Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

Девятнадцать

    — Baczność!

        Strach przeszył kręgosłupy młodych mężczyzn i kobiet na dźwięk głośnego, szorstkiego głosu. W kontrolowanej panice stanęli w jednym, długim szeregu, liczącym zaledwie dziesięć osób, i wbili wzrok przed siebie.

        Wyglądali jak marionetki. Kukiełki odstawione na półkę, bo ktoś skończył się nimi bawić i już nie potrzebował, by zajmowały jego przestrzeń.

        Do środka weszła kobieta. Nie wysoka, licząca zaledwie metr sześćdziesiąt, zapewne przez swój postarzały wiek. Miała na sobie czerwoną suknię – ubiór, który miał usilnie zatrzymać proces starzenia się w miejscu. Nikt nie sądził, by to działało, ale też nikt nie chciał wypowiedzieć się na ten temat.

        Było to głupotą. Cholernie głupią głupotą.

    — Proszę wskazać ucznia, z którego jesteś najbardziej zadowolony, Olgierd.

        Tak cholernie się bali. Nie chcieli wiedzieć, co ich czeka – chcieli po prostu wrócić do pokoi, udawać, że nie spędzili tu ponad dwudziestu lat.

        Kroki Olgierda rozbrzmiały po sali, mącąc ciszę, jaka nastała po słowach kobiety. Odbijały się echem po ścianach i wbijały się w czaszki młodych ludzi, którzy zmuszeni byli dorosnąć zbyt wcześnie.

        Czy Olgierd kiedykolwiek im współczuł?

        Przechodząc dwa metry od rzędu marionetek patrzył każdej z nich prosto w oczy. Nie widział w nich ludzi.

        Bali się, że oni również już nie postrzegali siebie jako żyjące, czujące istoty.

    — Żołnierzu, wystąp — powiedział, patrząc w tęczówki wyprane z uczuć i emocji. Świeciła w nich pustka tak przerażająca, że nikt inny nie patrzył tej osobie w oczy.

        Osoba posłusznie wystąpiła krok przed szereg, patrząc w oczy nauczyciela. Nie powinna, nie powinna tego robić, to było zabronione, ona nie była godna patrzeć nikomu w oczy – była rzeczą. Rzecz nie miała prawa.

        Mimo to nie wbiła spojrzenia w podłogę, nad mężczyznę, ani też nie zaczęła patrzeć między jego brwi.

    — Ten żołnierz będzie świetnym nauczycielem.

        Kobieta uśmiechnęła się lekko i kiwnęła głową. Zgadzała się z Olgierdem, choć wcale nie widziała, jak ten żołnierz walczył. Zdała się na jego intuicję.

        A potem sama wprowadziła do środka swoją zabawkę.

×××

        James nie zdziwił się, gdy po otworzeniu oczu miał ochotę zwinąć się na łóżku i skomleć cicho z bólu, jaki rozgościł się w środku jego czaszki. W zasadzie to było do przewidzenia po wypiciu takiej ilości alkoholu, który zapewne jeszcze krążył w żyłach bruneta, napędzając żałosną karuzelę ludzkiego cierpienia.

        Pomyślał, że w pełni na to zasłużył. I że to i tak nie jest kara, jaką powinien odbyć.

        Wstał z łóżka mimo głośnego sprzeciwu własnego organizmu i po powstrzymaniu samego siebie przed zwymiotowaniem na ładny, puchaty dywan, skierował się do łazienki.

        Tam również zmusił samego siebie do niezwrócenia wszelkiego pokarmu, stojąc pod natryskiem, który akurat teraz wydawał się być cholernie, cholernie głośny.

        Wciąż twierdził, że w pełni na to zasłużył.

        Prysznic zajął mu więcej czasu, niż zazwyczaj. Wszystko zdawało się być za głośne, za jasne i zbyt… normalne, by James mógł zacząć funkcjonować jak każdy człowiek. Dlatego po spłukaniu z siebie żelu kucnął w kabinie, opierając czoło o jej drzwi, modląc się, by jej chłód jakoś ugasił ten hałas, dudniący w jego czaszce. Miał dość, chciał, żeby to się skończyło, żeby już zniknęło, bo nie dawał sobie rady, nie potrafił dać sobie z tym wszystkim rady.

         Nie wiedział, o czym dokładnie myślał.

    — Whisky, proszę — szepnął, słysząc skomlenie psa, siedzącego pod kabiną od momentu, w którym James do niej wszedł, niezgrabnie zrzucając z siebie ubrania. — Nie teraz. Nie teraz.

        Wiedział, że pies nie zrozumie; że nadal będzie patrzył na niego przez mokrą szybę kabiny, chyba że wyjdzie z niej i da znać, że jest w porządku.

        Nie było. I o dziwo nawet pies zdawał sobie z tego sprawę.

        Dzisiejszy poranek zdecydowanie składał się z tego, że Barnes zmuszał się do wszystkiego, co normalnie wykonywał bez najmniejszego wahania. Tak było choćby z wstaniem i otworzeniem kabiny, z wyciągnięciem dłoni po ręcznik i wytarcie się nim, z wybraniem ciuchów i ubranie się w nie. Robił… łaskę samemu sobie, że zaczął żyć, że do cholery wstał z pieprzonego łóżka.

    — Przypomnij mi, żebym więcej nie pił — mruknął, patrząc na psa, który uparcie nie odstępował go ani na krok.

        James chyba dostawał paranoi, wpatrując się w oczy owczarka, bo miał wrażenie, że widzi w nich smutek.

        Wyszedł z pomieszczenia i wsunął dłonie do kieszeni bluzy, mając nadzieję, że nikt nie przyczepi się do jego stroju. Raczej przyzwyczajeni byli do golfów lub skórzanej kurtki, a nie do… depresyjnych jeansów i jeszcze bardziej depresyjnej bluzy z kapturem, w której miał zamiar zejść właśnie na dół.

        Miał w planach darować sobie śniadanie. Naprawdę miał w planach to zrobić. Ale nie zrobił; tylko dlatego, że Whisky po porannym wyjściu na zewnątrz musiał coś zjeść, a wszelką jego żywność James pozwolił sobie ulokować w kuchennej szafce.

        Więc tak oto obraz nędzy i rozpaczy znalazł się w kuchni udając, że wcale nie jest obrazem nędzy i rozpaczy.

    — Cześć dzieciaki — mruknął, zerkając krótko na Pietro i Wandę, siedzących przy wyspie kuchennej.

    — Jak się czujesz? — zapytała zaraz Maximoff, przekrzywiając głowę w bok.

    — Może potrzebujesz jakieś leki? — zasugerował białowłosy, przyglądając się jak James mruży oczy, wchodząc bardziej do kuchni. Widać było, że drażniły go światła.

    — Jesteście głodni? — zapytał, przecierając przekrwione oczy. Białka zdawały się być jeszcze bardziej czerwone niż wczoraj.

        Pietro spojrzał na Wandę w tym samym momencie, w którym Wanda spojrzała na Pietro. Oboje zgadzali się co do jednej rzeczy – z Jamesem nie było w porządku.

    — Właściwie my już skończyliśmy śniadanie — powiedział Pietro, pokazując na ich już puste miski.

    — To dobrze — mruknął James, sięgając po kubek z szafki wyżej.

    — Może my zrobimy ci śniadanie, a ty sobie siądziesz i…

    — Ja dzisiaj spasuję — oznajmił brunet, przerywając młodszej. — Nie mam chyba siły na ruszanie szczęką.

    — Właściwie wcale mnie to nie dziwi — stwierdził mrukliwie Pietro, wstając od wysepki. — Cokolwiek się stało, nie powinieneś tyle pić.

    — Wiem, co się wczoraj stało — warknął Barnes, patrząc w oczy starszego z bliźniąt. — Nie jestem idiotą, żeby spijać się do nieprzytomności w środku tygodnia.

    — Więc dlaczego musieliśmy ciebie wynieść z salonu? — zapytał podobnym tonem chłopak, wrzucając naczynie do zlewu.

    — Sam byłbym w stanie trafić do swojego pokoju. To wy stwierdziliście, że koniecznie mi pomożecie.

    — Pieprz się — warknął nastolatek i wybiegł z pomieszczenia.

        Rzeczy, które nie były stabilne, zmieniły nieco miejsce swojego położenia, nieprzygotowane na to, że nastolatek o nadzwyczajnej prędkości postanowi użyć jej właśnie tu.

        James kątem oka widział, jak Wanda poprawia włosy, jednym ruchem dłoni odrzucając je na plecy, by już jej nie przeszkadzały.

    — Pietro się martwi — powiedziała cicho, podobnie jak brat zabierając miskę do zlewu. — Zresztą, tak samo, jak ja.

    — Niepotrzebnie — mruknął James, nalewając do kubka wodę. — Nic mi nie jest.

    — Wiesz, mogę się mylić, ale to pierwszy raz, kiedy bierzesz leki przeciwbólowe na kaca — oznajmiła, zauważając co wyciągnął z szafki, obdarzonej wdzięczną nazwą „apteczka”.

    — Stary już jestem. Ciało się zmienia.

    — Wyglądasz jakbyś niedawno skończył dwadzieścia jeden lat, a nie dwadzieścia dziewięć — powiedziała szatynka, marszcząc brwi. — Wiemy, że coś się stało. I to od ciebie zależy, czy nam powiesz, czy nie.

        I wyszła, zostawiając Jamesa samego z kubkiem w jednej ręce i z tabletkami w drugiej.

        Cóż, Wanda miała cholerną rację. Oboje byli zbyt inteligentni, by nie zauważyć stanu Jamesa wczorajszego wieczoru. Gdyby tylko… gdyby tylko schował się u siebie w pokoju, nikt nie miałby żadnego „ale” i nie irytowałby się, gdyby Barnes nie chciał odpowiedzieć na pytania.

        Dzwonek w telefonie rozbrzmiał w kuchni sprawiając, że James prawie jęknął z bólu. Whisky spojrzał na niego znad prawie pustej miski, gdy wciąż nie odebrał połączenia, ale nie podszedł i nie zaczął szturchać kieszeni bluzy. Jakby wiedział, że Barnes zaraz sięgnie po komórkę i odbierze połączenie.

    — Halo?

    — Cześć James — powiedział Steve. Brzmiał… chyba na wesołego. Ciężko było stwierdzić dokładnie. — Musisz natychmiast stawić się pod T.A.R.C.Z.Ą.

    — Już? Teraz? — dopytał, zerkając na psa, by sprawdzić ile jeszcze jedzenia mu zostało.

    — Tak, już, teraz — odpowiedział blondyn.

    — Pośpiesz się Barnes, tylko ciebie brakuje! — rzucił Sam Wilson, którego głos zdecydowanie nie był ulubionym dźwiękiem bruneta.

    — Dajcie mi dziesięć minut — mruknął i rozłączył się bez pożegnania. — Whisky, idziemy.

        Pies odszedł od pustej miski o dziwo już za pierwszym razem. James schował telefon do kieszeni spodni, połknął obie tabletki i wyszedł z kuchni, klepiąc w udo, by zachęcić zwierzę do pójścia za nim. Nie musiał tego co prawda robić, bo pies był jak rzep i nie odstępował go nawet na krok.

        Znalezienie się na miejsce w rzeczy samej zajęło Barnesowi około dziesięciu minut. Idąc w stronę Rogersa i Wilsona mocno zaciskał rękę na smyczy, choć nie bał się o bezpieczeństwo psa – Whisky był obeznany z ludźmi, samochodami i quinjetem jak nikt inny. Czworonóg próbował zatrzymać Jamesa, zachodząc mu drogę lub stając w miejscu, ale to i tak na niewiele się zdało; brunet zatrzymał się dopiero przed blondynem.

    — Oho, ktoś tu miał ciężką noc — powiedział Wilson, zaplatając ręce na klatce piersiowej. — Z alkoholem, zapewne.

    — Na trzeźwo nie mogę znieść twojego widoku — mruknął James, kucając przed nimi, by nikt nie zwrócił uwagi na skaczącego po nim psa.

    — Dobrze się czujesz? — zapytał mimo to Steve, pochylając się nieco.

    — Tak, nic mi nie jest. Dzięki — odpowiedział, choć ból wciąż rozsadzał wnętrze jego czaszki, napędzając dodatkowo chęć zwrócenia wszystkiego, co zjadł wczoraj.

    — Na pewno? Wyglądasz strasznie blado — stwierdził Rogers, przekrzywiając lekko głowę w bok.

    — Steve, zadzwoniłeś do mnie, żeby pytać o moje samopoczucie? — zapytał, podnosząc spojrzenie na Kapitana Amerykę. — Więc?

        Steve spojrzał krótko na Wilsona, jakby nie do końca wiedział, co mógłby powiedzieć. James czuł, że nie chciał go brać na misję razem z nimi.

    — Znaleźli zabawkę Hydry — oznajmił krótko Sam, któremu uśmiech zszedł z twarzy chwilę temu.

        Barnes przeniósł na niego spojrzenie. Jego przekrwione oczy sprawiły, że Wilson poczuł się nieswojo, patrząc prosto w nie.

    — Nie nazywaj jej zabawką — powiedział poirytowanym tonem mężczyzna, przestając na moment głaskać psa. — Jest groźniejsza niż myślisz.

    — James, kto to jest? — zapytał Rogers, marszcząc mocno brwi.

        Brunet popatrzył psu prosto w oczy. Robił tak zawsze, kiedy chciał powiedzieć coś ważnego – coś, co odkrył w sprawie misji lub gdy zobaczył, że dzieje się coś złego. Steve po kilku latach pracy z nim zdążył już zauważyć ten gest, choć wciąż nie wiedział, dlaczego patrzył akurat w oczy zwierzęcia.

        James odnajdywał siłę w bursztynowych ślepiach. Spokój. Pewność siebie. To, czego zawsze mu brakowało.

    — Większość inteligencji nie wierzy, że istnieje — powiedział, wstając z kostki brukowej. — Ci, którzy wierzą, nazywają ją Czarną Wdową.

    — Skąd to wiesz? — zapytał Sam, wbijając w niego ostre spojrzenie. James odpowiedział na to pogardą.

    — Spotkałem ją — oznajmił, wzruszając ot tak ramionami.

    — Przestań się wygłupiać — warknął czarnoskóry. — To nie są żarty. Byłbyś martwy, gdybyś ją spotkał. Czytałem akta, wiem, jak kończyły osoby, które ją spotkały.

    — Widzisz, byłem szczęściarzem.

    — James — powiedział twardo Steve, wystawiając rękę w stronę Wilsona, by przypadkiem nie rzucił się na Barnesa, co było bardzo prawdopodobne. — Musisz mi powiedzieć, co wiesz na jej temat.

    — Wiem tyle, co wy — oznajmił Barnes, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

    — Chodź ze mną do środka — mruknął Rogers, kiwając głową w stronę wejścia do T.A.R.C.Z.Y.

        Barnes przewrócił oczami. Robienie z tego wielkiego zamieszania było jego zdaniem śmieszne, bo, będąc szczerym, naprawdę niewiele miał do powiedzenia w tej sprawie.

        A jednak czuł niepokój. Tak duże zirytowanie Rogersa było dość… niecodziennym zjawiskiem, a pies domagający się jego uwagi również w żadnym stopniu nie pomagał.

    — Dlaczego rano nie powiedziałeś mi, że wychodzisz? — zapytał James, zamykając za sobą drzwi. — Mogliśmy przyjechać tu razem.

    — Bliźniaki mówiły, żeby ciebie na razie nie budzić — opowiedział blondyn, zaplatając ramiona na torsie. — Więc albo źle się czułeś, albo naprawdę nie chciałeś tu przychodzić. Dlaczego?

    — Jak widzisz na załączonym obrazku, wyglądam i czuję się jak gówno — oznajmił Barnes, chowając ręce w kieszeni bluzy. — Możemy skończyć tę dziecinadę?

    — Oczywiście — odpowiedział Steve. — Tylko najpierw powiedz mi co wiesz na jej temat.

    — Wiem tyle, co ty, Rogers.

        James nie odskoczył od blondyna, gdy ten złapał za jego ramiona i gwałtownie przycisnął do ściany. Spomiędzy warg bruneta wyrwał się zduszony jęk; nie spodziewał się, że Steve zrobi coś takiego. Pies zapewne też nie, wnioskując po serii szczeknięć, jakie z siebie wydał.

    — Whisky, przestań — syknął James, patrząc Rogersowi prosto w oczy. — Leżeć.

        Owczarek zaskomlał, chyba chciał zaprotestować, ale posłusznie położył się na podłodze. Spojrzenie wciąż wbijał w blondyna, gotowy zaatakować, gdy Steve posunie się do rękoczynów.

    — Mów, co wiesz — powiedział powoli mężczyzna, zaciskając mocniej ręce na bluzie niebieskookiego. — I przestań wreszcie kłamać.

    — Nie kłamię, tylko zgrywam wszechwiedzącego. — przypomniał James, przekrzywiając lekko głowę w bok. — A przyciskanie mnie do ściany niewiele ci da.

    — Mamy za chwilę zacząć łapać człowieka, o którym mamy bardzo skąpe informacje — powiedział blondyn, mrużąc lekko oczy. — Nie pomagasz nam, rozumiesz?

    — A co mogę powiedzieć? — zapytał. Jego głos brzmiał przesadnie drwiąco. — Że jest praworęczna? Takich informacji chcesz?

    — Na pewno zauważyłeś więcej podczas tamtej misji — stwierdził Rogers, puszczając w końcu młodszego od ściany.

        Odsunął się o krok, jakby sprawdzał, czy niebieskooki przypadkiem nie będzie próbował uciec. Ale James tylko westchnął; ból głowy nasilił się jeszcze bardziej podczas tych kilku chwil.

    — Jest bezwzględna — powiedział ciszej, zerkając krótko na psa. Whisky poderwał się z miejsca, jakby wiedział, że mówienie o tym nie jest najłatwiejszą rzeczą dla jego pana. — Zrobi wszystko, żeby zakończyć misję tak, jak chce tego Hydra.

    — Co to znaczy?

    — Że nie waha się ani chwili. — James wzruszył ramionami. — Ma na koncie kilkadziesiąt zamachów w ciągu pięćdziesięciu lat.

    — I to na pewno ta sama osoba?

        Barnes nie odpowiedział. Uznał, że Rogers doskonale zna odpowiedź.

    — Pięć lat temu wywoziłem technika nuklearnego z Iranu. Koło Odessy ktoś mi przestrzelił opony, straciłem kontrolę i wpadłem do morza — powiedział James, zjeżdżając po ścianie na podłogę.

        Whisky od razu zaczął szturchać jego ramię, by wepchać pod nie głowę.

    — Wyciągnąłem nas — rzucił, jakby to była zupełnie nieważna informacja.

    — Ale?

    — Ale Czarna Wdowa już czekała — mruknął, powoli gładząc łeb zwierzęcia. — Zasłoniłem naukowca, więc zastrzeliła go. Przeze mnie.

        Na dowód swoich słów James wyprostował nogi i podniósł bluzę, by Steve mógł zobaczyć dumnie prezentującą się, poszarpaną bliznę na lewym biodrze.

    — Ruska kula, zero śladów — dodał, opuszczając z powrotem materiał. — Nie mów Wilsonowi, że się przy tobie rozbierałem, bo jeszcze poczuje się zazdrosny.

    — James — mruknął Steve, przecierając dłonią twarz.

    — Nie dajcie się jej postrzelić — powiedział James, łapiąc za smycz i z wahaniem wstając z podłogi. — Ona nie zostawia za sobą żywych.

    — Więc dlaczego ty żyjesz?

        Spojrzał na niego. Steve nie wiedział, co kryje się za niebieskimi, przekrwionymi oczami. Przeczuwał, że nie było to nic dobrego.

    — Nie wiem, Steve. Naprawdę nie mam pojęcia.

×××

    — To nie zajmie więcej niż godziny, Maria — powiedział James, zagradzając kobiecie drogę. — On nie sprawia żadnych kłopotów!

    — Absolutnie — sarknęła brunetka, nie dając sobie wcisnąć czarnej smyczy do ręki. — Co ty sobie w ogóle myślałeś?

    — Na moją obronę, nikt mi nie powiedział, że będziemy musieli kogoś szukać — oznajmił, wystawiając ku górze wskazujący palec.

    — To dlatego, że się za wcześnie rozłączyłeś — mruknął Sam, obserwując całą tę sytuację z daleka.

    — Maria, proszę. — Barnes złożył ręce jak do modlitwy, uśmiechając się delikatnie. — Wynagrodzę ci to jakoś.

    — W porządku — warknęła w końcu kobieta, wyrywając z dłoni bruneta smycz.

    — Dziękuję Maria, jesteś niesamowita — powiedział szybko James, kierując się tyłem do wyjścia z quinjetu. — Jak będzie próbował ci się wyrwać, powiedz mu, że jest po pracy, powinien się wtedy uspokoić.

    — Zejdź mi już z oczu, Barnes — mruknęła Hill, machając na niego dłonią.

        James kiwnął głową i szybko wyszedł z maszyny. Jego kroki odbijały się głośno po rampie, gdy zbiegał po niej w dół i starał się ignorować myśl, że czuje się bez psa bezbronny. O dziwo nie pomógł nawet fakt, że za paskiem spodni wciśnięty miał pistolet, którego rączka niemal parzyła plecy mężczyzny.

    — „Po pracy”? — powtórzył Sam, gdy znalazł się przed quinjetem razem z Jamesem.

    — Teraz będziesz się czepiał komend psa? — James obrzucił czarnoskórego pogardliwym spojrzeniem. — Nie masz lepszych rzeczy do roboty?

    — Widocznie nie mam, dziękuję, że pytasz — mruknął Falcon. — Po prostu to jest niecodzienna komenda.

    — Ma niecodziennego właściciela, jest jak jest — oznajmił Zimowy Żołnierz, wzruszając ramionami.

    — Nie rozumiesz, ja…

    — Powiem ci sekret — oznajmił James, zbliżając się niebezpiecznie blisko Wilsona. — Nawet nie staram się zrozumieć.

        Był cholernie blisko, za blisko, sprawiał, że Sam czuł się cholernie niekomfortowo, ale nie potrafił się ruszyć z miejsca. Nie potrafił odepchnąć od siebie Jamesa, nie potrafił kazać mu się odsunąć, miał wrażenie, że… że odebrał mu całą zdolność myślenia, trzymając się tak cholernie blisko.

        A potem jakby nigdy nic odsunął się od niego. Twarz z powrotem przybrała swoją wyjściową maskę.

    — Jaki jest plan, Kapitanie? — zapytał James, zakładając zwykłą, czarną kaszkietówkę, którą podwędził komuś jeszcze w quinjecie.

    — Krótki — odpowiedział mężczyzna, poprawiając kaptur czarnej bluzy. — Sam chroni nasze plecy z góry, a my szukamy Czarnej Wdowy.

    — Coś więcej? — zapytał Wilson, stając po prawej stronie blondyna. Nie czuł się na siłach, by zbliżyć się do Jamesa.

        James nie słuchał, kiedy Steve mówił, ale będąc szczerym, wcale nawet nie próbował. Nie chciał tu być, chciał wrócić do wieży z psem i udawać, że cały świat nie istnieje, a on razem z nim.

        Mimo to i tak zszedł razem ze Stevem w dół budynku, zostawiając Wilsona w stroju Falcona samego na punkcie lądowania.

    — Jak samopoczucie? — zapytał Barnes, nie chcąc pozwolić swoim myślom zjeść się od środka.

    — Nie najgorzej — odpowiedział szybko blondyn, zerkając krótko na Jamesa. — Czy to kaszkietówka?

    — Świeżo pożyczona. — Brunet potaknął, zmieniając położenie czapki tak, by daszek był z tyłu. — Chyba jej nie oddam.

    — W porządku, mogę to zrobić za ciebie.

        Brunet przewrócił rozbawiony oczami. W tym momencie nie do końca wiedział, czy Steve żartuje, czy faktycznie będzie próbował oddać za niego tę głupią czapkę.

        Ponoć Czarna Wdowa widziana była w podziemnym garażu ogromnej galerii, na widok której James poczuł, że nie ma ochoty ruszać się z miejsca. Wiedział jednak, że nie może zawrócić, a co więcej – zostawić Kapitana Amerykę samego z tym zadaniem. Wcisnął więc ręce do kieszeni bluzy, kątem oka zerkając na idącego obok niego blondyna.

    — Jakieś informacje dotyczące jej wyglądu? — zapytał mrukliwie brunet, odwracając nieco spojrzenie od starszego.

    — Ciemne jeansy, szara kurtka, biała bluza w czarne paski.

    — Jesteś pewien, że to nie jest czarna bluza w białe paski? — zapytał brunet, starając się włożyć w to zdanie tyle powagi, ile był w stanie z siebie wykrzesać.

        Steve nie uważał, by coś takiego było zabawne.

    — Kolor włosów? Wzrost? Cokolwiek innego, co nie jest ubiorem? — dopytał, popychając lekko Steve'a w bok, by skręcił na prawo. Blondyn zerknął na niego zdziwionym wzrokiem, ale nie sprzeciwił się jego ruchom.

    — Ma ponad metr sześćdziesiąt. Więcej nikt nic nie wie — odpowiedział Rogers, poprawiając niewielką słuchawkę, której założenie James odmówił.

        Mimo wzięcia przeciwbólowych ból czaszki złagodniał jedynie odrobinę. Nie czuł ukojenia – chciał wrócić do wieży i położyć się w swoim łóżku, modląc się, by ból wreszcie zniknął.

    — Poważnie? — mruknął James, rozglądając się wokół tak, jakby był w galerii po raz pierwszy. — Amatorzy.

    — Sam mówi, że za nami weszły dwie osoby — mruknął Rogers, nie zmieniając tempa chodu. — Najprawdopodobniej nas szukają.

    — A skąd on to wie? — zapytał prześmiewczo James, okręcając się wokół własnej osi, by udać zachwycenie nowoczesną architekturę budynku. — Zapytał ich czy jak?

    — Musimy ich zmylić — mruknął blondyn, ignorując słowa Barnesa. — Tędy.

        Brunet bez komentarza ruszył za Kapitanem Ameryką (a bardziej jego cywilną wersją), rozglądając się wokół za osobami, o których mówili jego koledzy. Podejrzewał, że mogły to być osoby w garniturach, jednak rozróżnienie cywili, próbujących wrócić do domu po ciężkim dniu pracy a grupą uzbrojonych ludzi było zaskakująco ciężkie dla kogoś, komu okazjonalne grunt uciekał spod nóg przez stan, w jakim się znajdował.

        To było fatalne uczucie.

    — Parking jest na dole — przypomniał James, kiedy zauważył, jak Rogers wciska guzik z grawerunkiem pierwszego piętra.

    — Wiem — powiedział Steve, wpatrując się w ludzi do momentu, w którym drzwi się nie zamknęły. — Ale mamy szansę ich zgubić.

    — Jadąc na pierwsze piętro? — dopytał Barnes, zaplatając ręce na klatce piersiowej.

    — Potem zjedziemy ruchomymi schodami.

    — Przyznaj się, chciałeś po prostu pojeździć tymi schodami. — James przewrócił oczami, a kąciki jego ust uniosły się lekko.

    — Oczywiście — mruknął Steve, odsuwając się od ściany i stając tuż przed drzwiami.

    — Wiedziałem.

        Wyszli z windy, ale nie skierowali się od razu do wcześniej wspomnianych schodów.

    — Sam, jak sytuacja? — zapytał cicho Steve, rozglądając się wokół.

    — Cholera — sapnął przez zaciśnięte zęby James, przyglądając się dwóm mężczyznom, idącym w ich stronę. — Mają po dwóch na każdym piętrze?

    — Czterech, właśnie nas okrążyli — poprawił go Steve, wypuszczając głośno powietrze. — Dwójka za nami i dwójka przed nami.

        James zacisnął palce w pięści, szybko obmyślając w głowie plan i ich kolejne kroki.

    — Dobra, połóż rękę na moich barkach i zaśmiej się tak, jakbym powiedział coś śmiesznego — wymruczał, zbliżając się nieco do blondyna, by usłyszał co w ogóle powiedział.

    — Co?

    — Teraz — warknął James. Steve wykonał jego polecenie, spinając się nieco, gdy brunet objął go w pasie. — Ale masz paskudny śmiech — mruknął, gdy stwierdził, że mogą wyjść z roli.

    — Dzięki, bardzo chciałem to usłyszeć — stwierdził Rogers, zerkając dyskretnie przez ramię. — Zgubiliśmy ich.

    — Świetnie, to teraz na schody — oznajmił James, odsuwając się szybko od Steve'a. Skubiąc wargi miał nadzieję, że blondyn nie odczytał tego źle.

        W milczeniu stanęli u szczytu ruchomych schodów, których stopnie powoli zjeżdżały w dół. Otaczający go zewsząd ludzie zdawali się krzywo na niego patrzeć, a przecież wiedział, że prawdopodobnie ani jeden człowiek nie zwrócił na niego uwagi, zwyczajnie mając go gdzieś.

        Z dolnego piętra na schody właśnie wpakował się Rumlow. James czuł, jak ręce mu opadają na widok agenta, który bezczelnie udawał dobre intencje.

        Musiał coś wymyślić. Musiał coś wymyślić i powinien zrobić to teraz, ale nic nie przychodziło mu do głowy, schody miały małą powierzchnię, były zapchane do granic możliwości, więc ucieczka nie wchodziła w grę. A sukinkot już się zbliżał, był do cholery coraz bliżej, a James…

        Odwrócił się przodem do Steve'a, wbijając wzrok w jego niebieskie tęczówki. Rogers odwzajemnił spojrzenie, na szczęście.

    — Pocałuj mnie — powiedział stanowczo, próbując powstrzymać się od zaśmiania, gdy blondyn przybrał zdziwioną minę.

    — Słucham?

    — Publiczne okazywanie uczuć sprawia, że ludzie czują się bardzo niekomfortowo — wytłumaczył szybko Barnes, przestępując z nogi na nogę.

        W okularach Kapitana zobaczył słabe odbicie ludzi; a w tym Rumlowa.

    — Tak, tak jest, więc…

        James przewrócił oczami. Nie było czasu rozmawiać o moralności Steve'a. Położył więc dłoń na karku blondyna i zmusił go do pochylenia się, przyciskając zaraz usta do ust blondyna.

        Pocałunek nie trwał długo, mimo to zdążył usłyszeć, jak ktoś powiedział „obrzydliwe”, co niezwykle go rozbawiło. Kątem oka zauważył, że Rumlow jest już ponad nimi, więc odsunął się od Rogersa, siłując się z chęcią otarcia ust rękawem.

    — I jak tam twój komfort? — zapytał, odwracając się tyłem do żołnierza.

    — To było bardzo niestosowne — warknął Steve, gdy znaleźli się już na parterze.

        James spojrzał krótko na blondyna. Patrząc mu prosto w oczy pozwolił sobie złamać własną zasadę i otarł usta rękawem bluzy.

    — Rumlow stał na schodach. Gdybym tego nie zrobił, zobaczyłby nas — powiedział swobodnie, wzruszając ramionami. — Daj spokój i chodź już.

    — Wolałbym już tego więcej nie powtarzać — oznajmił blondyn, robiąc to samo, co Barnes przed chwilą i ruszając za nim w stronę drugich schodów.

    — Więc nie idź schodami — powiedział niebieskooki, przewracając oczami. — Windą będzie szybciej.

    — Ani słowa, Sam — mruknął do słuchawki Rogers sprawiając, że James zaśmiał się cicho pod nosem.

         Podziemny parking był… duży, chłodny i ciemny. I było w nim bardzo dużo samochodów i jeszcze więcej ludzi, których widok zmusił Barnesa do nabrania więcej powietrza w płuca.

    — Widzę ją — oznajmił Steve, brodą pokazując przed siebie.

        James stanął przed nim, patrząc w tę samą stronę, w którą patrzył blondyn. Zauważył niewysoką kobietę w dokładnie takim samym ubiorze, jaki opisywał wcześniej Steve.

        Czuł, że to jest właśnie ona.

    — Pójdę pierwszy, osłaniaj mnie — powiedział szybko brunet, ruszając przed siebie.

    — James! — syknął Steve, ale brunet nie miał zamiaru się zatrzymać. Nie, teraz, nie w tym momencie, nie, kiedy był tak cholernie blisko.

        Serce łomotało mu w klatce piersiowej, kiedy kierował się między ludźmi i samochodami w stronę kobiety. Już z daleka obserwował jej zachowanie, to, co miała przy sobie i ewentualną broń, bez której zapewne nie ruszała się z miejsca. Poza tym przeskanował wzrokiem jak największą przestrzeń, próbując dojrzeć jakiegokolwiek agenta Hydry. Nie było nikogo; to sprawiało, że James przez moment zaczął zastanawiać się co tak naprawdę było ich celem.

        Zaraz jednak z powrotem skupił się na kobiecie. Widział, jak zasuwa plecak; za minutę lub dwie jej tutaj nie będzie. James zacisnął mocno zęby i zaczął biec w jej stronę. Miał plan, bardzo głupi plan, który miał nadzieję, że wypali. Kobieta założyła niewielki plecak na ramiona, więc Barnes wykorzystał to, barkiem szturchając go tak, by ta straciła nieco równowagę.

    — Matko, przepraszam bardzo — powiedział, udając skruszony głos. — Naprawdę bardzo…

        Urwał. Słowa nie chciały przejść mu przez gardło, kiedy patrzył w wyprane z emocji zielone tęczówki.

    — Natalia — zdołał jedynie z siebie wydusić.

        Kobieta zamachnęła się. Jej pięść twardo osiadła na twarzy Jamesa, zmuszając go do odejścia o krok.

    — Nie wiem, kim jest do cholery Natalia.

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

Девятнадцать – dziewiętnaście

━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━━

HI HELLO HI

zaczął się rok szkolny, więc współczuję wszystkim uczniom i zarazem życzę Wam jak najlepszego startu!

wracając do rozdziału; TAK, SCENY Z CATWS SĄ CELOWE I TAK, SĄ TO SCENY, DLA KTÓRYCH TA KSIĄŻKA KINDA POWSTAŁA XD

czy sam zaczyna coś podejrzewać? czy w ogóle jest tu coś, co można podejrzewać? no nie wiem, nie wiem, najwyżej dowiem się w następnym rozdziale

albo za dwa

lub za trzy

kto wie

ANYWAY, jeszcze raz życzę najlepszego startu, dużo cierpliwości i wszystkiego, czego sami potrzebujecie!!

i standardowo koszyk na opinie, bo bez tego jak bez ręki

znaczy co

\_____/

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro