Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Один

        Jedyny zegar w pomieszczeniu leniwie odliczał sekundy, nie zdając sobie sprawy, że osiem osób wpatruje się w jego tarczę z niesamowitą dokładnością.

        W pokoju panowała cisza. Maszyny kojąco szumiały w tle, nie zaliczając się w żadnym stopniu w nieistniejącą kakofonię. Wiatr nie świstał za oknem, na korytarzu nie słyszeli kroków. Jednymi słowy – świat zamarł. Jakby wiedział co ma się stać dokładnie za pięć minut.

       Cztery minuty, pięćdziesiąt dziewięć sekund. Pięćdziesiąt osiem. Pięćdziesiąt siedem.

        Madame B obrzuciła wzrokiem siedzącą kobietę. Jej oczy wrzeszczały wręcz wszelkie obelgi i zgorszenia na jej widok, twarz jednak pozostawała niezmienna – obojętnie łagodna, jak wykuta w marmurze.

        Ona cała była marmurem. Pięknym, wytrzymałym, perfekcyjnym.

        Doskonałym w swoim istnieniu.

        Dążyła do tego, by jej podopieczni również tacy byli, ale… ale młody żołnierz, stojący w lekkim rozkroku obok niej z rękami za plecami nie był idealny. Nie był, nigdy nie będzie, nigdy jej nie dorówna, bo… bo miał coś, czego Madame B nie posiadała.

        Pięć minut minęło. Pięć osób nie będących siedząca kobietą, żołnierzem i Madame B ruszyło z miejsca. Zaczęli przygotowywać się do zabiegu, na wspomnienie którego rudowłosa skuliła się bardziej, a oczy otworzyły szerzej w strachu.

        Patrzyła na żołnierza, a żołnierz nie mógł się ruszyć i jej pomóc.

    — Patrz — powiedziała Madame B, jakby wiedziała, że żołnierz chce odwrócić wzrok od kobiety. — Patrz i zapamiętaj, że Zimowi Żołnierze nie popełniają błędów.

        Więc młody żołnierz patrzył.

        Z każdym wrzaskiem jego ramiona drżały. Twarz pozostawała spięta, ciało było gotowe do rzucenia się w stronę Czarnej Wdowy. Ale nie wolno mu było się ruszać. Miał tylko patrzeć – stać i patrzeć, jak jedyny dobry człowiek w jego życiu cierpi.

        A kiedy krzyki ucichły, kiedy maszyny przestały warczeć, kiedy wszystko zostało odsunięte od zmęczonej i mokrej od potu osoby, łza wypłynęła spod prawej powieki żołnierza.

        Bo oto Zimowy Żołnierz patrzył w oczy Czarnej Wdowy i po raz pierwszy nie widział w nich zakazanego uczucia.

×××

        James Barnes nie mógł zasnąć.

        To nie była nowość, raczej nie zaskakiwał tym nikogo, z kim znał się dłużej, bo zdanie „nie mogę zasnąć” i „dzisiaj nie spałem” było już zbyt wyświechtane, by wziąć je jako niespodziankę.

        Prawa dłoń przejeżdżała od czasu do czasu po plecach leżącego obok zwierzęcia, którego oddech po raz pierwszy nie był w stanie uspokoić mężczyzny. Nie czuł co prawda nadchodzącego ataku, jedynie… stres. I wrażenie, że coś pójdzie na akcji nie tak. Nie po ich myśli.

        To nie tak, że James nigdy tak nie myślał – był pesymistą, zakładał zawsze najgorsze scenariusze i rzadko kiedy oczekiwał, że coś pójdzie dobrze lub po ich misji. Znał swoją wartość, znał swoje możliwości, ale kiedy widział walące się budynki lub płonące samoloty, nie był w stanie ocenić tego jako pozytywne zdarzenie.

        Na jego oczach ginęli ludzie. Z jego rąk ginęli ludzie. W jego otoczeniu ginęli ludzie.

        Ciężko było mu oczekiwać od samego siebie, by wykrzesał z siebie choćby krztę pozytywnego myślenia. Starał się, naprawdę się starał, wbrew temu, co sądziła psycholożka, ale… za dużo w życiu przeszedł pustyń bez butelki wody, by osądzać koniec zdarzenia w jasnych ramach.

        Na zmianę z niepowodzeniem misji, w umyśle mężczyzny dumnie rozrastało się poczucie winy. Obrzydzenie do samego siebie, że leży w wygodnym łóżku i głaszcze psa, podczas gdy jego… podczas gdy nie jego Natasha cierpi w szczurzej dziurze, którą Hydra zapewne przechrzciła na chorą bazę. Gdzie boi się, że koszmar zacznie się od nowa.

        A gdyby jej nie znaleźli? Gdyby nie ruszyli za nią i nie zabrali do T.A.R.C.Z.Y. – czy wciąż byłaby wolna? Znaleźliby ja? Byłaby wreszcie bezpieczna?

        Boże, przecież byli na dobrej drodze. Znowu testowali granice, znowu sprawdzali jak bardzo mogą sobie pozwolić, znowu uczyli się swoich reakcji. Tak nie wiele ich dzieliło do wspólnego spędzania czasu gdziekolwiek i… James poczuł, że to stracił. Kolejny raz.

        Namiastkę normalności, którą zawsze widział w jej oczach.

        Tak cholernie brakowało mu dotyku. Tak cholernie, patetycznie kulił się w sobie lub wtulał twarz w psa, jakby to miało mu zapewnić kontakt fizyczny na kilka następnych lat. Ściskało go gdzieś w dołku, że nie potrafił się do tego przyznać, że bał się samego siebie, że nie potrafi panować nad siłą tak, by móc normalnie kogoś przytulić bez zmiażdżenia mu klatki piersiowej. A przecież potrafił być delikatny, przecież wiedział, kiedy przestać. James nie był do cholery potworem, był człowiekiem, normalnym człowiekiem, którego tak bardzo pragnął zobaczyć w lustrzanym odbiciu niebieskich oczu.

        Za każdym razem widział w nim jednak obrzydliwą marionetkę, niezdolną wyrwać się ze sznurków, pociąganych przez osobę wyżej postawioną.

        Jamesowi brakowało dotyku jej palców na własnej skórze.

        Kiedy wybiła godzina druga nad ranem, brunet podniósł się z łóżka. Z wahaniem i ciszą przy boku podszedł do drzwi. Nie zareagował, kiedy pies wydał z siebie ten dziwny, mrukliwy dźwięk – jakby beształ Barnesa za to, że wstał z materacu. A potem, kiedy otworzył drzwi, zszedł z mebla, robiąc mu łaskę – gdyby mógł, powiedziałby: „W porządku, pójdę razem z tobą”.

        I poczłapał za brunetem, a dźwięk jego pazurów, stykających się z podłogą, wydawały charakterystyczne dźwięki.

        Chowając dłonie w rękawach wyciągniętego swetra, James przemierzył korytarz u boku psiego przyjaciela. Szli cicho, Whisky nie wydawał żadnego dźwięku, a to sprawiało, że James stresował się jeszcze bardziej. Miał wrażenie, że cała wieża zamilkła, zatrzymała się w czasie i nikt prócz niego i psa nie był w stanie się ruszyć. Że mógł czekać ile mu się podobało, a i tak nie doczekałby się wyjazdu na misję.

        I zobaczenia jej.

        Światło w salonie było już zaświecone, kiedy James zszedł na dół, obrzucając z wahaniem spojrzeniem wejście do środka. Pokazał psu środek dłoni, kazać się tym samym zatrzymać, i nasłuchiwał. Telewizor był wyłączony, radio najprawdopodobniej też, bo nie słyszał żadnych z charakterystycznych dźwięków. Żadna sylwetka nie odbijała się też w oknie, więc nie mógł zobaczyć, czy ktoś w pomieszczeniu akurat przebywa.

        Wiedział jednak, że oprócz Avengersów, nie będzie tu nikogo innego. Tylko dlatego zdecydował się ruszyć na psa dłonią i wraz z Whiskym skierować się do środka.

    — Nie masz przypadkiem jutro misji? — usłyszał zaraz, gdy postawił siedem kroków za progiem salonu.

        Głowa bruneta odwróciła się w stronę, z której pochodził dźwięk, a oczy szybko zlokalizowały siedzącą na fotelu postać. Nie był to nikt inny jak Anthony Stark i jego żałosne problemy ze snem, które zresztą James i wiele innych osób zamieszkujących wieżę posiadało.

        Ciemne, znudzone tęczówki śledziły każdy krok stawiany przez Jamesa. Obserwował, jak nalewa wodę do szklanki, stuka o nią palcami i podchodzi do kanapy, by odstawić naczynie na blat kawowego stolika. Oczywiście nawet nie mocząc w wodzie warg.

     — Mam — odpowiedział krótko James, łącząc ze sobą palce. — A ty dlaczego nie śpisz?

    — Bo mi mózg na to nie pozwala. — Tony zaśmiał się pustym śmiechem, wykładając nogi na stolik. Jego nie obejmowała zasada nie kładzenia stóp na blat. — A skoro ty tu jesteś, to zapewne też ci nie pozwala zasnąć.

    — Ciężko się nie zgodzić — mruknął zerkając kątem oka na psa wskakującego na kanapę.

    — Chyba żartujesz — warknął Tony. — On nie ma prawa siedzieć na kanapie.

    — Przecież nie zesra się na nią — stwierdził James, przewracając oczami. — Zostaw go, co ci szkodzi?

        Stark westchnął ciężko, ostentacyjnie wykonując tęczówkami pełne koło. Zapewne gdyby to był środek dnia, a on nie był aż tak cholernie zmęczony, zareagowałby inaczej. Krzyknąłby, że pies ma natychmiast zejść z mebla, a najlepiej wyjść z pomieszczenia, bo robił to już kilka razy wcześniej. Ale teraz milczał. Nie miał siły.

        James również jej nie miał.

    — Naprawdę będziecie ryzykować życiem dla kogoś, kto nie pamięta nawet Rogersa? — zapytał z wahaniem. W jego głosie pobrzmiała chrypka, której nie starał się pozbyć.

    — Ratujemy życie ludziom, którzy nas nie znają, na co dzień — przypomniał z wahaniem brunet, przekrzywiając lekko głowę w bok. — A Natasha…

    — Mówisz do niej po imieniu? — zapytał Tony, marszcząc brwi.

    — Po coś je ma, prawda? — odbił James, wzruszając ramionami. — Wiem, że ciebie zraniła, Tony. Przykro mi z tego powodu.

    — Nie rozumiesz — stwierdził brunet, kręcąc przecząco głową. — Nie masz pojęcia ile raz Howard opowiadał o niej, Stevie i Peggy. Ile razy słyszałem „byli świetni” albo „byliśmy jak rodzina”. A Romanoff? Romanoff była jego najlepszą przyjaciółką, a potem… potem zamordowała go z zimną krwią.

         Nie wspomniał o swojej matce, chociaż James wiedział, że i ona zginęła wtedy z rąk Czarnej Wdowy. Wiedział jednak, że temat kobiety nie był tematem, który Stark lubił podejmować. Więc Barnes milczał.

         Tony ściągnął nogi ze stolika, przysunął bliżej kwadratową szklankę. James nie zauważył butelki whisky stojącej tuż obok; zmaterializowała się dopiero, kiedy Stark po nią sięgnął. James w milczeniu obserwował, jak odkręca szkło i przechyla je tak, by bursztynowy płyn znalazł się w szklance.

    — Chyba był rozczarowany, że nie miał tak idealnego syna, jak jego złota paczka — parsknął pustym śmiechem, przystawiając szklankę do ust i pociągając z niej łyka.

    — Z tego, co wiem, dzieci rzadko kiedy zadowalają swoich rodziców — powiedział z wahaniem brunet, przekrzywiając lekko głowę.

    — Prawda — mruknął Tony, odkładając szklankę na stolik. — Planujesz mieć dzieci, James? Znaleźć sobie kogoś w ogóle?

        James przypomniał sobie noce spędzone pod drzwiami Natashy.

    — Nie mogę mieć dzieci. — Wzruszył ramionami udając, że wcale go to nie ruszało. — A randki nie są dla mnie.

        Stark obrzucił go wzrokiem – jakby starał się go ocenić pod kątem jego życiowych wyborów i słów, jakie padały z jego ust. Ale ostatecznie poddał się, wbijając spojrzenie w alkohol, którego posmak James niemal był w stanie poczuć na języku.

    — Może to i lepiej — westchnął, opadając na fotel. — Nie będziesz miał wyrzutów sumienia.

        Wiedział, do jakiej sytuacji „wyrzuty sumienia” się odnoszą, ale nie miał zamiaru podejmować się tego tematu. Oboje wiedzieli, że nie będą o nim wspominać.

    — O co chodzi z tobą i Romanoff? — zapytał nagle Tony po wielu minutach ciszy i wahania.

    — Co dokładnie masz na myśli? — odbił swobodnie James, sięgając po swoją wodę. To wyglądało co najmniej żałośnie; jakby próbował przekonać wszystkich wokół, że nie jest alkoholikiem, którym przecież do cholery był.

    — Obserwujesz ją — zauważył bez wahania starszy brunet. — Rozglądasz się za nią.

    — Ciekawe spostrzeżenia — stwierdził mężczyzna, wbijając spojrzenie w brązowe oczy. — Przeglądałeś kamery?

    — No wiesz? Poczułem się urażony.

    — Proszę cię, ile nie spałeś? Nie uwierzę, że zauważyłeś cokolwiek, skoro siedzisz cały czas w pracowni. Pepper mogłaby już przyjechać i ciebie ogarnąć — stwierdził niebieskooki, mrużąc lekko oczy.

    — Nie zaprzeczyłeś — rzucił miliarder, sięgając po szklankę.

    — Bo i tak będziesz wierzył w swoją wersję. — James ułożył dłoń na łbie owczarka niemieckiego i zaczął wykonywać powolne, kojące pociągnięcia dłonią w górę.

    — Może. — Przechylił po raz kolejny szkło, tym razem nie starając się brać małych łyków. — Jest niebezpieczna?

    — Zagubiona — sprostował, patrząc w Tony'ego. — Przez siedemdziesiąt lat robiła tylko za maszynę do zabijania ludzi.

        Tony miał na ten temat inne zdanie. Barnes nieraz słyszał, jak postać Natashy jechana była równo z błotem przez Iron Mana, ale nie brał w tym udziału. Nie kłócił się, nie prowokował, kiedy kolejna rozmowa wybuchała blisko jego osoby; milczał. Bliźniaki patrzyły wtedy na niego zdziwionym spojrzeniem – jakby nie rozumiały, dlaczego James nie bierze w tym udziału.

        James nie potrafił się odezwać na temat, który dotyczył Natashy.

        Już nie był aż tak bolesny, już nie był „dziwny” i „niedopasowany” do codzienności Barnesa. Ale wszystko to, co działo się w Czerwonej Komnacie, każda pojedyncza sytuacja, gdzie myśleli, że zostali przyłapani, ten cholerny strach przed ukaraniem… to wszystko się na siebie nakładało.

         A to sprawiało, że mężczyzna zwyczajnie się bał. A jednocześnie już miał dość ukrywania się.

    — Wiesz, że pochodzę z Rosji? — zapytał cicho, wbijając zmęczone spojrzenie w brązowe oczy swojego rozmówcy.

    — Wiem. — Tony zmarszczył brwi. — Clint się kiedyś wygadał.

        James kiwnął głową. Pamiętał, kiedy do tego doszło, również jakie były okoliczności tego. W zasadzie to była jedyna rzecz, która nie przeszkadzała Jamesowi na tyle, by została schowana gdzieś, gdzie nikt jej nie znajdzie.

    — Więc jak James Barnes nazywa się naprawdę? — Tony przekrzywił nieco głowę w bok, przyglądając się uważnie brunetowi.

        Pies poderwał łeb. Nie wstając na cztery łapy podczołgał się do Jamesa i wsunął głowę tak, by wsunąć ją między ramię a klatkę piersiową Barnesa.

    — Yasha — odpowiedział z wahaniem Rosjanin. Jego prawdziwe imię źle leżało w jego ustach. — Yasha Barenov.

    — Wypowiedziałeś to ze zbyt dużą powagą, nie podoba mi się to — stwierdził mężczyzna, z powrotem nalewając trunek do szklanki. — Czy my teraz wchodzimy w historię twojego życia, do której nikt nie ma wstępu?

        James przeniósł spojrzenie z przyjaciela na czarny ekran telewizora. Widział w nim siebie; rozmazanego siebie, wyglądającego tak, jakby pozbawiony był twarzy, a co za tym idzie – człowieczeństwa. Ale mimo wszystko, mimo wybrakowanego odbicia i wszelkich zniekształceń, to wciąż był James. James Barnes, znany szerzej jako Zimowy Żołnierz, najlepszy agent T.A.R.C.Z.Y. i członek Avengersów.

    — Nie wiem. Może. — Wzruszył ramionami, jakby faktycznie rozważał, czy ma się podjąć tego tematu. — Nie chcę ciebie zanudzić.

    — Oczywiście nie zapytałeś mnie o zdanie, bo po co — mruknął Stark, przewracając oczami. — No dalej, nie każ mi siebie o to prosić.

    — To chyba nie jest odpowiedni czas.

    — To odpowiedz chociaż na moje pytanie — powiedział Tony, przyglądając się uważnie niebieskookiemu. — Jedno.

        James chyba wiedział, o jakie pytanie mogło chodzić. Wisiało ono w powietrzu już od kilku minut i ani on, ani Tony nie miał zamiaru przyciągać go na ziemię. Do czasu.

     — Łączyło cię coś z Romanoff?

        Czy był sens tutaj kłamać? James odwrócił spojrzenie od Tony’ego. Miał czas na zebranie myśli i odpowiedzenie, chociaż pozornie zdawać by się mogło, że wcale tego nie potrzebuje. To było proste pytanie z jeszcze prostszą odpowiedzią – tak lub nie. Tak, coś między nimi było. Nie, nic między nimi nie było. Ale czy James potrafił przepuścić przez gardło kolejną garść kłamstw? A jeśli nie to, to czy w razie pytania potrafił określić czym było… coś?

        To było trudne; przyznać się, że posiadał uczucia wyższe. Że nie dość, że istniały, to skierowane były ku konkretnej osobie. Ale nie było to niewykonalne.

    — Tak — powiedział na wydechu, sięgając dłonią na kark psa, by zacząć palcami go drapać. — Łączyło mnie coś z Natashą.

        Tony westchnął, zawiedziony. James oczekiwał, że pojawi się tu właśnie to uczucie, dlatego nie był tym zaskoczony. Przynajmniej nie teraz.

        W zasadzie zapytał jeszcze o kilka innych rzeczy. Czy James miał rodzeństwo. Czy pamiętał swoich rodziców. Czy kiedykolwiek ich widział. Odpowiedzi były różne – „tak”, „nie”, „nie pamiętam”, „może”. Zdarzały się też te bardziej rozbudowane, ale nigdy nie były na tyle dobre, by dostać własnego zakończenia. James był zbyt rozkojarzony, by trzymać się myśli, że właśnie o czymś opowiada, więc kiedy przerwy w wypowiadaniu zdań zaczynały być coraz dłuższe, Tony zmieniał temat, zadając kolejne pytanie. Nie pozwalając umysłowi Jamesa zawiesić się i złapać jednej, upierdliwej myśli.

        Ale nieważne, jak bardzo się starał – James pamiętał o tej jednej.

    — Ona nie jest złym człowiekiem, Tony — wyszeptał, choć nie widział w tym większego celu. — Nie miała wyjścia.

    — Przestań — warknął Stark, wstając z fotela. Wiedział, o kim znowu zaczął mówić. — Zawsze jest jakieś inne wyjście.

    — Nie, kiedy kontrolę nad tobą ma ktoś inny.

        Brunet parsknął paskudnym, pustym śmiechem. Jego dźwięk burzył spokój Jamesa, o który upierdliwie zaczął walczyć Whisky, starając się odwrócić uwagę Barnesa od krążącego bruneta.

        Nie do końca wiedział, co teraz mogłoby nastąpić i to napawało go stresem. Znał Tony'ego, oczywiście, że tak, przecież przez długi czas pracował jako „asystent” Happy'ego, często przez większość czasu po prostu stojąc obok drzwi pracowni mężczyzny. A potem z rozkazu Fury'ego robił dokładnie to samo, zyskując w pewnym momencie nowe, ulepszone ramię, o którym niewiele wspominali. Wyglądało do tego starego, dlatego James nie otrzymywał niepotrzebnych pytań.

        Wbrew pozorom, Tony również znał trochę Jamesa.

    — Pomogę wam ją odbić. Romanoff, znaczy się — oznajmił. Ton jego głosu i to, co zostało wypowiedziane, zaskoczyło Jamesa do tego stopnia, że prawie otworzył szeroko usta. — Ale chcę, żeby odpowiedziała za to, co zrobiła.

        I wyszedł z pomieszczenia, zostawiając na stoliku do kawy butelkę whisky i szklankę z niedopitą zawartością.

×××

         Ostrzał bazy Hydry przez Iron Mana rozpoczął się dokładnie o pierwszej nad ranem.

         O pierwszej dziesięć grupa wyspecjalizowanych agentów T.A.R.C.Z.Y. z Avengersami wbiegła do środka, kierując się do miejsca, w którym powinna być Czarna Wdowa.

        O pierwszej trzydzieści siedem Wanda zniszczyła jedną ze ścian, poszerzając pole walki.

        James po raz pierwszy czuł się tak bardzo przytłoczony tym, co działo się wokół niego. Był przecież przyzwyczajony do dźwięków walki; do jęków bólu, do krzyków, wystrzałów, wybuchów, łamanych kości, skręcanych karków. Był przyzwyczajony do zapachu potu, kurzu i krwi, która teraz zalegała mu w ustach przez rozciętą wargę. Zlizał ją z dolnej części ust i wypluł wraz ze ślina, nie przerywając sobie biegu.

        Serce łomotalo mu w klatce piersiowej przez fakt, iż uświadomił sobie jak bardzo mogą teraz wszystko spieprzyć. Jak źle może pójść cała misja, jak niewielkie szanse są na to, że Natasha wciąż jest Natashą.

        Na ostatnią myśl James poczuł zimny dreszcz, przebiegający wzdłuż kręgosłupa. Bał się, tak, cholernie się bał – że już się spóźnili, że Natashy tu nie ma, bo wiedzieli, że tutaj lecą. Że już nigdy jej nie zobaczy takiej, jaką widział w drzwiach pokoju w wieży.

    — James! — powiedział głośno Pietro, pojawiając się nagle obok bruneta. Wokół niego jeszcze przez chwilę skakała niebieska mgła. — Wiem, gdzie jest Natasha!

        James nie myślał długo.

    — Powiedz mi gdzie! — odkrzyknął, nabijając trzymany w rękach karabin, co ciężko było zrobić w biegu. — I powiedz wszystkim, gdzie to jest!

    — Nie zostawię ciebie samego! — oznajmił oburzony Pietro, za pomocą swojej mocy usuwając przeszkody w postaci agentów Hydry z drogi.

        James przeskoczył nad jednym z nich, nie widząc w tych ludziach choćby cząstki człowieczeństwa.

    — Pietro, nie ma na to czasu!

        Pietro nie chciał go zostawiać. Tak cholernie nie chciał poddawać losu próbie, nie chciał sprawdzać, czy tym razem James również jakimś cudem wywinie się śmierci z uścisku. Bo co jeśli teraz nie znajdzie wyjścia?

        Warknął, cholernie niezadowolony z decyzji, jaką podjął Barnes.

    — Są na piętrze, jest tam duża sala!

        I zniknął, chcąc jak najszybciej znaleźć resztę Avengersów.

        James przystawił karabin do ramienia, strzelając w stronę dwójki mężczyzn, którzy wyskoczyli zza ściany. Nie spodziewając się nagłego ataku nie zdążyli się obronić, przyjmując kule całymi ciałami.

        Tak wyglądało życie Jamesa Barnesa – bawił się w pieprzonego boga, nie zastanawiając się nad konsekwencjami, jakie mógłby ponieść, zabijając innych ludzi.

        To była wojna, tłumaczył sobie. Na wojnie ludzie giną, taka jest kolej rzeczy. Ci ludzie dawno przestali być ludźmi, dodawał, patrząc w twarze osób, na których wymalowane było czyste szaleństwo i obłęd, poddanie „większej sprawie”, której sensu nie byli w stanie zrozumieć. Ale to nie pomagało – potwory wciąż wyglądały jak ktoś, obok kogo mógłby przechodzić na chodniku czy omijać w sklepie. A to rodziło u Jamesa wyrzuty sumienia. Cholernie duże wyrzuty sumienia.

        Kiedyś, jak jeszcze był pod protekcją Clinta, powiedział: „Nie chcę już więcej zabijać, ale wiem, że tylko to potrafię robić.” Coraz częściej rozważał, czy faktycznie była to prawda.

        Wbiegając po schodach, czuł żywy ogień w płucach.

        Przywarł plecami do ściany, na ugiętych nogach, zaciskając ręce na karabinie. Czy to był dobry pomysł? Czy James miał lepszy albo jakikolwiek inny pomysł? Słyszał odgłosy szarpaniny, ktoś niezrozumiale mówił do drugiej osoby. Może do grupy ludzi, James nie wiedział. Bał się wiedzieć, cholernie bał się tej wiedzy i świadomości, że znowu będzie musiał podnieść broń i celować.

        Nie chciał już zabijać. Tak cholernie nie chciał zabijać i walczyć.

        Przełknął panikę, rodząca się w gardle, choć bardzo chciał się jej poddać. Wyprostował się, przycisnął broń do ramienia i ostrożnie wyjrzał zza chłodnej ściany.

        W pomieszczenia nie było miejsc, w których mogliby się ukryć czujki, gotowe rozstrzelać Jamesa w każdej sekundzie. Wiedział to, bo gdyby było inaczej, koniec ściany zostałby potraktowany kilkoma kulami. Zostało mu więc już tylko wbić spojrzenie w dwie postacie.

        Zobaczył rude włosy. I te rude włosy sprawiły, że odnalazł w sobie resztki chęci do walki. Żyła.

        Obok niej, zaciskając rękę na jej ramieniu, szedł Rumlow. Pieprzony Rumlow, na widok którego Jamesowi krew zagotowała się w żyłach. Szarpał kobietą, prowadząc do odległego wyjścia. I cały czas mówił. Kiedy to robił, przybliżał się jak tylko mógł, by wymawiać słowa tuż przy jej twarzy, wzbudzając w Barnesie fale obrzydzenia i nienawiści, względem tego człowieka.

        Nie czekając na nic, przycisnął palce do słuchawki.

    — Tony? Słyszysz mnie? — zapytał, mając nadzieję, że usłyszy to Tony. — Mam złe przeczucia — dodał z wahaniem, wciąż obserwując dwójkę ludzi, będących mniej więcej na połowie pomieszczenia.

    — Nie rób niczego głupiego Barnes, słyszysz? — usłyszał w słuchawce; chyba uspokoił go nieco głos przyjaciela.

    — Zajmij się bliźniakami, proszę — oznajmił Barnes, zaciskając palce na przedmiocie. — Przypilnuj ich z nauką, mają w piątek sprawdzian z chemii.

        Tony krzyczał coś, ale James już nie słuchał, wyjąwszy niewielki przedmiot z ucha.

        W sali był tylko on, Rumlow i Natasha.

    — Rumlow! — wrzasnął James, przyciskając karabin do policzka.

        Jego głos odbił się echem po ścianach, trafiając z łatwością do mężczyzny i kobiety  Zatrzymał się, ale nie obrócił w stronę Jamesa – nie od razu.

    — James Barnes — powiedział w końcu, rozluźniając ramiona. Na dźwięk swojego nazwiska, zasłyszanego w ustach wroga, poczuł obrzydzenie. — Zastanawiałem się, kiedy przyjdziesz.

        James pociągnął za spust, strzelając w podłogę blisko nóg Rumlowa. Mężczyzna podskoczył, nie spodziewając się tak nagłego dźwięku i szarpiąc Natashą odwrócił się przodem do Jamesa.

        Kobieta w oczach miała łzy, które spływały w dół po policzkach i chowały się za maską. Barnes widział je z daleka, mimo iż trochę ich od siebie dzieliło, a jemu wciąż zostało do pokonania kilkanaście metrów. Nie trzymała nic w rękach, ale James zauważył kabury na jej udach, które zapewne była zmuszona założyć. Razem ze strojem.

        Kiedyś powiedziała, że palił jej skórę, gdy go zakładała.

    — Radzę ci nie strzelać, kiedy to ja mam kontrolę — powiedział mężczyzna, przekrzywiając lekko głowę w bok. — Odłóż broń, Barnes. Chyba nie chcesz zrobić niczego głupiego?

    — Puść Romanoff — zarządził, na ugiętych nogach zbliżając się do ich dwójki. — Powiedziałem; puść Romanoff!

    — Po co się unosisz? Nie możesz zapytać grzeczniej? — zapytał Rumlow, unosząc kąciki ust ku górze. — Wdowo, przystaw broń do skroni.

        James nie mógł uwierzyć, że dłoń Natashy wędruje do kabury, łapie za pistolet, a następnie przykłada go do własnej skroni. Po policzkach zsunęło się jeszcze więcej łez bezsilności. Wykonywała rozkazy Rumlowa bez cienia zawahania, a przecież… wcale tego nie chciała.

    — Zaskoczony? — zagaił brunet, okrążając postać Natashy powoli, jak drapieżnik, szykujący się do ataku. — To nasz nowy sposób kodowania.

    — Natasha, opuść broń — powiedział James, drżącym głosem. Dłonie zacisnęły się na karabinie jeszcze mocniej.

    — Oh, ona ciebie nie posłucha. — Rumlow założył ręce na klatce piersiowej. — Jest posłuszna temu, kto wypowiedział kod. Prawda, Wdowo?

       Podszedł bliżej, przejeżdżając obrzydliwym, zgiętym palcem po policzku kobiety.

        To James miał to zrobić jako pierwszy. To James miał sprawdzić, czy jej skóra naprawdę jest tak delikatna, jak myślał, że była.

    — Nie dotykaj jej! — krzyknął James, ostrzegawczo wymachując lufą karabinu. — Odsuń się od niej!

    — Zaborczy — zaśmiał się Rumlow, odchodząc od kobiety o trzy kroki w bok. — Ulepszyliśmy ją — oznajmił z uśmiechem, przekrzywiając lekko głowę w bok.

    — Co jej do cholery zrobiliście?

        James był wściekły. Strach i złość przeplatała się w jego żyłach, nie wiedząc już ile adrenaliny rozprowadzać po ciele mężczyzny. To wszystko trwało zbyt długo, nie tak, jak to zaplanował.

    — Nic takiego. — Brunet wzruszył ramionami, powoli przechodząc za Natashą. — Wprowadziliśmy tylko do życia nowy… kod.

        Kod. Wymyślili nowy kod, nowe cholerne oprogramowanie Czarnej Wdowy. Po co? By jeszcze skuteczniej zabijała? By rozmywała się w powietrzu jeszcze szybciej? By przestała widzieć w sobie człowieka?

    — Teraz nic już jej nie umknie — stwierdził z okropnym uśmiechem. — Wszystko będzie właśnie tutaj — oznajmił, podchodząc do kobiety i dotykając jej głowy po bokach.

    — Nie dotykaj jej!

        Rumlow przestał się uśmiechać. Pożółkłe zęby schowane zostały z powrotem za wargami, a on odsunął ręce od głowy rudowłosej. Cofnął się, obrzucił spojrzeniem Romanoff, jakby zastanawiał się, czy może zrobić coś jeszcze, by zirytować przeciwnika jeszcze bardziej. Zdawał sobie sprawę, że coś tu nie leży. I zamierzał to wykorzystać.

    — Wdowo — powiedział, wbijając spojrzenie w niebieskie oczy agenta. — Zabij Barnesa.

        Natasha zapłakała. Cicho, prawie bezdźwięcznie. Jedynie więcej łez wypłynęło spod powiek, gdy odbezpieczyła broń i wysunęła prawą nogę do przodu.

    — Natasha, nie rób tego — powiedział szybko James, patrząc, jak kobieta unosi broń. — Nie słuchaj go, potrafisz z tym walczyć!

        Nie wiedział, czy to zadziałało; czy resztka samokontroli Natashy przejęła na moment władzę nad ciałem rudowłosej i nie pozwoliła strzelić od razu. James wykorzystał to, podbiegając do kobiety, karabinem wytrącając z jej dłoni pistolet. Zdążyła nacisnąć na spust, jednak kula nie trafiła w nic konkretnego. Barnes kopnął w broń – przyjechała kilka, może kilkanaście metrów, zanim zatrzymała się w sporej odległości od ich dwójki.

    — Zabij go, do cholery! — wrzasnął Rumlow, gdy nogi Romanoff oderwały się od podłogi bez jej zgody.

        James zacisnął zęby, wytrącając Natashę z równowagi poprzez uderzenie jej z barku. Spojrzenie, jakie rzucały jego oczy, wrzeszczało „przepraszam”, bo nawet teraz, gdy groziła mu śmierć, nie mógł posunąć się do skrzywdzenia kobiety.

        Znosił wszystkie uderzenia i kopnięcia, a kiedy mógł, łapał za lecącą w jego stronę kończynę, starając się złamać to cholerne kodowanie. Rumlow również krzyczał, ponaglając Natashę, burząc to, co James myślał, że powoli osiąga.

        Walka była dynamiczna – mimo dwóch przeciwników odnosiło się wrażenie, że w pomieszczeniu jest ich po dwadzieścia z każdej strony. Tak już walczyli – do momentu, w którym ktoś nie padnie z hukiem na podłogę, zostawiając na niej własną kałużę krwi. Nie mając litości dla drugiej osoby.

        A to była prawdziwa walka. Taka, którą ktoś z nich mógł przegrać naprawdę.

        James upadł. Ciało zderzyło się z posadzką, ślady palców Natashy pozostawione zostały w metalu jego protezy. Gwałtowne oddechy mieszały się ze sobą, raz brała wdech jedna osoba, raz druga, na zmianę.

        Nie miał siły się podnieść. Nie miał siły dalej walczyć, a wiedział, że nie mógł się poddać. Nie mógł patrzeć w oczy Natashy, nie mógł odnaleźć w nich kolejnych, nowych łez, które powoli formowały się również i na policzkach mężczyzny. Przegrał, beznadziejnie upadł, głupio wierząc, że będzie w stanie coś zmienić, że uda mu się naprawić cokolwiek.

        Natasha stała nad Jamesem. W dłoniach nie trzymała broni, nie próbowała też po żadną sięgnąć. Jedynie patrzyła na niego swoimi przerażonymi, smutnymi oczami, w których łzy wciąż wirowały, wciąż spływały w dół do maski i na maskę.

    — Romanoff! — wrzasnął Rumlow, podchodząc do dwójki ludzi z pistoletem, który należał do kobiety. — Bierz do cholery ten pieprzony pistolet — warknął, wciskając broń w dłoń Natashy.

         Rumlow cofnął się, następując nogą na obojczyk Barnesa – byle skrzywdzić. Byle skrzywdzić ich oboje.

        Palce Romanoff owijały się luźno wokół rękojeści, James widział to doskonałe. Gorączkowo próbował sobie przypomnieć, czy nie przyjęła tak pistoletu jeszcze zanim pożegnali się w Czerwonej Komnacie. Bo jeśli nie, to..

    — Zabij go! — huknął wściekle, naciskiem buta wywołując z gardła bruneta kolejny, zduszony jęk.

        James spojrzał w oczy Natashy – te piękne, zielone oczy, te, które śniły mu się po nocach. Widział w nich wszystko to, co właśnie czuł – przerażenie, bezsilność, nadzieję, że nie dojdzie do pociągnięcia spustu.

        Gdyby mogła, na pewno zapłakałaby, zaciskając zęby mocno – jakby chciała, by wszystkie popękały na znak niezgody. Ale tylko oczy, cudowne, zielone oczy były w stanie pokazać, jak bardzo nie chciała tego robić. A James nie mógł zetrzeć łez, które nigdy nie powinny znaleźć się na twarzy kobiety.

        Kiedy zauważył, jak ręka Natashy podnosi się, czas zwolnił. Palce Czarnej Wdowy owinęły się wokół rękojeści, nacisk nogi na obojczyk został zwiększony. Rumlow krzyknął, ale James nie był w stanie zrozumieć słów. Coś w tle zostało wysadzone.

        Naciśnięty spust źle wyglądał w dłoni Natashy Romanoff.

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

Один – jeden

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

hehehe

hehe

he

...

tak, bawię wybornie

tak, nie wiem, co napisać

ANYWAY, MIŁEGO CZWARTKU WSZYSTkiM, HAVE A NICE, PEACEFUL DAY






koszyk na opinie: \_____/

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro