biel szybko pociemniała na czerwony. Kai dodatkowo go owinął materiałem z spodni w ten sam sposób. Chciał zatamować krwawienie dopóki nie pozbędzie się łucznika, który stanowił w tym momencie jego największe zmartwienie.

A potem przypomniał sobie o puszczonym wolno zakładniku, który na pewno pośpieszy po wsparcie. Na pewno nie te miastowe, bo naprawdę, ale to naprawdę wątpił, że nie przyszli od razu wszyscy strażnicy z Szczygła po takim zamieszaniu jakie dokonał. Było to niemalże niemożliwe, by jacyś inni się jeszcze do tej pory zjawili. 

Nie miał pojęcia skąd owe wsparcie mogłoby nadejść. Do następnej innej wioski o ile pamiętał, było jakieś pięć kilometrów i nie wiedział czy ona współpracuje z Zaskrońcami. Nawet jeśli do tej pory upora się z łucznikiem to będą mogli go dorwać podczas ucieczki, a wtedy nie dałby rady sobie. Może być sobie dobry, ale przecież nie jest półbogiem. 

Kiedy opatrzył ranę na tyle ile mógł, zaczął nasłuchiwać dźwięków świadczących o obecności mężczyzny, ale wokół było niesamowicie cicho, jakby całe miasto opustoszało, zamieniając się w martwą ziemię, gdzie znajdowali się tylko oni dwaj i kilka trupów. 

Było cicho. Słyszał głośne bicie własnego serca i urywane oddechy, które starał się uspokoić, bo miał wrażenie, że na tle cichego miasta są słyszalne w każdym zakątku. Ból nadal rozrywał mu nogę i był nie do zniesienia. 

Nagle rozległ się dźwięk spadania, a następnie roztrzaskania ceramiki o posadzce gdzieś z lewej strony, naprawdę blisko niego. I nie mógł być to przypadek, że nagle dachówka zleciała z dachu samoistnie.

Kai nie czekał długo tylko zerwał się natychmiast z ziemi z ciężkim trudem i przebiegł do kamiennicy na wprost niego. Drzwi do niej nie były dalekie, tak samo jak i lepszej opcji. Miał tylko nadzieje, wręcz się modlił o to, aby były otwarte. Gdyby były zamknięte, nie miałby gdzie już się ukryć. Łucznik musiał przemieścić się tak, by mieć do niego prosty strzał. 

I kiedy tak biegł, jak najszybciej mógł, strzała poleciała w jego stronę i przecięła jego ramię, wbijając się następnie w bruk. Pozostawiła po sobie grubą szramę, ale nawet ona nie potrafiła zatrzymać Kai'a, który tylko na to głośno syknął z bólu. Pewnie, gdyby się nie pośpieszył strzała wbijałby się w jego rękę tak samo jak w udo.

Dobiegł w końcu to drzwi, nacisnął klamkę, która bez problemów pozwoliła mu wejść do środka. Natychmiast zamknął drzwi, opierając się o nie i dopiero wtedy pozwolił sobie odetchnąć.

Spojrzał na nową ranę, która nie wyglądała groźnie. Leciała z niej tylko krew i niemiłosiernie piekła go. I tak nic nie porównywalne było do bólu w udzie. 

Rozejrzał się po ciasnym pomieszczeniu, zastanawiając się co powinien począć dalej. Jedynym wyjściem dla niego było zasadzka na wroga. W otwartej walce nie miał już szans, nie mówiąc już o tym nawet, że łucznik nie pozwoli na podejście do niego. Musiał sam zmusić go do przyjścia. 

Znalazł się w niedużych rozmiarach pomieszczeniu z wysokim sufitem i załadowanym dużą ilością beczek, z których unosił się charakterystyczny zapach czystego alkoholu, podrażniający nos u szatyna. W obecnej sytuacji przyprawiał go o zawroty głowy, w innej cieszyłby się na takie ilości darmowego trunku. Pokój wyglądał to na prowizoryczną spiżarnię, gdzie wcześniej musiało funkcjonować to jako budynek mieszkalny. W rogu na stołku stały stos dokumentów, a przy lewej ścianie pięły się drewniane schody na górę. 

Zastanawiał się czy dałby radę przesunąć jakąś beczkę, by zabunkrować drzwi, ale szybko odrzucił ten pomysł. Przecież chciał, aby ten przyszedł do niego. Gorzej było, gdy łucznik postanowi zaczekać na wsparcie, mając na oku każde wyjścia z kamienicy. Gdyby tylko wychyliłby nos zza drzwi, otrzymałby kolejny ból w prezencie, a gdyby został tutaj na pewno kolejny wrogowie przyszliby go odwiedzić. Czy on z własnej woli zapędził się do śmiercionośnej klatki?

Nie. Na pewno musiało być tutaj inne wyjście. Boczne, tylnie, piwnica...Cokolwiek. 

Rozglądał się gorączkowo, próbując wpaść na dobry pomysł. Przeklinał w myślach, że nie ma żadnej długodystansowej broni, ale w sumie czemu miałby ją mieć, skro nawet nie lubił się nią posługiwać. Zawsze preferował bezpośrednią walkę. Uważał ją za bardziej odważniejsza niż atakowanie z dystansu i to często z ukrycia. No i teraz ma za swoje. 

Kiedy tylko wykonał parę kroków w przód w głąb pomieszczenia, szkło w oknie rozbijało się, spadając drobinkami na podłogę i powodując ogromny hałas. Kai natychmiast skrył się za jedną z beczek, siadając na podłodze, bo o kucaniu nie było mowy. Już sam fakt, że przy gwałtowniejszych ruchach, miał wrażenie, że rozrywają mu się mięśnie. Domyślał się, że sprawką huku była wystrzelona strzała i gdy tylko ostrożnie wychylił się za swojej osłony, ujrzał ją wbitą w podłogę. Uniósł spojrzenie wyżej i zobaczył owe rozbite okno. Zatrzymał dłużej wzrok, zauważając pod jakim kątem wylądowała. Nie świadczyło to o tym, że została wystrzelona z wysokiej pozycji. Raczej na równi z oknem. 

Nie miał zamiaru czekać tutaj na jego przyjście, ukrywając się za tak beznadziejną kryjówką. Z ciężkim wysiłkiem wstał z ziemi i zmusił się niemal do biegu do schodów, a później po nich. Każdy krok był mordęgą dla niego i zwiększał u niego i tak już ogromne pokłady nienawiści. Do tego człowieka miał już personalne porachunki niż z resztą strażników. Nie dość, że był współodpowiedzialny za śmierć i tortury Amber to jeszcze doprowadził go do takiego stanu i to tylko dlatego, że nie śmiał podejść bliżej. A gdyby to zrobił, jego życie nie trwałoby już długo. Jebany tchórz. 

Pokonał tak dwa piętra, mając wrażenie, że łucznik depcze mu po pietach. Nie spodziewał się, że ruszy za nim. Czyżby wiedział o innym wyjściu z budynku i obawiał się, że Kai zwieje? Może i takie było, ale przez pośpiech nie zauważył żadnego, nie licząc schodów. Każde z dwóch następnych pięter było wypchane aż po brzegi mocnym alkoholem w beczkach. Przez brak otwartych okien i duszność, miało się wrażenie, że samo powietrze składa się z wysokich procentów. Kai aż zakaszlał kilkukrotnie. 

Już na ostatnim piętrze, na poddaszu dyszał, a serce waliło mu w klatce piersiowej. Irytowało go to jeszcze bardziej, zważywszy na fakt, że gdyby nie otrzymane rany, schody nie stanowiłby dla niego żadnej trudności. Raniło to jego dumę. 

W ciszy słyszał kroki po drewnianych, skrzypiących schodach. Myśl, że stał się zwierzyną doprowadzała go do białej gorączki, ale musiał zachować spokój i odstawić krwawe myśli o zemście na potem. Najpierw musi uratować siebie. 

Wokół tylko drewniane beczki i jedna drabina postawiona do włazu u góry. Nie myśląc więcej i nie mając żadnego wyboru ruszył na nią, zagryzając wargę, by choć na sekundę ten ból przyćmił inny. Stróżka krwi spłynęła po brodzie. Zapomniał, że już wcześniej miał ją uszkodzoną. 

Dotarł na górę, otwierając uprzednio ciężki właz. Wiatr potarmosił włosy i ochłodził rozgrzane policzka. Wszedł na dach i zamknął za sobą wejście. 

Z tego miejsca miał widok na całe miasto. W oddali nie widział żadnych ludzi, ulice były puste, stragany pozostawione bez niczyjej opieki, jakby w pośpiechu. Jedynie dym z kominów świadczył o obecności mieszkańców. Każdy bał się o własne bezpieczeństwo. Bali się Kai'a, który stał teraz cały we krwi, ranny, przygarbiony i trzymający się za ranę na przedramieniu. Oddech miał ciężki i głośny. W żadnym stopniu nie przypominał kogoś niebezpiecznego, raczej kogoś kto sam potrzebuje pomocy, lecz gdyby ktoś ujrzał jego bezwzględne spojrzenie bez grama litości, sam uciekłby daleko. Od razu wiedziałby, że krew na jego odzieniu w głównej mierze nie należy do niego, a to wrogów, których wyciął w pień bez przeszkód. I na pewno teraz nie da się pokonać przez pierwszego lepszego mężczyznę, który myśli, że pokona jego.

Sam dach miał składał się z prostego fragmentu w kształcie prostokąta, na którym znajdował się wysoki komin. Po jego dwóch bokach znajdowała się równia pochyła, a na niej dachówki. Po niej już tylko spadnięcie z kilkunastu metrów i spotkanie z ziemią. Nie było żadnych zabezpieczeń. Obok włazu leżała zwykła deska po, której prawdopodobnie przemieszczali się po budynkach.

Nie wiedział czy to by zmyliło jego przeciwnika, ale postanowił wykorzystać deskę i położyć ją na drugą stronę dachu, tworząc tym samym most. Zawsze warto było spróbować, bo jeśli pochyliłby się nad tym sekundę dłużej, dałoby to dla niego okazję to zaskoczenia go.

W oddali zauważył coś co przykuło jego uwagę. Zmrużył oczy, by ujrzeć więcej szczegółów i wtedy zdał sobie sprawę, że patrzy na słup od telegrafu, identycznego jaki zastał w Himmler. Musieli nie dawno taki sobie sprawić, bo ostatnim razem jak tu był nie posiadali tak drogiego sprzętu. Samo utrzymanie jest kosztowne, bo tylko technicy znają się na jego obsłudze, a oni się cenią, tak samo jak części zamienne. Pewnie miasto sprawiło sobie taki, dzięki wpływom Zaskrońców. A to oznaczało, że przekazywanie informacji jest o wiele szybsze i bardzo prawdopodobne, że najbliższe miasta również mają telegrafy. Wsparcie mogło zjawić się w każdym momencie. 

Potem pozostało mu już schowanie się za kominem, niemal przyklejając się do niego. Zasłonił usta dłonią, by oddech go nie zdradził i skupił wszystkie siły na wsłuchiwaniu się, choć najdrobniejszego szelestu. Wiatr w tym momencie nie był jego sprzymierzeńcem, zagłuszał wszystko inne. Pomimo, że był bardzo słaby. 

W końcu właz otworzył się ponownie, a z niego wyszedł łucznik z napiętą cięciwą i przygotowanym łukiem do wystrzelenia. Jego długie włosy spięte w kucyka również były rozwiewane przez podmuchy powietrza. Przeszedł kilka kroków w tej pozycji, rozglądając się wokół. Przystał, widząc położoną deskę na drugą stronę, ale nie pochylił się nad tym dłużej, zauważając coś bardziej pomocnego. 

Na ziemi znajdowały się kropelki krwi prowadzące za komin. Ruszył w tym kierunku, starając się stąpać bezszelestnie. Powoli, krok za krokiem z napiętym łukiem szedł za pozostawionymi nieumyślnie śladami. Minął komin, gdzie fragment podłogi stawał się węższy przez zajmujący sporo miejsca komina, do którego musiał się dosunąć, by jakkolwiek przejść. 

Krok za krokiem. Powoli i nieśpiesznie, aby nie wykonać żadnego dźwięku. Został mu ostatni etap. Jeden malutki krok, który wykonał doskakując na drugą stronę.

Tam nie zastał nikogo. Zdziwił się nieco i już miał obejść komin drugiej strony, kiedy to Kai zaatakował go z kierunku, z którego sam przyszedł. 

Wbił mu sztylet niemal po samą rękojeść w jego bark. Łucznik krzyknął przeraźliwie i natychmiast chciał popchnąć szatyna, ale Kai był o tyle szybszy, że wyciągnął broń, zadając mu dodatkowo ból, opóźniający jego ruchy, a dopiero potem odskoczył, przygotowując się na następny swój ruch.

-Nieprzyjemne to prawda? - zakpił szatyn z lekkim dewiacyjnym uśmieszkiem.

Łucznik mając łuk w ręce szybko wystrzelił jedną z strzał w kierunku Kai'a. Chybiła, poleciwszy dalej. Szatyn w porę zdążył skryć się za kominem. Niestety nie zdążył zareagować, kiedy to mężczyzna z krzykiem nienawiści rzucił się na niego, przewracając go tym samym na ziemię.  Jego głowa zawisła nad nadal otartym włazem, a ciało strażnika przyciskała go do podłoża z całych sił, dodatkowo z premedytacją naciskając kolanem na jego ranie na udo. Kolejna fala bólu rozlała się po jego organizmie, okradając go z sił potrzebnych mu do zatrzymania sztyletu w właściwym miejscu. Łucznik próbował przekierować broń w stronę jego gardła. Drugą dłonią, przytrzymywał jego rękę do ziemi. Było już jasne, że oprócz strzał i łuku nie miał nic innego. Czyżby w pośpiechu zapomniał o tak podstawowych rzeczach? Najprawdopodobniej. Ale jego niekorzyść było korzyścią dla Kai'a.

Nawet mimo to, jego sytuacja była beznadziejna. Był ranny, a przez to osłabiony. Napastnik zaś pomimo głębokiego urazu, nadal miał ogromną siłę. Kai wiedział, że jeśli przestanie go zatrzymywać, by ostrze przestało kierować się ku niemu, zginie lub co gorsza zostanie mu zadana taka rana, że nic więcej nie będzie w stanie zrobić, a zachowa świadomość. To była jeszcze gorsza opcja. 

Dlatego zebrał wszystkie siły, by spróbować zrzucić sztylet do włazu. Jego pozycja, choć niewygodna i niebywale trudna do utrzymania, bo musiał jeszcze skupiać się, by nie wyrżnąć głową o schody, dawała mu taką możliwość. On sobie poradzi bez tej jednej broni, gorzej przecież było z strażnikiem. 

Próbował wyswobodził palce, jednocześnie próbując rzucić z siebie strażnika. Przełknął swą boleść przy dodatkowych ruchach nogami, starając się go strącić. W końcu udało mu się poluzować na tyle uchwyt, by od razu upuścić broń do włazu. Poleciała w dół, a w ostatnich jej momentach, łucznik próbował ją chwycić. 

Kai natychmiast zebrał wszystkie siły, by zepchnąć go z siebie, a następnie kopnął prawą nogą strażnika w brzuch. Mężczyzna uderzył o ścianę komina. Szatyn wyciągnął jeden z ostatnich sztyletów jakie mu pozostały z czarnego płaszczu i rzucił go w jego kierunku. Ostrze wbiło się tuż nad brzuchem, powodując przeciągły jęk u łucznika. 

Kai wstał, chybotając się na swych nogach. Przez sekundę zakręciło mu się w głowie, ale szybko się otrząsnął. Mężczyzna wyjął sztylet z ciała, z którego popłynęła krew. Cios nie był głęboki i nie uszkodził żadnych ważnych organów. Siła rzutu była zbyt słaba, za co przeklął w myślach szatyn. Sam później równie słabo co wcześniej chłopak. To jeszcze było głupie, bo teraz miał broń. On już naprawdę nie myśli, jakieś uderzenie musiało poplątać mu rozum.

Kai nie dał mu ustać długo na nogach, ponieważ rzucił się na niego, wyciągając za wnętrza płaszcza nieco dłuższy sztylet niż poprzedni. Zostało mu pięć sztuk. Resztę gdzieś potracił po drodze. 

Chciał wykonać jeden sprawny, cios, który powaliłby przeciwnika na kolana, ale strażnik był równie uparty co on. Szybko sparował jego uderzenie, a następnie złapał jego nadgarstek wykręcając go w nieprzyjemny sposób. Kai puścił ostrze i złapał go drugą wolną dłonią, wcelowując go ponownie w te samo miejsce, co wcześniej trafił sztylet. Udało mu się to. Poprawił szramę, przeciągając ją wzdłuż brzucha. Strażnik zawył przeciągle i uderzył odsłoniętego Kai'a prosto w szczękę. Zachwiał się, cofając parę kroków już bardziej gotowy do obrony niż wcześniej. 

Naprawdę nie czuł się w formie. Był osłabiony i stracił dużo krwi. Głównie to gniew i adrenalina utrzymywali go na nogach. 

Wywiązała się krótka walka na sztylety, w której szatyn wziął przewagę. Obaj nie byli tak błyskawiczni jak na początku, ale przez zadaną ranę na brzuchu u mężczyzny ten był gorszy od drugiego. Było widać, że nie ma doświadczenia w takiej walce. Często się tak działo, że jakaś osoba skupiała się na broniach długo lub krótkodystansowych, udoskonalając jedno z nich. Potem zbierali żniwo tego zaniedbania. Tak samo jak Kai z nie zbyt opanowaniem do perfekcji strzelania z łuku czy innych tego typu broni.

Miejsca było mało przez co nie dało się robić dużych uniknąć, czy choćby cofnąć dalej. Dzieliła ich przepaść lub spadek w włazie. Dlatego ich wymiana ciosów była jeszcze bardziej zacięta. Każdy chciał pokonać tego drugiego i to zakończyć. Każdy z nich wykrawał się w podobny sposób, tracącą siły. Żywili się adrenaliną, pompowaną przez ich rozszalałe serce, które pracowało na zwiększonych obrotach, jak i inne partie ciała.

Nie miało to żadnego znaczenia, że Kai nie był perfekcyjny w innych dziedzinach sztuki. Wystarczyło mu tylko to, że był Kai'em z własnym zasobem doświadczenia i umiejętności. Nie raz przeżył podobne sytuacji, ryzykując swoje życie czy zabierając je innym. Nie raz jego przeciwnicy przegrywali, bo wahali się przy ostatecznym ciosie, mogącym zabić. Kai nie miał z tym problemu. Nigdy się nie zawahał. Po prostu jeśli uznawał coś za zagrożenie lub zagroziło jego bliskim, likwidował od zaraz. Skrupuły rozwiewały się. Przecież nawet nie poruszyło go to, gdy pozbawił życia dwóch braci, który jeden z nich musiał to widzieć. 

I choć wróg, z którym walczył również nie wahał się by go zamordować to i tak nie wykorzystał okazji, by pozbyć się go od razu. Cenił informacje wyżej niż własne bezpieczeństwo, a zwłaszcza jeśli informacje ważyły o losach jego grupy Zaskrońców. Drugi raz nie zamierzał patrzeć na rozpad drużyny. Dlatego chciał zachować go przy życiu tylko po to, by wydusić z niego co chciał. 

Niestety popełnił ten sam błąd co poprzednio jego koledzy. I z tego też powodu dał się powalić na ziemię szatynowi, który przygwoździł go do ziemi, zabrał jego dłonie i wbił w nie sztylet, unieruchamiając go na dobre. Ostrze przebiło ręce na wylot, rozrywając mięśnie i powodując krótki wrzask u łucznika. Nie potrafił się ruszyć, bo przy każdym nawet najmniejszym ruchu czuł się rozrywany na strzępy. Na plecach miał płaski, kołczan z strzałami i przewieszony przez plecy łuk, który sprawiał mu dodatkowy dyskomfort, gdy wbijał mu się w plecy.

Kai dyszał, mając nadal palce owinięte wokół rękojeści broni. Głowę miał opuszczoną i starał się doprowadzić do stanu używalności. W głowie kręciło mu się i czuł się niebywale ciężki. Ta ostatnia sekwencja ciosów, doprowadziła go do granicy możliwości. Wiedział, że to jeszcze nie koniec, że minie sporo jeszcze czasu nim w spokoju usiądzie. 

Dlatego też wziął głęboki oddech i wypuścił go powoli, podnosząc głowę powoli i zabierając palce z rękojeści. Z góry spojrzał na swoją ofiarę, oceniając ją chłodnym wzrokiem.

Był to mężczyzna o wiele straszy niż pozostali strażnicy. Miał zarost na brodzie i brązowe oczy, które z nienawiścią wpatrywały się w szatyna. Dyszał ciężko i raz po raz przymykał oczy, próbując zapanować nad bólem. Na jego przedramieniu znajdowała się przepaska, różniąca się od innych. Miała głębszy odcień fioletu i inny wzór zaskrońca, układający się w cyfrę jeden. 

Widząc jego stan, Kai czuł triumf i smak zwycięstwa. Wiedział, że to będzie tak smakować, gdy wygra z nim. Doprowadził go do niezłego stanu, a przecież to nie był jeszcze koniec. On chciał jeszcze informacje. Na samą myśl, że z tym człowiekiem miał takie problemu, że on sprawił, że uciekał przed nim jak jakieś zwierzę. Gotowało się w nim. Zimna furia.

-Jesteś najemnikiem, prawda? - wyrzucił te słowa z jadem - I to jeszcze nie byle jakim...

Kai bez słowa wyciągnął trzeci sztylet zza ubrań i przycisnął rękojeść do rany na jego barku. Mężczyzna jęk, a jego oddech jeszcze bardziej przyspieszył. 

-Ja jestem od zadawania pytań - oznajmił chłodno - Kto jest teraz przywódcą Zaskrońców?

-Spierdalaj - warknął, a następnie krzyknął urwanie, gdy szatyn mocniej przycisnął broń do rany. 

-Dlaczego powiesiliście tych ludzi? Wiecie, że dwójka z nich była łowcami?

Zdziwienie pojawiło się na twarzy mężczyzny. 

-Mówiłem im, że fanatyzm to teżka. Co prawda działa, ale czasami jest trudne do zapanowania - wysapał - Chociaż jej to mi nie szkoda. Zasłużyła szmata na to co ją spotkało. Głupia, że wróciła. Jak miała? - udał, że zamyśla się - A tak Lucjana Chen, córka samego Chena

Kai złapał za sztylet wbity w dłonie i zaczął go przekręcać powoli, tak by każdy mięsień z wolna czuł jak coraz bardziej jest rozrywany. Patrzył pustym, nienawistnym spojrzeń, jak mężczyzna zwija się pod nim z bólu, to jak zaciska usta, by nie krzyczeć i na cierpienie wymalowane na jego twarzy w tak dokładny sposób. 

Nienawidziła tego imienia z całego serca. Nie dość, że nadał je jej ojciec to jeszcze w dzieciństwie zwracał się do niej najdurniejszymi zdrobnieniami. Zawsze wpadała w złość, gdy tylko słyszała je, nawet jeśli nie zwracano się do niej. Po prostu przypominało jej najgorsze chwilę w swoim życiu. Dlatego wybawieniem dla niej było zmiana imienia na Skylor.

-Jeszcze jedno niewłaściwe słowo, a stracisz palce i już nigdy więcej nie wypuścisz strzał z łuku - zagroził mu.

-Całe życie oddałem służbie Zaskrońcom. Dla nich mogę też umrzeć - odparł ciężko.

-Męczennik się znalazł - prychnął - Kto teraz stoi na czele Zaskrońców? - warknął.

-Chyba odpowiedziałem ci już, abyś spierdalał!

Za te słowa otrzymał cios w nos, tak silny, że jego głowa odchyliła się w bok.

-Albo mi powiesz albo przysięgam na każdego boga w jakiego wierzę, że to miasta spłonie, że spalę każdy kawałek tego zapyziałego miejsca, a popiół jaki tylko pozostanie stąd rozrzucę po każdym zakątku naszego państwa, a każdy, ale to każdy się dowie, że ty i cała ta twoja banda purpurowych ludków jest za to winna! - rzucił na jednym wdechu. Ostatnie słowa wykrzykując z całego tego zdenerwowania, jakie czuł, bo nagle temu psycholowi zachciało zabawić się w zbawcę, a on nie miał na to czasu.

-A co wtedy z twoim chłoptasiem? - zakaszlał z kpiącym uśmieszkiem - Dostałem informację, że jest was dwóch 

To nim wstrząsnęło i ostudziło wszelkie emocje. Świat przestał mieć na znaczeniu skoro w nim nie widział swego towarzysza.

Bo zdał sobie sprawę, że nie wie gdzie on jest, że nie widział go od początku walki, że nie pomyślał o nim, a przecież postawił sobie za cel chronienie go. Jak mógł tak bardzo dać się pochłonąć żądzy krwi, jak i zemsty, że zapomniał o najważniejszej osobie.

Strach chwycił go za serce, ściskając boleśnie. Panika wkradła się, a on zaczął się denerwować, co nie umknęło uwadze mężczyzny, który parsknął na to kpiąco.

Nie wiedział gdzie jest. Nie wiedział czy jest bezpieczny. A co jeśli coś mu się stało? A co jeśli potrzebuje jego pomocy, a on nawet nie pomyślał o nim, skupiony tylko na pokonaniu wroga? Jak mógł zapomnieć. Jak, jak, jak!

Przecież jest dla niego ważny. Na samą myśl, że zastanie go martwego-

Nie, nie może tak myśleć. Cole to świetny wojownik. Może nie najemnik, ale ma masę innych umiejętności, które pozwolą mu przetrwać. Wierzy w niego, bo nie chce uwierzyć w samotność jaka go czeka, gdy zostanie całkowicie sam. On nie chce tego. Zdążył się przyzwyczaić do nieco irytującej obecności bruneta, jak i do jego zawstydzenia, gdy rzuca mu komplementy.

Znajdzie go i już nie wypuści.

-Kto by pomyślał, że ktoś taki jak ty może martwić się o kogoś - wydusił z siebie, naśmiewając się z szatyna. 

Chłopak momentalnie powrócił do swojego poprzedniego stanu: bezlitośnego i chłodnego. Schował za kamienną maską strach o bruneta, choć nie potrafił tego samego uczynić z myślami, które krążyły wokół niego. Musiał najpierw uporać się z łucznikiem, by później nie zagroził jemu. 

-A nie słyszałeś, że od płomienia można się sparzyć? - rzucił chłodno, wyciągając wbity sztylet z jego dłoni, który pozostawił ogromną, nieprzyjemną szramę. Krew popłynęła jeszcze więcej, a strażnik krzyknął boleśnie.

Ogromny strach pojawił się na jego twarzy, gdy zdał sobie sprawę z kim ma do czynienia. Te słowa, które wypowiedział Kai nie były przypadkowe, a w tym regionie było one szczególnie znane i powtarzane innym. Funkcjonowało jako ostrzeżenie przed Płomykiem, jednym z najniebezpieczniejszych najemników. Jeśli wpadało się w jego ręce, zawsze kończyło się tragicznie. 

-Więc to ty - tylko tyle zdołał powiedzieć, kiedy to krew zalała jego usta i zaczął się nią krztusić, wydając swe ostatnie tchnienie życia. 

Kai pozbawił go życia w ten sam sposób, co innych: poderżnięciem gardła. Otarł zakrwawione ostrze o ubrania zamordowanego, a następnie schował je we wnętrzu płaszcza bez większych emocji. Zaczął rękoma szybko przeszukiwać kieszenie łucznika, mając nadzieję, że znajdzie coś przydatnego. Jedyne co było to mała buteleczka trunku, zapalniczka i kluczyki, najprawdopodobniej do mieszkania. Ze sobą wziął tylko zapalniczkę, a resztę zostawił przy zmarłym. Na więcej nie miał czasu. Myślał tylko o Cole'u i o tym, aby go ponownie ujrzeć, a najlepiej to całego i zdrowego. Nie interesował go swój stan ani to, że ledwo schodził po schodach. Zmuszał się do szybkiego chodu, choć organizm chciał odmówić posłuszeństwa. 

Jeśli ktokolwiek zrobił mu krzywdę.

Te miasto spłonie.


Słownik:

Teżka - kłopotliwa sprawa


Jak zwykle ledwo się wyrobiłam i na wariackich papierach. Grunt, że rozdział napisany, choć nie sprawdzony, więc mogą pojawić się maaasa błędów, ale dobra grunt, że macie coś do czytania, względnie dobrego i długiego.

Następny rozdział o Cole'u jdagdjgagjdaj

Miłego <3

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro