Chào các bạn! Vì nhiều lý do từ nay Truyen2U chính thức đổi tên là Truyen247.Pro. Mong các bạn tiếp tục ủng hộ truy cập tên miền mới này nhé! Mãi yêu... ♥

library

MARZEC 1944, BROOKLYN

Lubiła panującą tu ciszę.

Chyba, że po prostu lubiła ciszę, która kojarzyła jej się z błogą nieświadomością. W ciszy nie było żadnych słów, nie padały one z ust ani nie dosięgały skóry, by wywołać na niej gęsią skórkę przerażenia. Cisza była kojąca. 

Zawsze przypisywała jej taką rolę, nawet jeśli co jakiś czas, wpatrując się w grzbiety książek i bezwiednie je licząc, wracała pamięcią do mieszkania, które później stało się przytłaczająco puste. Wtedy w ciszy nie dostała słów, jednak chciała. To również nie było dobrym rozwiązaniem, bo potem te same słowa zawisały w powietrzu jak zasłony kurzu. 

Ale musiała do niej przywyknąć, a wręcz ją pokochać. Natasha zaprzyjaźniła się z ciszą. 

Kroki wybrzmiewały w pustoszejącej bibliotece. Ramiona nieco zdrętwiały od dźwiganego naręcza książek, ale mimo to, nadal nie odnosiła ich na miejsce. Chyba pasowało jej, jak bez wzbudzania zbędnego zainteresowania może po prostu przecierać warstwy kurzu, albo czasem zatańczyć w snopie światła latarni, wpadajacego przez duże okno. 

O tej porze zazwyczaj nie spotykała wielu ludzi. Klucze biblioteki trzymane w kieszeni spódnicy pobrzękiwały w rytm kroków, a ona jedynie rozglądała się wokoło. Ludzie zbierali się, zasuwali krzesła, pozostawiali książki na stołach albo ustawiali się w kolejce do lady, by wypożyczyć wybraną pozycję. 

Bez pośpiechu weszła w jedną z alejek, odłożyła dwie z trzech książek na półkę. Pracowanie tutaj przynosiły pewien rodzaj ukojenia. O ile przez ukojenie przemawiało zajęcie myśli, to tak właśnie się czuła. A przynajmniej tak jej się wydawało. 

Bo kiedy myślała o książkach, myślała też o palcach przewracających kartki wieczorami, kiedy poświata księżyca wyostrzała krawędź szczęki, a krawędzie nosa uwydatniały się niemal majestatycznie. 

Kiedy myślała o datach, myślała też o ilości czasu, o dniach, tygodniach, miesiącach... i latach. 

Skrzywiła się. 

Zaraz musiała ten grymas zamaskować, bo przełożona posłała jej przyjazny uśmiech oraz coś na kształt "do jutra". Natasha nawet nie pamiętała, czy odpowiedziała. Nie uważała tego za istotne. 

Kiedy wnętrze wreszcie zaścielił półmrok i tylko żółte światła lampek na stołach dawały poczucie względnego bezpieczeństwa w mroku, Natasha usiadła przy jednym, a palce zbielały od uścisku na okładce ostałej książki. 

— Chyba już za późno, żeby oddać, prawda? — Gdyby nie fakt, że godzina zamknięcia wypadała za trzy minuty, wyprosiłaby go. I chociaż bardzo się starała, zmarszczyła brwi, nie wiedząc, czy to frustracja, czy zaskoczenie. 

Nie znała tego mężczyzny, ale stojąc w progu zaburzał wizję spokoju. Jej spokoju, jej własności, jej... osobistego azylu, gdzie przynajmniej starała się sprawiać wrażenie, że nie myśli o wojnie. 

— Nie, jeszcze nie. — Zmusiła się do uśmiechu.

Niechętnie puściła okładkę opasłego tomu, po czym wstała od stołu. Nie do końca rozumiała, dlaczego wybrała akurat ten, skoro nosiła go cały dzień. Być może chodziło o świadomą krzywdę dla samej siebie, ale nie zastanawiała się nad tym zbyt długo. 

Kiedy zmierzała za ladę, czuła się tak, jakby wcale jej tam nie było. Lub tak, jakby nie chciała tam być. Poczucie odrealnienia minęło dopiero, kiedy wzięła w dłoń długopis, żeby skreślić odpowiedni tytuł z listy tych wypożyczonych. 

— Nie widziałem tu pani wcześniej. — Był młody. Miał ładne dłonie, ale w oczach czaiło się coś, co nie przypadło jej do gustu. 

Oczy nie były takie, jak Jamesa. Ich ciemność przywodziła na myśl zamkniętą szafę na strychu. 

Zrozumiała, że wcale nie chce z nim rozmawiać. Nie był na wojnie. Nie wie, czym jest wojna. Nie jest i nie będzie żołnierzem. Cisnęło jej się na usta, żeby zapytać, dlaczego. 

— Zazwyczaj pracuję rano — odparła beznamiętnie. Chyba nie był zadowolony z brzmienia jej głosu. Przesunęła przyniesioną książkę w głąb lady. Mogłaby ją odnieść od razu, ale wtedy mężczyzna zapewne poszedłby za nią. Nawet nie miała zamiaru wypominać mu, że termin zwrotu dawno minął i powinien zapłacić karę. Po prostu chciała, żeby już sobie poszedł. — Bardzo mi przykro, ale wybiła godzina zamknięcia. Kierowniczka bardzo tego pilnuje, rozumie pan-

— Żaden pan, po prostu James.

Coś w niej zapadło się. Roztrzaskało. Pokruszyło i zostało zdeptane. 

(,,Hej, Nat") 

— Proszę wyjść. 

(,,Ja myślę o Tobie") 

(James) 

— Słucham? 

(,,...gdybyś mogła zapamiętać mnie z Brooklynu...")

(James Barnes) 

— Wyjść. Teraz. 

(,,nie wiem, czy wrócę do domu, Nat.")

(sierżant James Barnes, dywizja sto siódma) 

— Ale może dałabyś się zaprosić-

(,,Kocham Cię, Natasho.")

(jej James) 

— Powiedziałam wynocha. 

Wyszedł. I chyba już nigdy nie wrócił. Trudno. 

Natasha natomiast znowu usiadła przy stole, przy tej starej lampce z żółtym światłem i przy ksiażce, którą tak obsesyjnie nosiła przy sobie, że bez niej czuła się naga. Gdzie zmatowiała okładka dawała namiastkę ukojenia, prawie tak, jak cisza.

Ale to za okładką krył się list, jaki Natasha odczytała po raz kolejny w bibliotece w marcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen247.Pro