Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Тенв

    — Kim jesteś?

        Angielski dziwnie brzmiał w jego ustach. Słuchając go mogłoby się zdawać, że jest on jego pierwszym językiem – a jednak wciąż brzmiał on w jego ustach dziwnie. Nienaturalnie.

        Może nawet w tym aspekcie był wierny Rosji; inny język, do którego nauczenia się był zmuszony, stwarzał pozory wrogości.

    — Słyszysz mnie?

        Ciężko było uzyskać odpowiedź od skały.

        Już coś zaczynało go trafiać; na pewno była to złość, wymieszaną ze zirytowaniem. Chciał porozmawiać, a czuł, że zmarnował pół godziny, które przeznaczone było na kolejny trening. Mogli zostać przyłapani, zganieni za to, że zamiast powtarzać kolejne sekwencje bawili się w głupie „poznaj mnie bardziej”.

        A jednak czuł, że robi dobrze. Że to w porządku, że sprzeciwiają się przełożonym.

        Patrzyła na niego niezrozumiałym wzrokiem, spojrzeniem zza mgły – jakby faktycznie nie miała pojęcia, o czym do niej mówił. A wiedział, że było inaczej; że doskonale rozumiała sens wypowiadanych przez niego słów, mało tego, rozkładała je na czynniki pierwsze i doszukiwała się ukrytego sensu, choć wcale takiego nie było.

    — Nie pamiętam.

        Tym razem to on przekrzywił głowę. Wiedział, że to nie była odpowiedź do drugiego pytania, bo odpowiedzią do niego było słabe kiwnięcie głową.

        On też wielu rzeczy nie pamiętał; dlaczego więc się dziwił?

    — Jak masz na imię?

        Zaplótł ręce na klatce piersiowej, obserwując jak jej mimika twarzy zmienia się pod wpływem zadanego pytania. Jak przestaje go obserwować, wbijając wzrok gdzieś obok niego. Miał wrażenie, że pusta obojętność na moment zniknęła, ustępując miejsca głębokiemu zastanowieniu.

        W końcu jednak z powrotem wbiła w niego spojrzenie; było ono cholernie smutne.

        Chyba chciała go przeprosić.

    — Będę mówił na ciebie Natalia.

        Nie chciał wypowiedzieć tego na głos, nie chciał, by to powtarzało się w jego umyśle, ale po raz pierwszy postąpił wbrew sobie. Było to niecodzienne uczucie.

        Chyba się uśmiechnęła, chociaż ciężko było to nazwać uśmiechem.

×××

         Gdyby James Barnes odważył się w końcu spojrzeć w lustro, wiedziałby, że spojrzenia ludzi mają swoje uzasadnienie. Wiedziałby też, że wygląda jakby nie przespał ani godziny od trzech dni, sądząc po wyglądzie jego twarzy. Tylko twarzy, bo cała reszta, wliczając w to sposób chodzenia, głośno zaprzeczało rzekomemu niewyspaniu.

        Zresztą, patrząc na Jamesa ciężko było stwierdzić cokolwiek; nawet tak małą rzecz. Był chodzącą sprzecznością, która najgłośniej i najzacieklej gryzła się z… samym sobą.

         Czasami nie mieli pojęcia, jakim cudem ten mężczyzna wciąż był w jednym kawałku – jakim cudem wciąż przychodził do pracy jako on, a nie on i on. Jakby fenomen jego osoby polegał na tym, że miał dwie osobowości, których nikt dokładnie nie znał.

        A przecież to zawsze był tylko James. James i jego wierny pies Whisky, na którego z czasem przestali zwracać uwagę.

        Pojawienie się tego psa też było owiane legendą – nikt nigdy nie widział, by James kiedykolwiek pojawił się z małą wersją owczarka. Jakby po prostu zwierzę urodziło się już dorosłe i takie zostało, patrząc na wszystkich takim spojrzeniem, jakby planował czyjeś morderstwo.

        Chyba dlatego lubili mówić, że „jaki właściciel, taki pies”.

        James rzadko kiedy rozmawiał z pracownikami T.A.R.C.Z.Y., rzadko kiedy też z nimi pracował. Był solistą w każdym znaczeniu tego słowa, a jeśli już wyruszał z kimś na misję, musiało być naprawdę grubo i nieprzyjemnie. Bo wtedy zawsze leciał też Steve z Samem i garstką ludzi, których James czasami widział po raz pierwszy w życiu. Coraz rzadziej też pracował z Clintem, co tylko potęgowało samotność Barnesa w kwestii podejmowanych misji.

        Agent ten był… sam. Po prostu.

    — Nie spodziewałem się zobaczyć ciebie drugi dzień z rzędu w T.A.R.C.Z.Y. — oznajmił bez ogródek Fury, stając w progu pomieszczenia socjalnego.

        James niechętnie zatrzymał się w miejscu, standardowo pstrykając na psa. Whisky natychmiast położył się za brunetem.

    — Przyszedłem oddać dokumenty do archiwum — burknął, wystawiając jasnobrązową teczkę nieco w górę, by pokazać ją starszemu. — Spokojnie, zaraz mnie tu nie będzie. Nie sraj żarem, bo las spalisz.

    — Bardzo śmieszne, Barnes — mruknął Nick, wystawiając rękę w jego stronę. — Teczka.

    — Szukasz czegoś? — zapytał brunet, przekrzywiając lekko głowę w bok. — Mogę ci o wszystkim powiedzieć.

    — Nie interesuje mnie twój bełkot, chcę zobaczyć, co ty tam popisałeś — odpowiedział zaraz mężczyzna, przewracając oczami.

        James był zbyt zmęczony, by rozmawiać z Furym na jakikolwiek temat, toteż podał mu przedmiot. Z wielką łaską, oczywiście.

    — Odniesiesz to sobie sam czy jeszcze czegoś ode mnie chcesz? — zapytał James, zerkając przez ramię na leżącego na podłodze psa.

    — Tak szybko mi się nie wywiniesz, przykro mi — powiedział Fury, uśmiechając się w stronę młodszego z przekąsem. Wcale nie było mu przykro. — Zapraszam do gabinetu.

    — Dałbyś już sobie spokój — stwierdził James, krzyżując ramiona na klatce piersiowej. — Zaczynam mieć wrażenie, że lubisz się torturować.

    — Czasami mam wyrzuty sumienia, że pozwoliłem ci tu pracować.

    — Więc dlaczego mnie nie zwolnisz? — zapytał brunet, unosząc ku górze prawą brew. — Nie byłoby ci wtedy łatwiej?

        Czy James starał się sprowokować Amerykanina? Tak i wcale nie było mu przez to przykro.

        Chyba naprawdę szukał powodu, żeby wyjechać z Nowego Jorku.

    — Nie jestem głupi, James — powiedział Nick, przewracając oczami. — Wiem, że jesteś moim najlepszym agentem. Jeśli kosztem ratowania ludzkich żyć jest znoszenie twojej… natury, to jestem w stanie to wytrzymać.

        Jamesowi przebrnęło przez myśl, że przecież nie zawsze chodzi o ratowanie żyć; mimo to nie odezwał się ani słowem.

    — Więc miejmy to już za sobą i wejdź do tego gabinetu — mruknął Fury wskazując trzymaną teczką jedne z wielu drzwi na korytarzu.

        James westchnął, przewrócił oczami i dopiero wtedy mruknął „Whisky”, żeby przywołać psa do siebie.

        Kiedy znaleźli się już w gabinecie, James stanął w swoim standardowym miejscu przed biurkiem, celowo irytując tym Fury'ego. Mężczyzna usiadł za meblem na czarnym obrotowym krześle i poprawił płaszcz, choć to wcale nie było wymagane.

        James znowu pstryknął na psa, a pies znowu położył się za nim. Tym jednak razem zrobił to dziwnie niechętnie.

    — Zaczniemy od tego — oznajmił Fury, rzucając teczkę na blat.

        Barnes nie zareagował, toteż mężczyzna przysunął się bliżej i otworzył ją. Pierwsza kartka była niedbale włożona do koszulki; jej lewy dolny róg zagiął się, a James nie miał zamiaru tego poprawić. Ani teraz, ani później. Fury natomiast wyciągnął papier – było na nim spisane sprawozdanie z akcji, której podjął się James ze Stevem i Samem.

    — Po pierwsze; to jest kłamstwo — stwierdził dyrektor T.A.R.C.Z.Y. i nie czekając na reakcję Jamesa, podarł kartkę na cztery części.

    — No wiesz co? Siedziałem nad tym pół nocy — powiedział zaraz brunet, zaplatając ręce na klatce piersiowej tak, jak zrobił to chwilę temu.

    — Oh błagam, to nawet nie jest twoje pismo. — Nickolas przewrócił oczami, pokazując kartkę agentowi nieznanego pochodzenia.

    — No to czyje jest? — zapytał Barnes, przekrzywiając nieco głowę w bok.

        Fury zerknął na pismo, zaraz po tym marszcząc brwi.

    — Czy ty do cholery mógłbyś przestać podrabiać pismo Clinta?

        Tym razem to James zmarszczył brwi i przekrzywił głowę.

    — To nie jest pismo Clinta — powiedział, przerzucając kartki w teczce i wyciągając jedną z samego końca — tylko Steve'a.

    — Jeden pies, przestań do cholery podrabiać czyjeś pismo, rozumiesz? — warknął Fury, wyrywając kartkę z ręki Barnesa.

        Ucho psa drgnęło w stronę biurka.

    — Dlaczego ty raz nie możesz zrobić czegoś normalnie? Zawsze utrudniasz życie i sobie, i mi — dodał wciąż podirytowanym tonem, przesuwając teczkę na bok, by nie była obiektem ich rozmowy.

    — To tylko pismo, już nie przesadzaj — mruknął James, wzruszając ramionami.

        Nick nabrał więcej powietrza w płuca.

    — Twoja kochana Czarna Wdowa zostanie za niedługo przewieziona do Raftu — oznajmił Fury i specjalnie zrobił pauzę, przypatrując się wyrazie twarzy młodszego. Nic się jednak na nim nie zmieniło. — Tutaj wciąż może narobić problemów.

    — Logiczne — stwierdził ot tak James. Wiedział, że swoją obojętnością irytuje Nickolasa i… cóż, nie miał zamiaru przestać tego wykorzystywać.

    — Nie interesuje cię jak zostanie tam przewieziona? — zapytał Fury, odchylając się tak, by jego plecy spotkały się z oparciem krzesła.

        Pies zaskomlał cicho; nikt z ich dwójki nie zwrócił na to uwagi.

    — Co chcesz jej zrobić?

    — Nic takiego, James. — Jego imię brzmiało paskudnie w ustach Fury'ego. — Zapewne podamy jej jakieś środki nasenne.

    — To jest do cholery jasnej człowiek, Fury, nie pieprzone zwierzę — warknął James, opierając się o biurko Nicka.

    — Gdybyśmy wiedzieli, co jest z nią nie tak, byłoby inaczej — stwierdził obojętnie mężczyzna, wzruszając ramionami.

    — Czy ty próbujesz mnie zaszantażować?

    — A wiesz coś, co powinniśmy wiedzieć?

        James zamilkł, zaciskając usta w wąską linię. Nie chciał dawać Nickolasowi tej satysfakcji; że złamał go i wyciągnął to, co chciał wyciągnąć.

    — Twoim zdaniem chyba wiem — odpowiedział, ignorując psa, który podniósł się z podłogi i zaczął łapać za rękaw jego skórzanej kurtki.

    — Jeśli nie dowiemy się niczego więcej, będzie przewieziona tak, jak ci mówiłem.

    — Czyli grozisz mi za pomocą Czarnej Wdowy — stwierdził James, przestając opierać się o biurko. — Masz coraz lepsze metody, powinszować.

    — Bo widzę, że coś ciebie z nią łączy. — Fury złączył ze sobą palce na brzuchu i przekrzywił lekko głowę w bok.

        Cała jego postawa krzyczała: „Ja jestem panem, ja tu rządzę”; James mógł tylko zatykać uszy dłońmi udając, że wcale tego nie słyszał. Nienawidził, gdy ktoś faktycznie miał nad nim władzę, gdy ktoś okazywał mu to w tak ordynarny sposób.

    — To chyba nie jest powód do grożenia mi — stwierdził, znowu unosząc ku górze prawą brew.

    — Nie nazwałbym tego groźbą. Raczej… ostrzeżeniem — stwierdził z udawanym wahaniem, patrząc przez moment w przestrzeń. — Co ten pies tak po tobie skacze do cholery?

        James odsunął się o krok od owczarka, nie pozwalając mu tym samym znowu na siebie skoczyć. Wiedział, że robi źle; że nie powinien był tego ignorować, ale to nie był czas na poświęcenie uwagi zwierzęciu. Jeszcze chwila, jeszcze króciutka chwila.

    — Coś jeszcze ode mnie chcesz? — zapytał brunet, nie odpowiadając na pytanie przełożonego.

        Fury spojrzał na niego swoim przenikliwym spojrzeniem. Wyglądał, jakby analizował postawę Jamesa i starał się w niej doszukać czegoś, co mógłby skomentować.

    — Napisz nowe sprawozdanie — rzucił z uśmiechem mężczyzna. James wiedział, że znowu go zirytował. — I ani mi się waż zbliżać do jej celi.

    — Będę o tym pamiętał, siedząc w jej celi — oznajmił bez ogródek, kierując się w stronę drzwi. Chciał do nich pobiec, nogi wręcz rwały mu się do tego, a mimo to i tak zdołał zmusić się do swojego zwykłego chodu.

        Przeczuwał, że Fury odpowie coś na jego słowną zaczepkę – że doraźnie zakaże mu pójścia tam, powie, że założył nowy kod na drzwi, ale niczego takiego nie usłyszał. Nie przejmował się tym jednak – zamknął za sobą drzwi i łapiąc za krótką smycz psa ruszył nerwowym chodem gdzieś, gdzie o dziwo uczęszczało najmniej osób.

        Miejscem tym była stara łazienka, remontem której nikt się nie przejmował. James wcale się nie dziwił; w budynku było mnóstwo pomieszczeń o tym samym przeznaczeniu, działających o niebo lepiej. Na takie szkoda było przeznaczać pieniądze, o które każdy człowiek zaciekle walczył. Poza tym, nikt nie korzystał z najbardziej oddalonej łazienki – wciśniętej gdzieś na końcu korytarza, pozbawionej okien i żarówki w ostatniej lampie. Jamesowi to nie przeszkadzało – nigdy nie przychodził tam w wiadomym celu.

        Kiedy drzwi pomieszczenia zamknęły się za nim i psem, a podłużne lampy rozbłysły żółtawym światłem, James odetchnął głęboko. Oparł się plecami o ścianę, po której chcąc nie chcąc zjechał, finalnie siadając na podłodze tuż przy wejściu. Whisky wykorzystał to, kładąc łeb na kolanach Jamesa tak, by wciąż móc obserwować wejście do łazienki.

        Barnes nie czuł się najlepiej, ale nie była to żadna nowość – rzadko kiedy czuł się dobrze. Drżącą z nerwów dłoń położył na głowie psa, powoli jeżdżąc tam i z powrotem, starając się w pełni skupić na tym i normalnym oddechem psa, co zazwyczaj pomagało. Whisky przełożył przednie łapy przez uda mężczyzny – jego ciężar sprawił, że umysł Jamesa nieco wrócił do rzeczywistości.

        Prawdopodobnie spędzili około godzinę na siedzeniu na chłodnych płytkach starej łazienki, chociaż czas w tym momencie zdawał się zupełnie nie mieć sensu. Jakby zatrzymał się w miejscu i nie istniał od momentu, w którym James znalazł się na podłodze pomieszczenia.

    — Jednak dobrze, że ciebie tu zabrałem — wymruczał, unosząc lekko kąciki ust ku górze.

        Ogon Whisky'ego uderzył dwukrotnie o podłogę. Chciał tym chyba przyznać Jamesowi rację.

        Pies nie wstawał z niego jeszcze przez chwilę – dla pewności, że już zrobiło się lepiej. Dopiero wtedy złapał za własną smycz i podał ją swojemu właścicielowi, szturchając go, gdy nie wystawił ręki dostatecznie szybko.

        Czasami istota Jamesa Barnesa polegała na tym, że łamał wszelkie zasady. Że istniał po to, by sprzeciwiać się systemowi i wybierać te ścieżki, których nikt nigdy nie używał, bo nie widział ku temu sensu. Dlatego też James przechadzał się spokojnie po korytarzu, kierując się swobodnym krokiem w stronę windy.

        Przynajmniej z zewnątrz wyglądało to na swobodny i energiczny krok.

        Pazury owczarka charakterystycznie uderzyły o metalową podłogę, do czego oboje byli już przyzwyczajeni.

        Jamesa uderzyła jedna myśl; że chciał, że pragnął, tak rozpaczliwie pragnął czyjegoś dotyku. Jak cholerne dziecko, tak się czuł. Czasami… czasami po prostu dusił się w sobie, chciał zabić, zabić chęć bycia dotkniętym, bycia objętym przez kogoś, kto nie zrobi tego z łaski. Karcił się za to, mówił w myślach „nie wolno”, „nie możesz”, a potem już tylko błagał, by te myśli nie miały prawa głosu.

        James był ze stali. Z marmuru, pięknego, białego marmuru. Białego, jak śnieg, ze złotą mgłą, pasmami, wyglądającymi jak maleńkie rzeczki. Doskonały, piękny i idealny – marmur, z którego miał powstać nadczłowiek.

        Miał, bo marmur ten idealny był tylko z zewnątrz. Wewnątrz… wewnątrz był skruszony. Zbity, okryty pyłem, obelgami, słowami dezaprobaty. „Zawiodłeś” odbijały się od zbitych ścian, a on mógł tylko stać z boku i patrzeć, jak misterna budowla upada, niczym Babilon zamienia się ruinę. Jak sam siebie doprowadza do destrukcji.

        Nie był silny. Nie był idealny, dobry, odważny. Był człowiekiem popełniającym błędy, człowiekiem, który nie pozwalał samemu sobie myśleć, że naprawdę tym człowiekiem jest.

        Whisky, dotychczas kroczący spokojnie obok nogi właściciela pociągnął za smycz – chciał zwrócić na siebie uwagę Jamesa. Barnes spojrzał na psa, doskonale wiedząc, do czego dążył i mimo iż nie powinien; zignorował to. Nie był to pierwszy raz, pewnie gdyby pies mógł mówić, zacząłby wrzeszczeć na Jamesa, że nie powinien tego robić. Że on też wykonuje swoją pracę i należy mu się szacunek, a James miał to gdzieś. Ale jedyne, co zwierzę mogło zrobić, to zagrodzić Jamesowi drogę i wspiąć się na tylne łapy, by zmusić mężczyznę do ponownego siąścia na podłodze.

    — Nie teraz, proszę cię — szepnął James, upuszczając łapy psa. Nie chciał, by ktokolwiek to zauważył.

        Whisky zaskomlał; jakby chciał powiedzieć, że godzi się na to, ale bardzo niechętnie.

        Dotarli w końcu do celi, do której zmierzał, ale bardzo nieoficjalnie. Nie nacisnął jednak nawet klamki, by wejść do środka; pomieszczenie było puste. Przekrzywił głowę, przyglądając się fotelowi z największą dokładnością i po tych paru chwilach był w stanie zorientować się, że uwolnienie Czarnej Wdowy nastąpiło bardzo pokojowo; że nie zrobiła tego sama i ktoś musiał jej pomóc.

    — Co ty tu robisz? — usłyszał obok zmęczony głos Marii Hill.

        Nie odwrócił się nawet w jej stronę; jedynie pies wbił w nią spojrzenie.

    — Gdzie ona jest? — zapytał ot tak, odwracając głowę w stronę Hill tylko po to, by wskazać na pomieszczenie.

        Kobieta obrzuciła go wzrokiem. Nie łudziła się, że uda jej się wyczytać z twarzy mężczyzny cokolwiek, bo ta zawsze wyglądała tak samo – chłodna, obojętna maska, która dawała wrażenie cichego profesjonalisty. Nawet, kiedy się uśmiechał, zdawał wyglądać się tak samo.

        I nikt nie wiedział, że pod tą maską jest przestraszony człowiek, który powoli przestaje sobie radzić.

    — Nie masz odpowiednich uprawnień, żeby dyskutować ze mną na ten temat — odpowiedziała brunetka, opierając dłonie na biodrach, które przepasane były czarnym pasem z dwoma kaburami po bokach.

    — Powiedz mi tylko gdzie ona jest — sapnął James, przewracając oczami.

        Oboje wiedzieli, że jeśli Maria mu tego nie powie, to pójdzie do Rogersa, a w najgorszym wypadku; zacznie szukać na własną rękę. I będzie mogło się wokół niego palić, sufit może lecieć mu na głowę, a on i tak będzie uparcie szukał odpowiedzi na pytanie zadane przez samego siebie.

        Maria nie wiedziała, co jest w tym wypadku gorsze.

    — Piętro niżej, szybko ją znajdziesz — oznajmiła, już go wymijając. — Nie wiesz tego ode mnie.

        Kiwnął głową, nie podziękował. Zresztą, nie było już komu – Hill szybkim krokiem odeszła od Jamesa, nie chcąc już więcej go słuchać.

        Gdyby Barnes miał wybór, zapewne zrobiłby to samo.

        Westchnął, dość głośno i z łaską do samego siebie, że w ogóle zmusił płuca do pracy. Zacisnął mocniej palce na smyczy i zawrócił, kierując się z powrotem wraz z psem w stronę windy. Nie przywołał jej jednak, wybierając zamiast tego schody, by nie tracić niepotrzebnie czasu, którego i tak miał niewiele.

        Wiedział, że Fury dowie się o tym w niedługim czasie; że najpewniej siedzi na kamerach i obserwuje każdy krok Jamesa, każde słowo wypowiedziane przez Jamesa. To nie był pierwszy raz, kiedy był kontrolowany w tak ordynarny sposób. Tu nawet już udawanie nie miało żadnego sensu, więc po prostu zszedł szybkim krokiem po stopniach na dół i podszedł do dużych, srebrnych drzwi. Wyglądały na niesamowicie nietrwałe i właśnie taki był ich cel – by sprawiały wrażenie mało wytrzymałych.

        James podszedł do czytnika dłoni i przyjrzał się mu dokładnie. Niewiele osób miało wstęp do tej części budynku, więc wcale nie zdziwiłby się, gdyby nie był jedną z tych osób. Może przed tą całą misją jeszcze nią był, ale teraz… Teraz nie chciał się zbłaźnić.

        Mimo to i tak przystawił do niego dłoń, by zaraz po tym rozległ się głośny, jednostajny dźwięk, świadczący o chwilowym zniesieniu blokady w drzwiach. James szybko więc podszedł na środek i pchnął jedno skrzydło ciężkich wrót, bez większego problemu wchodząc do środka pomieszczenia.

        Piętro to było piętrem o najmniejszej powierzchni, mając jednocześnie najgrubsze ściany w całym budynku. Zazwyczaj służył jako schron dla ważnych osobistości; rzadko kiedy przetrzymywali w nim kogoś, a jeśli już – zazwyczaj osoba ta przebywała na dole bardzo krótko.

        James podszedł do jednych z drzwi i wbił spojrzenie w rudowłosą. Prostokątne pomieszczenie było wyposażone w typowy, więzienny sposób, szczędząc sobie wszelkie dogodności i pomijając zupełnie kwestię prywatności. Dłoń Barnesa zetknęła się na moment z szybą, za którą widział skuloną w kącie Czarną Wdowę. Wyglądała jak… jak wyłączona kukiełka, ograniczając wszelkie ruchy do minimum. Jakby przyjęła postawę „ja nie widzę ich, oni nie widzą mnie” i wierzyła, że to naprawdę tak działa.

        Znowu ułożył dłoń na czytniku. Ciałem kobieto wstrząsnął dreszcz, słysząc ten charakterystyczny dźwięk, mimo tego nie zerwała się z miejsca, jak się po niej spodziewał. Uniosła jedynie spojrzenie na mężczyznę, puste, obojętne spojrzenie, od którego on sam miał ochotę odwrócić wzrok.

        Stał w tym cholernym progu pomieszczenia i nie wiedział, co miał zrobić. Jak zareagować, co powiedzieć, czy w ogóle się odezwać.

        Zniszczyli ją, tak cholernie ją zniszczyli.

    — Gdzie jest Steve? — wychrypiała. Nie starała się nawet odchrząknąć, by nie brzmieć jak ktoś, kto nie pił wody od bardzo długiego czasu.

        Właściwie tak mogło być.

    — Nie ma Steve'a, jestem tylko ja — odpowiedział spokojnie brunet. — James.

         Popatrzyła na niego tak, jakby nie zrozumiała, co do niej powiedział. Jakby słowa wcale nie wybrzmiało w jej ojczystym języku, tylko w takim, którego wcale nie znała.

        Była cieniem własnej osoby.

        Jamesa przerażał fakt, że nie starała się ocenić jego osoby. Że patrzyła, gapiła się tylko w jego oczy sprawiając, że czuł się… dziwnie. A przecież już nieraz takie spojrzenie lądowało na jego osobie.

    — Gdzie jest Steve? — powtórzyła, a Barnes zacisnął usta w wąską linię.

    — Nie wiem. Na pewno…

    — Kim ty jesteś?

        Przecież to było bez sensu. Po co on tu w ogóle przychodził? Żeby patrzeć, jak ktoś, kto kiedyś czuł się przy nim normalnie, teraz bał się ruszyć?

        James przypomniał sobie, że nie odzywała się bez pozwolenia. Fakt ten sprawił, że poczuł… nadzieję. Że może gdzieś tam, podświadomie wiedziała, że James jest jej bliski.

    — Jestem James — powiedział spokojnie, zaciskając palce w pięści. — Pamiętasz mnie. Wiesz, kim jestem.

        Czarna Wdowa wpatrywała się w Jamesa z uwagą, tą dziwną, dziecinną uwagą, której nie do końca rozumiał. Nie ufnością, którą tak bardzo, bardzo pragnął ujrzeć w zielonych, wyblakłych oczach rudowłosej.

        Postąpił krok do przodu i zaraz zatrzymał się w miejscu widząc, że weteranka stara się jeszcze bardziej wcisnąć w kąt, choć nie było to już możliwe. W jednej chwili cała jej aparycja uległa zmianie; jakby swoim czynem przełączył jej zachowanie, balansujące między dwoma odmiennymi torami. Widział, że jej ramiona zadrżały, że oddech przyśpieszył, a wzrok skakał po całej jego sylwetce w nerwowy sposób.

        Nie to chciał osiągnąć.

    — Nie mów tego — powiedziała. Jej głos drżał, cholernie drżał. — Błagam cię, nie mów tego, ja nie chcę znowu… ja nie chcę, proszę, nie rób tego — wyszeptała,

    — Hej, hej, spokojnie. — James wycofał się, stając z powrotem obok drzwi. — Nic ci nie zrobię, rozumiesz? Jesteś bezpieczna.

        Bolało go wypowiadanie tego na głos. Bolał go fakt, że to on był tym, który sprawił, że zaczęła się bać powrotu do trybu Czarnej Wdowy.

        Teraz jeszcze bardziej wyglądała na zniszczonego człowieka; przerażało to Jamesa.

        Whisky powoli podszedł do zielonookiej; zdawał się rozumieć, że nie mogę podejść do tej osoby zbyt szybko. Rudowłosa nie pozwoliła sobie na niego spojrzeć, wciąż pilnując Jamesa, ale widać było, że nie czuła się komfortowo ze zwierzęciem będącym tak blisko.

    — On pomoże ci się uspokoić — oznajmił, wskazując na psa. — Mi też bardzo pomaga.

        James starał się nie spojrzeć w kamerę w rogu pomieszczenia, choć bardzo chciał to zrobić.

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

Тенв – cień

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

3600 słów!

hej, hej, witam ciepło w nowym rozdziale!

mamy kinda pierwsze przełamanie się nat i pierwsze dłuższe spotkanie po latach hihi

a także; james podrabiający czyjeś pismo? sądząc po reakcji fury'ego to nie  jest pierwszy raz, kiedy tak zrobił :| to nie jest ważny wątek, chcę tylko zwrócić na to Waszą uwagę XD

no i co, macie memeska i koszyk na opinię standardowo 😌

\______/

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro