118. Kiedy musi patrzeć na Twoją śmierć...
Pomysł od gun_woman, którą serdecznie pozdrawiam i dziękuję za inspirację na kolejne rozdziały.
🌙 Sherlock -
Zimna woda zdawawała się palić Twoje płuca od środka żywym ogniem. Fala paniki opanowała Twoje ciało. To było jak dé ja vu. Znowu tonęłaś. Znowu byłaś przerażona i nie potrafiłaś racjonalnie pomyśleć. Może była to też zasługa łańcucha wokół nogi. Być może...
Czułaś, że robisz się coraz słabsza. Nie miałaś siły walczyć. Coraz bardziej opadałaś na dno rzeki, mając pewność, że tym razem się z tego nie wykaraskasz. Byłaś już nieprzytomna, kiedy ktoś uwolnił Cię z więzów, objął w pasie i wyciągnął z wody.
Sherlock wyciągnął Cięna brzeg i sam zakrztusił się wodą. Ratownicy medyczni natychmiast się Tobą zajęli, nie pozwalając mu się do Ciebie zbliżyć. Dali mu jedynie koc, a on usiadł na piasku, jak najbliżej Ciebie. Walka o Twoje życie trwała około piętnastu minut. Po tym czasie ratownicy stwierdzili zgon.
- Chcę ją zobaczyć - nalegał Sherlock, patrząc jak mężczyźni wsadzają Cię do karetki.
Mimo wcześniejszych przeciwskazań, ratownik pozwolił mu pobyć z Tobą chwilę. Holmes usiadł obok Ciebie w karetce i ujął Twoją zimną dłoń.
- Przepraszam [T.I.] - pociągnął nosem, trzęsąc się z zimna. - To moja wina... Nie powinienem był ci na to pozwalać... Wybacz mi. Kocham cię... Bardzo cię kocham. I przepraszam. Strasznie przepraszam...
Łza z jego policzka skapnęła na Twoją dłoń, kiedy całował jej wierzch.
Siedział z Tobą jeszcze kilkanaście minut w ciszy. Nie rozumiał jak to się stało ani dlaczego odczuwa tak wielką pustkę. Ratownicy w końcu zaczęli się niecierpliwić i kazali mu wyjść. Sherlock popatrzył na Twoje zimne, martwe usta i nie mógł powstrzymać się, aby nie musnąć ich po raz ostatni. Irracjonalnie pomyślał, że może obudzisz się niczym śpiąca królewna. Nic takiego się jednak nie stało, a on wrócił na brzeg rzeki. Usiadł na jej brzegu i patrzył w metną wodę jeszcze kilka godzin, a co jakiś czas jedna, zagubiona łza, spływała po jego pięknej twarzy.
🌙 John -
Odkąd dowiedziałaś się, że jesteś chora na wyjątkowo złośliwy i nieuleczalny nowotwór, minął rok. Ten rok zmienił Cię bardzo. Twoje długie, zawsze lśniące włosy wypadły, a zwykle uśmiechnięta, promienna twarz była smutna, przygaszona i szara. Pod oczami malowały Ci się ogromne cienie przez nieprzespane noce. John nie wyglądał lepiej. Był przygaszony, zmęczony i nie byłaś pewna czy w ogóle je, bo schudł chyba dziesięć kilo.
Tego dnia czułaś się fatalnie, choć Johnowi nie powiedziałaś o tym ani słowa. Od miesiąca byłaś w szpitalu na oddziale onkologii, choć Twoim zdaniem powinni Cię przenieść do hospicjum. Wiedziałaś, że umrzesz, to było pewne.
- Idź do domu, prześpij się trochę - pogładziłaś policzek swojego narzeczonego, a jego zarost podrapał Twoją dłoń.
- Co to za dom bez ciebie - mruknął od niechcenia.
Westchnęłaś cicho.
- Musisz się zacząć do tego przyzwyczajać - rzekłaś poważnie.
Watson schował twarz w dłoniach, a Ty bardzo chciałaś go przytulić. Nie mogłaś jednak nawet usiąść. Ból był nie do zniesienia.
- Nie chcę się przyzwyczajać - pociągnął nosem. - Nie chcę cię tracić, [T.I.]... Mieliśmy wziąć ślub, mieć gromadkę dzieci...
Otarłaś własne łzy, patrząc na zapłakanego Johna. Dlaczego to was spotykało?
- Kocham cię, John... - wyszeptałaś, bo nawet mówienie bolało.
- Nawet nie próbuj się ze mną teraz żegnać - spojrzał na Ciebie niczym zbity pies. - Nie pozwolę Ci jeszcze odejść...
Uśmiechnęłaś się z niedowierzaniem, po czym po raz czwarty tego dnia zaczęłaś się krztusić. John natychmiast podał Ci chusteczkę. Znalazła się na niej dziwna, czarna maź oraz krew. Opadłaś na poduszki.
- Wolę pożegnać się za wczasu, John - wychrypiałaś wciąż pokasłując.
Mężczyzna wziął Twoją dłoń w swoją i pocałował ją. Chłód Twojego ciała zmieszał się z jego ciepłem.
- Obiecaj, że o mnie nie zapomnisz - poprosiłaś tak cicho, że ledwie Cię usłyszał.
- Kochanie, proszę cię...
- Obiecaj.
Po policzku Johna spłynęła samotna łza.
- Obiecuję.
Uśmiechnęłaś się delikatnie z ulgą. Chwilę patrzyłaś na swojego ukochanego, martwiąc się o niego bardziej niż o samą siebie.
Po chwili znów zaczęłaś się dusić. Tym razem intensywniej. Lekarze próbowali Ci pomóc, a John jedynie patrzył przerażony, kiedy Ty walczyłaś o każdy oddech. Wiedział, że Cię traci. Czuł to, choć właśnie tego bał się najbardziej. Dlatego też nie ukrywał dłużej emocji, kiedy lekarze ustalili czas zgonu. Siedemnasta osiem. Po całym oddziale rozniósł się rozpaczliwy płacz dorosłego mężczyzny.
🌙 Moriarty -
- No serenade, no fire brigade, just phyromania - zanuciłaś z uśmiechem na ustach piosenkę Rock Of Ages, kiedy eksplozja rozniosła się w promieniu kilkuset metrów.
- Jak się ma mój ulubiony snajper? - usłyszałaś podekscytowany głos Jima w swoim telefonie.
- Czekam na ewentualnie niedobitki - przymrużyłaś oczy, poprawiając się na swoim miejscu.
- Idziemy potem na kolację? - zapytał wciąż wyraźnie rozweselony.
Uśmiechnęłaś się pod nosem.
- Chętnie.
Moriarty wyciągnął nogi na swoje biurko i uśmiechnął się frywolnie sam do siebie. Chciał coś dopowiedzieć, ale usłyszał w telefonie odgłos eksplozji. Natychmiast się wyprostował. Mieliście zaplanowany tylko jeden wybuch.
- [T.I.]? - zapytał, ale nie uzyskał odpowiedzi. - Cholerna.
Wybiegł z bezpiecznego pomieszczenia i piętnaście minut później znalazł się w miejscu, w którym miałaś być, lecz zamiast niego zobaczył same płonące zgliszcza. Zaklął pod nosem, wzywając swoich ludzi na pomoc. Przeszukiwali wszystko metr kwadratowy po metrze kwadratowym. Natrafili na mnóstwo ciał, ale Twojego nie odnaleźli. Jim wierzył, że przeżyłaś. Że jakimś cudem udało Ci się uciec. Kto w ogóle podłożył drugą bombę?!
Jeden z jego ludzi pokręcił przecząco głową, a on nie wytrzymał:
- Jeżeli zaraz jej znajdziecie, wszystkich was obedrę ze skóry!
- James - usłyszał głos za swoimi plecami.
- Czego?!
Gdy się odwrócił, zobaczył Morana, który starał zachować kamienną twarz.
- Znaleźliśmy.
Moriarty natychmiast wyrwał w tamtym kierunku. Niestety, widok, który zastał różnił się od tego, którego się spodziewał. Byłaś martwa, krwawiłaś, a dolne kończyny miałaś przygniecione przez kawałek ściany.
- Nie - szepnął sam do siebie. - Nie!
Jego krzyk rozszedł się echem po tym co zostało ze starych magazynów. Przeczesał dłonią włosy, ciągnąc ich końce. Nie mógł w to uwierzyć. Nie chciał w to wierzyć. Siedział przy Twoim ciele do samego wieczora. Zostawił Cię dopiero, kiedy Sebastian siłą go odciągnął. Czuł się jakby świat zewnętrzny go nie dotyczył. Przed oczami miał jedynie Ciebie... Uśmiechającą się do niego tak pięknie....
🌙 Mycroft -
Od trzech miesięcy Mycroft Holmes spędzał niemal całe dnie w szpitalu, w sali dwieście osiemnaście, gdzie leżałaś podpięta do aparatury podtrzymującej Twoje czynności życiowe. Od trzech miesięcy byłaś w śpiączce po tym jak przedawkowałaś leki nasenne. Mycroft nie potrafił zrozumieć dlaczego. Nikt nie rozumiał. Chociaż w głębi duszy Holmes obwiniał się o to. Może gdyby był inny... Z całą pewnością był pewien, że zasługiwałaś na kogoś lepszego, ale nigdy tego nie przyznał. Chciał Cię zatrzymać przy sobie, choć było to egoistyczne.
Kiedy znalazł Cię na podłodze w kuchni, nie wiedział co robić. Był pewien, że nie żyjesz. Teraz siedząc w sali, po której rozchodziło się ciche pikanie, zastanawiał się co byłoby dla niego łatwiejsze. Odwiedzanie Ciebie w śpiączce czy odwiedzanie Twojego grobu? Nie chciał nawet myśleć o tym drugim, choć lekarz wyraźnie dał mu do zrozumienia.
"Pańska narzeczona się nie obudzi, panie Holmes. Najlepszym wyjściem jest odpięcie jej od aparatury. Proszę pozwolić jej odejść."
Długo nie potrafił się na to zgodzić. Jak miał pozwolić Ci umrzeć? Wydawało mu się to nierealne. Jednak, kiedy tak siedział, patrząc na Twoją twarz, wiedział, że przecież i tak jesteś martwa. Czekanie to tylko odwlekanie nieuniknionego. Mimo wszystko miał cień nadziei, że może się obudzisz. Ale to było niemożliwe.
- Chciałbym wiedzieć dlaczego, [T.I.] - westchnął gładząc wierzch Twojej dłoni. - Chciałbym powiedzieć ci jeszcze wiele rzeczy, ale to nie jest moja mocna strona... Jeśli mnie słyszysz, to... Po prostu pamiętaj, że cię kocham. Tylko to...
Po tych słowach ucałował Twoją dłoń i dał znak lekarzowi, że może wejść. Obserwował bez słowa, jak odpinają Cię od aparatury, a kiedy przeciągły pisk, oznaczający Twoje odejście rozległ się po pomieszczeniu, starł samotną łzę, która wydostała się z jego oka.
🌙 Lestrade -
Greg pojawił się w szpitalu zaraz po tym jak usłyszał o Twoim wypadku. Kierowca ciężarówki wjechał w bok Twojego służbowego samochodu. Towarzyszący Ci policjant miał dużo więcej szczęścia, ponieważ siedział z drugiej strony i skończyło się na kilku złamaniach i wstrząśnieniu mózgu. Po Ciebie natomiast przyleciał helikopter, a Twój stan był krytyczny, kiedy zabierali Cię na salę operacyjną. Nie wiązano z Tobą największych nadziei, ale lekarze robili co mogli.
Twój mąż (bo pobraliście się pół roku temu) czekał na lekarza prowadzącego na korytarzu, chodząc w tę i spowrotem. Szlag go jasny trafiał na myśl, że dupek, który to zrobił był cały i zdrowy, a w perspektywie miał lata w więzieniu, które nijak nie odkupi tego co zrobił. Miał ochotę własnoręcznie wymierzyć mu sprawiedliwość.
Niemal rzucił się na lekarza, kiedy ten wyszedł z sali.
- Co z nią? - zapytał rozpaczliwie, a kiedy nie uzyskał odpowiedzi, podniósł głos. - Co z moją żoną?!
Lekarz ze smutkiem pokręcił głową.
- Zrobiliśmy wszystko co mogliśmy, ale narządy wewnętrzne pańskiej żony zostały poważnie uszkodzone, doszło do wielu krwotoków wewnętrznych... Przyjęła na siebie całą siłę uderzenia. Przykro mi...
Greg nie mógł uwierzyć w to co słyszy. Jego kochanie nie żyje? Oczy natychmiast zaszły mu łzami. Lekarz dał mu znak, że może wejść, żeby Cię zobaczyć. Na miękkich nogach wszedł do sali, gdzie leżało Twoje zmasakrowane ciało. Niemal Cię nie poznał. Podszedł do stołu operacyjnego i zakrył usta dłonią.
- [T.I.] - wyszeptał przerażony. - Boże drogi...
Delikatnie ściągnął zakrwawiony kosmyk włosów z Twojej twarzy i pogładził Twój policzek.
- Moje kochanie - załkał. - Jak znajdę tego sukinsyna, to pożałuje, że przeżył ten wypadek...
Siedział przy Tobie dopóki lekarz nie powiedział, że muszą przewieźć Twoje ciało do kostnicy. Pokiwał głową, ścierając łzy z policzków.
- Kocham cię - pożegnał się z Tobą i niczym zombie opuścił szpital.
⭐ Dean -
Nigdy nie sądziłaś, że to będzie takie bolesne. Byłaś przyzwyczajona do ran postrzałowych, ciętych, szarpanych, gryzionych, kłutych i wszystkich innych, ale ten ból nie równał się z żadnym z nich. Był gorszy. Dużo gorszy.
- Nie umieraj mi tu, Dean - szeptałaś jak mantrę, trzymając głowę łowcy na swoich kolanach.
Ale on już nie słyszał. Z Twoich ust wydobył się jedynie szloch, kiedy przytuliłaś go do siebie. Nie mogłaś sobie wybaczyć tego, że to przez Ciebie zginął. Chciał Cię chronić i oto jak skończył. Gdyby tylko istniał sposób... Nagle Cię oświeciło. Przecież istnieje!
Pocałowałaś delikatnie martwe usta Winchestera i wyszeptałaś:
- Nie dam ci tak po prostu umrzeć, dupku...
Ze swojego samochodu wyciągnęłaś skrzyneczkę, w której zawsze miałaś przygotowane wszystko do paktu. Bo coś takiego zawsze może się przydać, prawda? Moment jego przydatności właśnie nadszedł. Najbliższe rozdroże nie było daleko, dotarłaś tam na nogach. Zakopałaś szkatułkę pod warstwą żwiru i czekałaś.
- Witaj, moja droga - znajomy głos wydobył się zza Twoich pleców.
- Crowley - warknęłaś odwracając się do niego przodem. - Wiesz czego chcę.
Król Piekieł uśmiechnął się lubieżnie.
- Wolałbym to usłyszeć z twoich pięknych ust.
Zacisnęłaś zęby. Robię to dla Deana. Dla Deana.
- Życie Deana - zaczęłaś powoli, niemal łagodnie - za moją duszę. Za dziesięć lat...
- Nie tak szybko - demon szybko Ci przerwał. - Dostaniesz półtorej godziny na pożegnanie. Jesteś zbyt cenna, aby zwlekać.
Nie zastanawiałaś się ani chwili. Zrobiłaś to co musiałaś.
- Zgoda.
Pakt przypieczętowaliście pocałunkiem.
Wróciłaś do opuszczonego domu, w którym zostawiłaś Deana. Niemal rozpłakałaś się ze szczęścia, kiedy zobaczyłaś, że siedzi na brzegu podniszczonego łóżka i zdezorientowany drapie się po skroni. Bez chwili zastanowienia rzuciłaś się na niego. Całowałaś jego ciepłe, miękkie usta, palce wplatając w blond włosy.
- Co to za okazja... - wymruczał zadowolony Dean, który nie miał pojęcia jak mało czasu zostało wam razem.
- Żadna - wyszeptałaś przełykając gulę w gardle. - Kocham cię...
Nie dałaś mu odpowiedzieć. Naparłaś swoim ciałem na jego, chcąc zapamiętać każdy dotyk, każdy pocałunek. Chciałaś kochać się z nim ten ostatni raz.
Godzinę później wtulałaś się w tors Deana, słuchając miarowych oddechów, paznokciem wodząc po jego klatce piersiowej.
- Powiesz mi co się stało? - zapytał poważnie.
Czyżby coś przeczuwał?
- Nie, dlaczego...
Nie dał Ci dokończyć.
- Byłem martwy, [T.I.] - rzekł z bólem. - Jeżeli zrobiłaś to co myślę...
- Zrobiłam to dla ciebie - chciałaś się bronić.
Winchester zadrżał, mocniej otulając Cię ramionami. Chciałaś, by już nigdy Cię nie puszczał.
- Ile?
Wiedziałaś o co pytał. Spojrzałaś na swój zegarek.
- Niecałe pół godziny...
Poczułaś jak Dean się spina. Spodziewałaś się takiej reakcji, ale nic nie mogłaś poradzić na to, że jego życie ceniłaś bardziej niż swoje.
- Jak mogłaś zgodzić się na takie gówniane warunki? - zapytał cicho, a jego głos drżał.
- Crowley nie dał mi wyboru - powiedziałaś, patrząc na niego.
Zielonooki przejechał dłonią po Twoim policzku, po czym pocałował Cię delikatnie i czule.
- Miałaś mnie nie zostawiać - rzekł z goryczą. - Nie ty...
Powstrzymałaś łzy cisnące się do Twoich oczu. Pocałowałaś go lekko, nie chcąc już nic mówić. Czasu było niewiele...
Już jedynie minuty dzieliły Cię od niechybnej śmierci, kiedy czekałaś na ogary piekielne. Dean nie zgodził się na wyjazd. Chciał zostać przy Tobie. Chciał walczyć. Zabezpieczył pomieszczenie, a w rękach miał anielskie ostrze Castiela. Ty jednak wiedziałaś, że nic to nie da. Ogary mimo zabezpieczeń dostały się do środka i rzuciły się na Ciebie. Rozszarpały Twoją nogę nim Dean zdążył zareagować. Wymachiwał ostrzem na oślep, jednak psy były szybsze i silniejsze. Przegrał walkę, choć starał się zrobić wszystko co mógł. Ogary zniknęły, zabierając Twoją duszę, a Winchester ukląkł przy Twoim martwym ciele. Nawet nie próbował powstrzymywać łez, które wydostały się z jego oczu. Wziął Twoje ciało i przytulił je do siebie, wciąż mając nadzieję, że żyjesz.
- Po co ci to było, idiotko... - pociągnął nosem, zabierając kosmyk włosów z Twojego czoła. - Znajdę sposób, obiecuję. Nie zostawię Cię tam...
Po tych słowach wziął Cię na ręce i zaniósł do samochodu. Postanowił zrobić wszystko, aby Cię odzyskać.
⭐ Sam -
Napierw usłyszałaś wystrzał. Poczułaś, jak coś wbija się w Twoje ciało, a kiedy spojrzałaś w dół, zobaczyłaś krew. Nie odrzuciło Cię jak na amerykańskich filmach, krew nie rozprysnęła się we wszystkich kierunkach, a Ty miałaś chwilę świadomości nim bezwładnie opadłaś na ziemię. Prawie nie poczułaś zderzenia z twardymi płytkami. Słyszałaś czyjeś zagłuszone krzyki, ale nie potrafiłaś ich zidentyfikować. Ból odczułaś dopiero po chwili, wtedy krzyk wydobył się z Twojego gardła, a dźwięki dookoła znów szłyszałaś bardzo wyraźnie.
- Kochanie, popatrz na mnie - duże dłonie Sama znajdowały się na Twoich policzkach i delikatnie potrząsał Twoją twarzą.
Przełknęłaś głośno ślinę, trzymając rękę na krwawiącym boku. Czułaś, że zaczyna Ci się robić słabo.
- Sam - jęknęłaś.
Winchester, patrzył na Ciebie przerażony, a w jego oczach formowały się łzy. Wziął Cię delikatnie na ręce, a Ty syknęłaś z bólu.
- Zaraz cię stąd zabiorę - powiedział z ustami przy Twojej skroni.
Nie miałaś siły nic powiedzieć. Krew przepływała Ci między palcami, a dłoń, którą przyciskałaś do rany była niemal bezwładna.
- Hej, kochanie, nie umieraj mi tu - poprosił cicho, kładąc Cię na tyle samochodu.
- Dean nas zabije, jeśli zakrwawię mu siedzenie - uśmiechnęłaś się blado, a Sam pogładził Twoje włosy.
- To jest twoje największe zmartwienie? - wygiął usta w słabym uśmiechu.
- Podobno Śmierć to fajny koleś - wzruszyłaś ramionami.
Sam natychmiast się spiął.
- Nie umrzesz - zapewnił.
- Jasne - zaśmiałaś się cicho, plując krwią. - To Winchesterowie są nieśmiertelni. Ja nie.
Zakrztusiłaś się czerwoną cieczą, a rękę odruchowo mocniej przycisnęłaś do krwawiącego boku. Sam patrzył na Ciebie z przerażeniem. Zdjął swoją koszulę i przycisnął ją do Twojej rany.
- Wyjdziesz z tego, [T.I.] - rzekł twardo. - Zawsze wychodzisz...
- Widocznie wykorzystałam już moje dziewięć żyć - westchnęłaś cicho. - Sam, ułóż sobie życie, dobrze?
Winchester pokręcił przecząco głową.
- [T.I.]...
- Dobrze?
Nie zdążył odpowiedzieć, ponieważ po raz ostatni zakrztusiłaś się krwią, a Twoje serce przestało bić. Sam zaczął płakać, przytulając Twoje martwe ciało do siebie.
- Nie bez ciebie, [T.I.] - odpowiedział. - Nie bez ciebie...
⭐ Castiel -
Demonica, która Cię złapała, rzuciła Tobą o podłogę, prosto pod ognisty krąg, w którym stał Castiel. Splunęłaś krwią i spojrzałaś na niego. Nie zdążyłaś jednak nic powiedzieć, bo czarnooka podciągnęła Cię za włosy i podstawiła anielskie ostrze pod szyję.
- Zabawne jaki twój skrzydlaty kochaś staje się miękki, gdy jesteś w niebezpieczeństwie - zaszydziła. - Ciekawe jak bardzo zaboli go Twoja strata...
- Zostaw ją - Castiel zrobił krok do przodu.
- Albo co? - demonicę bawiła ta sytuacja.
Zrobiła nacięcie na Twojej szyi, a po chwili poczułaś ciecz spływającą po Twoich obojczykach.
- Jej to nie dotyczy - Cas zacisnął szczękę, a oczy mu pociemniały ze złości.
- Crowley ją chce - piekielna wywłoka wzruszyła ramionami. - Żywą lub martwą... Jak myślisz, jaką mu ją dostarczę?
Krzyk, który wydobył się z Twojego gardła, gdy demonica wbiła sztylet w Twoje ramię, rozniósł się po całym magazynie. Castiel popatrzył na Ciebie przepraszająco.
- Jeżeli nie ja, to Winchesterowie ją pomszczą - odezwał się swoim typowym niskim głosem. - A nie chcesz wpaść w ręce wściekłego Deana Wichestera.
- Daj spokój, Castielu - demonica się roześmiała. - Ona nie jest tego warta.
- Nie waż się jej skrzywdzić - warknął.
Czarnooka uśmiechnęła się z wyższością.
- Powstrzymaj mnie Castielu - po tych słowach demonica wbiła anielskie ostrze w Twój brzuch.
Cas chciał rzucić się w Twoim kierunku, ale okrąg sprawnie uniemożliwiał mu ruch. Chwilę krztusiłaś się własną krwią, ale czarnooka wyraźnie chciała przyspieszyć Twoją śmierć. Nie zdążyła jednak nawet przyłożyć sztyletu do Twojej szyi, ponieważ ogień wokół Castiela został zalany wodą, a on sam rzucił się na demonicę. Odebrał jej swoje ostrze i zabił. Natychmiast znalazł się przy Tobie. Próbował Cię uleczyć, ale wciąż był zbyt słaby, aby to zrobić.
- Przepraszam [T.I.] - wyszeptał. - To wszystko moja wina...
- Daj spokój Cassie - ledwo wydobyłaś z siebie dźwięk. - Nie jesteś Winchesterem póki nie umrzesz... My zawsze wracamy...
W oczach Castiela dostrzegłaś łzy, dotknęłaś dłonią jego policzka.
- Cas... - zakrztusiłaś się krwią. - Nie obwiniaj się...
- Powinienem cię lepiej chronić - głos mu się załamał. - Znajdę sposób, [T.I.]. Obiecuję.
Uśmiechnęłaś się blado, czując, że jest Ci coraz bardziej słabo.
- Mogę mieć prośbę, Cas? - zapytałaś cicho.
Anioł pokiwał głową.
- Spalcie moje kości.
Po tych słowach Twój oddech się urwał, a Castiel zapłakał, widząc jak jego miłość umiera. Wziął Twoje martwe ciało na ręce i wyszeptał w Twoje włosy:
- Nie tym razem, [T.I.]. Wrócisz do mnie.
⭐ Chuck -
Chuck wyszedł tylko na chwilę do sklepu. Był pozbawiony swoich boskich mocy, dlatego zwykłe czynności zaczęły zabierać mu więcej czasu.
Kiedy wrócił do waszego domu, nie miał pojęcia co się stało. Większość była zdemolowana, co świadczyło o walce, na ścianach było mnóstwo krwi, a pod oknem leżały zwłoki, najprawdopodobniej demona.
- [T.I.]? - zawołał przestraszony, a gdy nie usłyszał odpowiedzi, zamarł. - [T.I.]!
Znalazł Cię w łazience, gdzie opierając się o zlew, krztusiłaś się własną krwią.
- Co tu się stało? - zapytał podchodząc do Ciebie. - [T.I.]?
- Demon - wychrypiałaś. - Ledwo dałam sobie radę.
Chuck w ostatniej chwili Cię przytrzymał, ponieważ osunęłaś się i prawie uderzyłaś głową w umywalkę.
- Powinniśmy jechać do lekarza - zauważył. - Wykrwawisz się.
Machnęłaś na to ręką.
- Daj spokój, wyliżę się...
Chuck pomógł Ci przejść do salonu, gdzie posadził Cię na fotelu. Byłaś niebezpiecznie blada, a on przeklął pod nosem swoją niezaradność w tej sytuacji.
- Straciłaś dobry litr krwi - mruknął. - Jeżeli dalej tak pójdzie...
Spojrzał na Ciebie. Straciłaś przytomność, a on spanikował. Nie mógł powstrzymać krwotoku, a najbliższy szpital znajdował się zbyt daleko, aby mógł Cię tam bezpiecznie dowieźć. Pozostawało mu jedynie bezradnie patrzeć na to jak jego bogini umiera.
- Nie nie nie nie - mówił pod nosem, przyciskając materiał swojej bluzy do Twojej rany. - Nie możesz mi tego zrobić...
Miał nadzieję, że jesteś silna. Że dasz sobie radę jak zawsze, ale w pewnym momencie przestał czuć bicie Twojego serca pod dłonią. Powstrzymał łzy, kiedy gładził dłonią Twoje włosy. Pociągnął nosem, przytulając Cię do siebie i wyszeptał:
- Jeszcze znajdę sposób - przysiągł. - Odzyskam moc...
⭐ Lucyfer -
Lucyfer był znów zamknięty w klatce, kiedy porwały Cię anioły. Rzucałaś się, wyzywałaś ich i groziłaś im, kiedy postanowiły wykorzystać Cię jako zemstę na Lucyferze. Zaciągnięły Cię do samej klatki, w której uwięziony był Twój upadły archanioł.
- Puśćcie mnie głupie dupki - mruknęłaś, gdy prowadziły Cię pod klatkę.
- [T.I.]? - Lucyfer był widocznie szczęśliwy, że Cię widzi, ale również zdezorientowany obecnością aniołów. - Co się tu dzieje? Nic ci nie jest?
Wywróciłaś na niego oczami.
- Zabawne, że tak bardzo zależy ci na tej wywłoce - zakpił jeden z aniołów.
- Uważaj na to co mówisz - Szatan mówił spokojnie, ale ostrzegawczo.
- Nie bardzo wiem o co tu chodzi - zaczęłaś, ale umilkłaś, kiedy dostałaś w twarz od anielicy.
- Milcz - ostrzegła.
Lucyfer rzucił się w stronę krat.
- Nie dotykaj jej Earlene - zwrócił się do anielicy, którą widocznie znał.
Ona jedynie uśmiechnęła się prześmiewczo.
- Stałeś się miekki - zauważyła szyderczo. - To dobrze.
Po tych słowach przejechała swoim anielskim ostrzem wzdłuż Twojego ramienia. Syknęłaś, nie chcąc pokazywać słabości. Lucyfer poszedł jeszcze bliżej krat.
- Będziesz błagać śmierć, kiedy się stąd wydostanę, Earlene - warknął.
- Może w końcu dowiesz się jak to jest patrzeć na śmierć tych, których kochasz - słowa anielicy przesiąkał jad.
- To ma być zemsta? - zapytał Diabeł, patrząc na Ciebie.
Posłał Ci przepraszające spojrzenie. Gdyby tylko mógł wyjść z tej cholernej klatki...
- Dokładnie - odezwała się Earlene. - Za wszystkich nas, których pozbawiłeś życia.
Spróbowałaś się wyrwać, ale anioły były od Ciebie dużo silniejsze.
- Ktoś by ją zabił prędzej czy później - anielica wzruszyła ramionami.
Lucyfer zacisnął dłonie na kratach.
- Wiesz, że bym do tego nie dopuścił.
- W takim razie mnie powstrzymaj.
Z tymi słowy anielica wbiła ostrze po samą rekojeść w Twoje plecy. Diabeł rzucił się na kraty, z dziką furią w oczach.
- Pożałujesz , Earlene - syknął.
- Upadłeś tak nisko dla tej ziemskiej wywłoki - prychnęła. - Ludzie to takoe kruche istoty. To aż przykre. Teraz będziesz patrzył jak umiera i nic z tym nie zrobisz...
Anielica zniknęła, a Lucyfer kucnął w klatce, aby być jak najbliżej Ciebie.
- Zawsze myślałam, że zginę z rąk demonów albo łowców - rzekłaś słabo, łapczywie łapiąc powietrze. - A tu proszę. Niespodzianka.
- Dasz radę przysunąć się do mnie? - zapytał.
Miał nadzieję, że jeśli będzie mógł Cię dotknąć, zdoła Cię uleczyć.
- Daj spokój, Lucy - skrzywiłaś się. - Klatka blokuje wszystkie Twoje moce...
Opierając się o ścianę, odchyliłaś głowę do tyłu i spojrzałaś na upadłego, który wydał Ci się smutny.
- Kocham cię, Lucyferze - mruknęłaś. - Zobaczymy się w piekle?
Skinął smutno głową, a Ty uśmiechnęłaś się blado. Chwilę później złapałaś ostatni oddech i bezwładnie osunęłaś się po ścianie. Lucyfer zacisnął szczękę i usiadł, opierając plecy o kraty, a głowę chowając w swoich dłoniach.
- Jeszcze cię wyciągnę - przysiągł sam sobie. - Ciebie i siebie...
⭐ Gabriel -
- Michale, chcesz zabić niewinną dziewczynę z powodu swoich konserwatywnych i staroświeckich przekonań? - Gabriel wydawał się spokojny, choć każde słowo, które wypowiadał przesiąknięte było jadem.
- Przez nią ignorujesz rozkazy i zaniedbujesz obowiązki, Gabrielu - drugi archanioł mówił powoli i wyraźnie, ale Ty czułas, że jego mięśnie są napięte, kiedy przytrzymywał Cię przy sobie.
- Dawno przestałem bawić się w niebiańskie gierki - Gabe wzruszył ramionami. - A teraz puść [T.I.], a być może rozstaniemy się w miłej atmosferze.
Straszy archanioł mocniej przycisnął swoje anielskie ostrze do Twojej szyi, a Ty spojrzałaś błagalnie na swojego Gabriela. Nie chciałaś ginąć. Nie z rąk pieprzonego Archanioła Michała!
- Michale, puść ją - ton Trickstera był szorstki i twardy. - Nie chcę cię skrzywdzić bracie, ale nie pozostawiasz mi wyboru.
- Zabijesz rodzonego brata dla tej ziemskiej wywłowki? - głos Michała był pełen kpiny.
Widziałaś jak Gabriel się spiął. Nienawidził, gdy ktoś Cię obrażał.
- Mieliśmy opiekować się ludźmi, a nie ich zabijać - przypomniał spokojnie.
Archanioł, który trzymał Cię w szachu prychnął.
- Tymi nic nie znaczącymi robakami? Spójrz na nas Gabrielu! Jesteśmy ponad to!
- Ale tego chciał od nas Ojciec - Gabriel niespodziewanie podniósł głos. - Bracie, proszę. Przestań...
Nacisk ostrza na Twoją szyję był coraz większy. Kto by pomyślał, że będziesz przyczyną sporu archaniołów?
- Robię to dla ciebie, bracie - ton Michała wciąż był wypruty z emocji. - Nie widzisz tego?
Gabriel prychnął i spróbował podejść bliżej, ale Ty dałaś mu spojrzeniem znak, że ma stać, gdzie stoi.
- Zabicie jedynej osoby, którą pokochałem przez całe swoje życie nie jest pomocą - zauważyłaś, że Gabe wyciąga zza pleców własne ostrze. - Nie jesteśmy tacy, Michale.
- Jeszcze mi za to podziękujesz - po tych słowach poderżnął Twoje gardło i zniknął.
Osunęłaś się na ziemię, a Gabriel znalazł się przy Tobie i natychmiast spróbował Cię uleczyć. Jednak jego brat zdążył się zabezpieczyć, uniemożliwiając mu próbę uratowania Twojego życia. Krztusiłaś się krwią, podczas gdy Gabriel rozpaczliwie próbował Ci pomóc. Nie mógł jednak nic zrobić. Musiał patrzeć jak umierasz na jego oczach, Twoja krew brudziła jego ręce, a kiedy wydałaś z siebie ostatnie tchnienie pozostało mu jedno. Zemsta. Pozwolił łzom wypłynąć z piwnych oczu, ale w głowie układał już plan jak Cię odzyskać. Choćby za cenę własnego życia.
⭐ Crowley -
- Możecie już skończyć tą zabawę i odesłać mnie do piekła? - zapytałaś znudzona, widząc jak jacyś łowcy naradzają się.
Wywróciłaś oczami. Z Winchesterami biznesy były dużo prostsze.
- Chcemy wiedzieć kto trzyma pakt, Ryana - rzekł najwyższy z łowców.
Miałaś ochotę skręcić mu kark.
- Powiedziałam już, że wszystkie pakty trzyma Król Piekieł - zniecierpliwiłaś się. - A to, że jesteście małymi, aroganckimi kretynami, którzy nie wiedzą kim on jest, to już nie mój biznes.
Jeden z łowców podszedł do Ciebie, po czym oblał Cię wodą święconą.
- Imię - warknął.
Roześmiałaś się szyderczo.
- Próbuj dalej dzieciaku.
Chłopak zacisnął szczękę. Podszedł do stołu, z którego wziął srebrne ostrze.
- Skąd masz anielski miecz? - zapytałaś.
Łowca wzruszył ramionami.
- Ukradłem aniołowi. Podobno krzywdzi demony...
Po tych słowach wbił go w Twoją rękę, a Ty krzyknęłaś.
- Możesz mnie pocałować wiesz gdzie - warknęłaś. - Nic ci nie powiem.
Chłopak przymierzał się do zadania Ci kolejnego ciosu, kiedy zawołał go ten drugi.
- Mam imię!
Odprawili rytuał, uprzednio przygotowując pułapkę na demona. Crowley pojawił natychmiast i został uwięziony tak samo jak Ty.
- Królowo, co tu robisz? - zapytał zdziwiony.
- Dałam się złapać tak samo głupio i ty - mruknęłaś.
- Dość gadania - warknął niedoświadczony łowca. - Zerwij pakt Ryana.
Crowley prawie wybuchnął śmiechem.
- Myślisz, że się ciebie boję chłopcze? - zapytał drwiąco. - Łowcy lepsi od ciebie próbowali wyciągnąć ode mnie ważniejsze rzeczy.
Chłopak się spiął.
- Jest dla ciebie ważna, prawda? - zapytał. - Skoro to twoja królowa, to chyba nie chcesz, żebym odesłał ją do diabła...
- Stamtąd jesteśmy, maleńki - zauważyłaś z uśmiechem.
Łowca odwrócił się do Ciebie z chęcią mordu w oczach.
- Spróbujmy zatem... Exorcizamus te, omnis immundus spiritus, omnis satanica...
Chwilę udawałaś, że Cię to rusza, ale po chwili obydwoje z Crowleyem wybuchnęliście śmiechem.
- W życiu nie słyszałam, żeby ktoś tak kaleczył łacinę - zakpiłaś.
- Anuluj pakt, albo ją zabije - młody Łowca z determinacją uniósł anielskie ostrze.
Crowley w sekundzie zmiękł.
- W porządku - uniósł ręce w poddańczym geście. - Zostaw moją królową.
Pstryknął palcami, a ręce Ryana rozświetliły się na moment. Drugiego chłopaka jednak to nie obchodziło. Wbił ostrze w Twoją klatkę piersiową, tym samym Cię zabijając. Crowley się wściekł.
- Ty mały, ludzki wypierdku - warknął. - Nikt nie ma prawa krzywdzić mojej królowej.
Chwilę po jego słowach, w pomieszczeniu pojawiły ogary, które rozszarpały obydwu łowców oraz zniszczyły pułapkę, w której tkwił Crowley. Odesłał je spowrotem do piekła, a sam zdemolował całe pomieszczenie, po czym usiadł na krześle obok Ciebie. Podparł podbródek dłońmi, myśląc jak może odzyskać swoją królową...
***
Tak trochę płakałam jak pisałam... (oczywiście nie wszystkie mi się podobają)
Nie odpowiadam za wzruszenie albo cokolwiek innego co mogło zostać tu wywołane
No i przepraszam, że tak długo, ale to są wasze pomysły i chciałam po prostu, żeby wyszły idealnie...
Aha jeszcze coś
PONAD 800 FOLLOW I 3 MIEJSCE W LOSOWO CZY WY CHCECIE, ŻEBYM DOSTAŁA ZAWAŁU???
Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro